„Po śmierci męża nie jestem już nikomu potrzebna. Dzieci nie pamiętają ani o starej matce, ani o odwiedzeniu grobów”
„Może i pogadamy, ale ja chciałam pogadać teraz. Wzięłam głęboki oddech i nacisnęłam zieloną słuchawkę. Odebrała, ale w tle było słychać hałas, jakąś bajkę, krzyk. Mówiła szybko, że nie może, że później, że da znać. Jak łatwo się domyślić, żaden znak nie nadszedł, a Karol nawet nie odpisał”.

- Redakcja
Pierwszego listopada zawsze wstaję wcześniej. Tak już mam – nawet na emeryturze budzik dzwoni tuż przed szóstą, jakby Roman wciąż chrapał obok i trzeba było się wymknąć, żeby go nie obudzić. Teraz nikt nie chrapie, a mieszkanie, choć ciepłe, wydaje się jakieś cichsze niż zwykle. Wstaję, bo tak trzeba. Tego dnia nie ma czasu, żeby się ociągać. Kawa smakuje tak samo jak wczoraj, choć może trochę więcej w niej goryczy. Otwieram szafkę w przedpokoju i wyciągam znicze. Jeszcze wczoraj sprawdzałam, czy wszystkie działają. Obok czeka bukiet chryzantem w foliowej torbie, kupiony dzień wcześniej, żeby uniknąć tłumów.
Prasuję spódnicę, narzucam płaszcz i wiążę ten nieszczęsny szalik, który zawsze się rozplątuje. Roman mówił, że mam do szalików dwie lewe ręce. Telefon milczy od tygodni. Nie doczekałam się żadnego „Mamo, kiedy idziesz na cmentarz?” czy propozycji w stylu „Zabierzemy cię, tylko poczekaj na nas przy bramie”. Marta napisała ostatnio „Buziaki, pa”, a Karol dodał „Nie dam dziś rady” w odpowiedzi na moje zdjęcie opadłych liści pod klatką. Piękne były, kolorowe. Nikt nie odpowiedział, ale i tak je wysłałam.
Od kiedy Roman umarł, wszystko się rozmywa. Dzieci są daleko, zajęte swoim życiem i planami. Wnuczka Hania podobno już dorasta, ale znam ją głównie z opowieści. Kiedyś razem z Romanem jechaliśmy na groby jego rodziców. Po wszystkim spacerowaliśmy alejkami, a potem wpadaliśmy do cukierni na rurki z kremem. Później zabieraliśmy dzieci: Marta biegała po cmentarzu, Karol zadawał tysiące pytań. A teraz... Nie pamiętam, kiedy ostatnio ktoś zapytał, czy nie chciałabym się gdzieś przejść.
Czasem myślę, że zostałam sama — nie tylko w listopadzie. Ale jakoś trzeba wyjść: zabrać znicze i iść między ludzi. Nawet jeśli dla nich jestem tylko kobietą w szarym płaszczu i wiecznie rozplątanym szaliku.
Zawahałam się przez chwilę
Cmentarz przyjął mnie tak, jak co roku — chłodem, zapachem zniczy i mokrymi liśćmi. Przeszłam główną aleją, z torbą w jednej ręce i kwiatami w drugiej. Przysięgałam sobie, że nie będę się rozglądać, ale oczy same mi uciekały na boki, do ludzi. Matki z dziećmi, synowie z ramionami opartymi o barki ojców, a w tym wszystkim trochę śmiechu, dużo ciszy, czasem zdenerwowanie, kiedy znicz nie chciał się zapalić. Jedna kobieta pokłóciła się z mężem, że znów kupił te z za krótkim knotem.
Roman miał swoje miejsce tuż pod tujami. Spokojny zakątek, z ławką, którą Karol postawił pięć lat temu, jeszcze wtedy, gdy zjawiał się tu ze mną. Podeszłam, poprawiłam plastikowe wiązanki z zeszłego tygodnia, wyjęłam nowe świece. Jedna z nich zgasła od razu, więc zapaliłam ją jeszcze raz. Potem usiadłam na ławce i spojrzałam na płytę nagrobka. Zostały na niej ślady deszczu, więc wytarłam ją rękawiczką.
