„Po śmierci męża byłam zbolałą wdową. Na wczasach w Hiszpanii uwierzyłam w miłość, ale los znów podstawił mi nogę”
„Coś zadrgało w mojej piersi. I przez kolejne tygodnie wszystko działo się jak w powolnym tańcu – co czwartek spotykaliśmy się na kolacji. Czasem jedliśmy to, co zostało z kawiarni, czasem gotował coś specjalnie”.

- Redakcja
Gdy wysiadłam z autobusu w tym hiszpańskim miasteczku, czułam się jak ktoś, kto odkrył nowy świat. Powietrze było inne – ciepłe, miękkie, pachniało solą i czymś jeszcze, czego wtedy nie umiałam nazwać. Może nadzieją?
Potrzebowałam oddechu
Zamieszkałam kilka ulic od plaży. Małe wynajęte mieszkanko z balkonem wychodzącym na ruchliwą, pełną zieleni aleję. Rano chodziłam na spacer z wiklinowym koszykiem, w południe piłam herbatę z cytryną i myślałam o Marianie. Zmarł trzy lata wcześniej. Mój mąż. Mój spokojny port. Śmierć go zabrała, a mnie zostawiła – z ciszą, która była tak głośna, że aż bolała.
Nie znałam nikogo, mimo że mówiłam po hiszpańsku nienajgorzej. Spacerowałam więc coraz dalej. I tak właśnie znalazłam tę kawiarnię – niepozorną, na rogu, z granatowymi markizami i kilkoma stolikami na zewnątrz. Zajrzałam tam pierwszy raz zupełnie przypadkiem.
Właściciel nazywał się Manuel. Miał siwe pasemka we włosach i dłonie człowieka, który dużo pracuje. Nosił lniane koszule i mówił do mnie „señora Krystyna” z takim szacunkiem, jakiego nie słyszałam od dawna. Z każdym kolejnym dniem coraz bardziej chciało mi się do niego wracać.
Był uroczy
Pewnego dnia, kiedy odprowadzał mnie do drzwi kawiarni, zapytał:
– Może da się pani kiedyś zaprosić na kolację? W podziękowaniu, że pani do nas zagląda.
Poczułam, jak coś się we mnie budzi. Coś, co spało od dawna. Może to głupie w moim wieku… Ale miałam ochotę się zgodzić.
Kolacja odbyła się w czwartkowy wieczór. Wyciągnęłam z szafy sukienkę. Przez chwilę miałam ochotę ją odwiesić, ale nie zrobiłam tego. Coś szeptało mi w środku: idź.
– Señora Krystyna – przywitał mnie Manuel, otwierając drzwi bocznego wejścia do kawiarni, które dziś wyjątkowo nie było dla klientów. – Dziś tylko dla pani.
Nakrył jeden stolik przy oknie. Świece, muzyka – taka stara, z radia, francuskie chanson. Siedzieliśmy naprzeciwko siebie i rozmawialiśmy. Najpierw nieśmiało. Potem jakbyśmy się znali od lat.
– W Polsce zostawiłam wszystko – powiedziałam, sącząc czerwone wino. – Dom, grób męża, przyzwyczajenia. Tylko samotność zabrałam ze sobą.
– Samotność zna każdy – odparł cicho Manuel. – Nawet wśród ludzi. Zwłaszcza wśród ludzi. Widzisz ich, a nikt nie widzi ciebie. A ja zawsze chciałem, żeby ktoś mnie widział.
Czułam, że mnie rozumie
Coś zadrgało w mojej piersi. Jakby ta stara, skamieniała część mnie pękła. I przez kolejne tygodnie wszystko działo się jak w powolnym tańcu – co czwartek spotykaliśmy się na kolacji. Czasem jedliśmy to, co zostało z kawiarni, czasem gotował coś specjalnie.
Opowiadał o muzyce – uwielbiał jazz. O malarstwie – znał nazwiska artystów, o których nie słyszałam. A przede wszystkim opowiadał o sobie.
– Ta kawiarnia to mój sen – mówił, zakładając mi sweter na ramiona, gdy wieczór zrobił się chłodny. – Marzenie z dzieciństwa. Ojciec miał małą cukiernię. Zawsze chciałem mieć coś swojego.
Patrzyłam na niego i łapałam się na tym, że przestaję myśleć o Marianie. Że żyję nie tylko wspomnieniem. Że się cieszę.
Któregoś dnia, kiedy przyszłam na kolację, Manuel był w kuchni. Wyszedł z kieliszkami i bez słowa napełnił je winem. Usiadł naprzeciwko mnie, spojrzał uważnie i zapytał:
– Wierzysz w miłość po sześćdziesiątce?
Byłam zakochana
Zatkało mnie. Milczałam.