— Jesteś tu? — zapytałam szeptem, choć nie wiem po co. Roman przecież zawsze był, bardziej niż ktokolwiek inny.
Dalej poszłam na grób rodziców. Ojciec miał od lat ten sam znicz z herbem, mama te same dwie róże w kamieniu. Zapaliłam świeczki, zamieniłam suche liście na świeży mech — zrobiłam to machinalnie, jakbyśmy się umówili na spotkanie i tylko ja przyszłam punktualnie.
Usiadłam na kolejnej ławce. Przede mną nagrobki połyskiwały rozmaitymi zdjęciami. Niektóre twarze wciąż były młode, niektóre spracowane. Przy jednym z pomników stała starsza kobieta. Miała na sobie krótką kurtkę, przez ramię przewiesiła torbę z Biedronki, a szalik w kratkę zsunął się jej do połowy. Spojrzała na mnie, uśmiechnęła się lekko i, ku mojemu zdziwieniu, usiadła obok.
— Cukierka? — zapytała, wyciągając dłoń w moją stronę. — Święto zmarłych, ale my jeszcze żyjemy — dodała. — Trzeba się trzymać razem, bo kto nas potrzyma, jak nie siebie nawzajem?
Zawahałam się przez chwilę, ale wzięłam cukierka. Był cytrynowy. Milczałyśmy przez chwilę, aż w końcu zapytałam:
— A ma pani kogoś tutaj?
— Męża — odparła. — I syna. Ale to już dawno, jak ich nie ma. A pani?
— Mąż. Rodzice. I brak planów na dzisiejszy wieczór — odpowiedziałam, czując nieprzyjemny ucisk w żołądku.
Zosia, bo tak się przedstawiła, była bezpośrednia i wygadana. Przy tym trochę zgryźliwa, ale nie złośliwa. Śmiała się z własnej zadyszki, gdy opowiadała, że co roku chodzi na cmentarz pieszo, bo nie znosi tłoku w autobusach. Mówiła o synu, którego straciła, gdy miał trzydzieści lat, o wnuku, który dzwoni raz w miesiącu i mówi, że wszystko w porządku. A potem pytała mnie, czy zawsze przychodzę sama.
Wtedy po raz pierwszy powiedziałam głośno, że mam dość tej ciszy w domu. Że radio to nie rozmowa, a najbardziej boli, kiedy nie ma do kogo powiedzieć: „zaparzę ci herbatę, a ty powiedz, jak było”.
Zosia tylko skinęła głową. Nie pocieszała mnie. Nie mówiła, że wszystko się ułoży. Po prostu siedziała obok i to było więcej niż wszystkie słowa, które usłyszałam od bliskich przez ostatnie tygodnie.
Nie chciałam być problemem
Po powrocie do domu zdjęłam płaszcz, powiesiłam torbę na haczyku i przez chwilę stałam w przedpokoju, jakbym czekała, aż ktoś się odezwie z drugiego pokoju. Oczywiście nikogo tam nie było. W kuchni zaparzyłam herbatę, usiadłam przy stole i spojrzałam na wciąż milczący telefon. Zdecydowałam się napisać do Marty: „Byłam dziś na cmentarzu. Pięknie było. Szkoda, że nie mogłaś przyjść”.
Odpisała po godzinie: „Oj mamo, no przecież mówiłam – dzieci chore. Pogadamy jutro?”.
Może i pogadamy, ale ja chciałam pogadać teraz. Wzięłam głęboki oddech i nacisnęłam zieloną słuchawkę. Odebrała, ale w tle było słychać hałas, jakąś bajkę, krzyk. Mówiła szybko, że nie może, że później, że da znać. Jak łatwo się domyślić, żaden znak nie nadszedł, a Karol nawet nie odpisał.
Spojrzałam na ramkę ze zdjęciem Hani. Mała miała wtedy może cztery lata. Siedziała Romanowi na kolanach i trzymała lizaka. Teraz ma dziesięć, może jedenaście. Wiem tylko z opowieści, że lubi konie i że ma własny tablet. Nigdy do mnie nie zadzwoniła. Pewnie nie wie, jak brzmi mój głos.
Sąsiadka Basia wspomniała wczoraj, że jej syn zabiera ją na kolację po cmentarzu. „Myślałam, że pani z kimś jedzie, przecież zawsze jeździła” – rzuciła mimochodem. I coś we mnie wtedy drgnęło. Nie chciałam być problemem, ale coraz częściej czułam się jak przeszkoda. Coś, co trzeba ominąć albo zignorować.
Śmiałyśmy się
Kilka dni później wyszłam tylko po pietruszkę. Było szaro, trochę padało, więc naciągnęłam kaptur i przemykałam zgarbiona od warzywniaka do piekarni. Właśnie wtedy zobaczyłam Zosię. Stała przy jabłkach, w tym samym szaliku w kratkę, co ostatnio, a torba znów wisiała jej na przedramieniu, wypchana, jakby szykowały się na dłuższe zakupy. Też mnie zauważyła.
— No proszę, a już myślałam, że mi się pani przyśniła — powiedziała i zaśmiała się krótko. — Nadal bez planów?
— Po raz pierwszy się cieszę, że ktoś mnie zauważył — przyznałam, nawet nie wiedząc, że tak to we mnie siedzi.
Zosia uniosła brwi.
— To idziemy na kawę. Pani stawia, ja mam landrynki — rzuciła tonem nieznoszącym sprzeciwu.
Usiadłyśmy w małej kawiarni przy dworcu. Było cicho, stoliki drewniane, kawę serwowano w wysokich szklankach z grubego szkła. Rozmawiałyśmy naprawdę długo: o dzieciach, co wyrosły, o filmach, które kiedyś leciały w niedzielę, o sanatoriach, których nie było stać. Zosia mówiła prosto, czasem z ironią, czasem ostro, ale nigdy nie krzywdziła słowami.
Śmiałyśmy się, wspominając, jak wyglądał świat bez telefonów, i jak się biegało po sąsiadkę, żeby pogadać o byle czym.
— Nie pamiętam, kiedy ostatnio z kimś tak po prostu gadałam. Bez pośpiechu, bez telefonów w tle — powiedziałam, gdy dopijałyśmy kawę.
— Za rok, ta sama ławka. Przyniosę znicze i tym razem pani weźmie cukierki. Umowa stoi? — Zosia patrzyła mi prosto w oczy.
— Stoi — odpowiedziałam i pierwszy raz od dawna miałam ochotę się naprawdę uśmiechnąć.
Coś się dopiero zaczynało
Wieczorem, już po kawie, siedziałam przy stole i trzymałam w rękach kartkę. Nie papier do drukarki, nie kartkę z zeszytu, tylko taką, jak te kiedyś: kremową, grubszą, z delikatnym wzorem w rogu. Znalazłam ją na dnie szuflady razem z kopertą i starym długopisem, który musiałam rozpisywać, zanim puścił tusz. Pisałam do Hani.
Nie wiedziałam, czy ją przeczyta, czy w ogóle mama jej to pokaże. Mimo to napisałam o wszystkim: o tym, że mam nową koleżankę, Zosię, która była kiedyś pielęgniarką i zna wszystkie możliwe sposoby na uporczywy kaszel. Że co roku chodzi na ten sam cmentarz i siada na tej samej ławce. Napisałam, że można spotkać kogoś przypadkiem, a potem już nie chcieć siedzieć przy stole samej.
Nie pisałam, że tęsknię. To się czuło między wierszami.
Na końcu dodałam jeszcze jedno zdanie: „Może któregoś dnia zechcesz napić się ze mną herbaty — ja postawię”.
Złożyłam kartkę, włożyłam ją do koperty, nakleiłam znaczek i podpisałam: „Dla Hani, od babci”. Nie wysłałam go, tylko położyłam na parapecie. Potem spojrzałam przez okno. Ktoś przechodził właśnie z naręczem kwiatów. Znowu padało, a liście lepiły się do asfaltu. Jesień już niemal minęła, ale we mnie coś się dopiero zaczynało.
Stefania, 69 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Teściowa traktowała mnie jak sponsora. Kiedy odciąłem ją od kasy, stałem się dla niej zwykłym śmieciem”
- „Myślałem, że wolność po rozwodzie to ulga. A teraz żałuję, że nikt już czeka na mnie z kotletem schabowym”
- „Teściowa traktowała mnie jak konkurencję. Zamiast się wycofać, pokazałam jej, gdzie jej miejsce”