– Wiem, to niedelikatne pytanie… Ale czasem człowiek po prostu chce jeszcze kogoś obok. Nawet jeśli nikt już nie wierzy, że to możliwe.
– Może właśnie wtedy to jest najprawdziwsze – odpowiedziałam w końcu. – Kiedy już niczego nie musimy udawać.
Ten wieczór miał wyglądać jak wszystkie poprzednie – świece, talerze, trochę muzyki. A jednak, gdy tylko weszłam do kawiarni, poczułam, że coś jest nie tak. Manuel siedział przy barze z głową opartą na dłoniach. Nie podniósł się od razu, nie uśmiechnął się jak zwykle.
– Coś się stało? – zapytałam cicho, siadając obok niego.
Milczał chwilę. W końcu westchnął głęboko, jakby ważył każde słowo.
– Nie powinienem ci mówić… Ale nie wiem, co robić… – podniósł wzrok. Oczy miał lekko przekrwione. – Zalegam z podatkiem. Właściciel budynku grozi wypowiedzeniem umowy. To koniec.
– Przecież to twoje życie – wyszeptałam.
– Tak, ale przeliczyłem się. Za dużo włożyłem w remont, za mało zostawiłem na czarną godzinę. A teraz czuję, że wszystko ucieka mi przez palce.
Chciałam mu pomóc
Patrzyłam na niego z bólem. Nigdy nie miałam zbyt wiele pieniędzy, ale po śmierci Mariana zostało mi trochę z ubezpieczenia, z oszczędności, które trzymałam na „czarną godzinę”. Tylko że ta czarna godzina, jak się okazuje, nie wybiła dla mnie. Wybiła dla niego.
– Nie chcę, żebyś zniknął z mojego życia – powiedziałam, zanim w ogóle zdążyłam się zastanowić. – Pomogę.
– Nie. Nie mogę…
– Możesz. I zrobisz to. Bo to nie tylko twoja kawiarnia. To też coś, co mi przypomina, że jeszcze potrafię czuć.
Spojrzał na mnie długo. A potem, z ciężkim sercem, skinął głową.
Wieczorem, kiedy wróciłam do wynajętego mieszkania, przelałam mu pieniądze. Ręce mi drżały. Ale nie ze strachu. Ze wzruszenia.
Następnego dnia ubrałam się ładnie. Włożyłam apaszkę, którą Manuel kiedyś pochwalił. Szłam z sercem bijącym mocniej, już z daleka widziałam znajomy kształt kawiarni. I nagle zamarłam.
Drzwi były zamknięte. Rolety opuszczone. A na nich – biała kartka: „Do wynajęcia. Lokal wolny od zaraz”.
Nie mogłam uwierzyć
Podeszłam bliżej, jakby mój wzrok mógł zmienić rzeczywistość. Przykleiłam dłonie do szyby, zaglądając do środka. Ciemno. Sięgnęłam po telefon. Jeden sygnał. Drugi. Trzeci. Połączenie przerwane. Zadzwoniłam drugi raz. Nic. Trzeci. Cisza.
Zrobiło mi się słabo. Chciałam coś powiedzieć, zapytać, wykrzyczeć – ale słowa nie przechodziły przez gardło. „Do wynajęcia” – czytałam bez końca, jakby to było epitafium. A w głowie huczało tylko jedno: czy to naprawdę się właśnie stało?
Drzwi mieszkania zamknęły się za mną z głuchym trzaskiem. Zdjęłam apaszkę, rzuciłam torebkę na krzesło. Włączyłam radio, ale natychmiast je wyłączyłam. Nawet muzyka bolała.
Oparłam głowę o ścianę. Jak mogłam nie zauważyć? Jak mogłam uwierzyć? Ale przecież tak ładnie patrzył. Słuchał. Dotykał mojej dłoni tak, jakby była czymś kruchym, wartym troski. A ja byłam kobietą, która chciała wierzyć, że w jej wieku też można być kochaną. I wtedy się rozpłakałam.
Płakałam tak, jak płacze się tylko wtedy, gdy łamie się coś, czego się nie potrafi nazwać. Nie chodziło o pieniądze, o kawiarnię. Chodziło o tę wersję mnie, którą mi oddał, a potem zabrał.
O tę kobietę, która przez chwilę znów czuła się ważna.
Krystyna, 61 lat
Czytaj także:
- „Harowałam na etacie, a potem w domu. Mąż uważał, że taka jest rola kobiety, więc pewnego dnia się zdziwił”
- „Na pilatesie rozciągnęłam ciało i granice moralności. Obudziłam w sobie kobietę i prawie zdradziłam męża”
- „Zrobiliśmy komunię dla pełnych kopert i zdjęć na Instagram. Córka nie pamięta nawet, czy była msza”

