Reklama

Poznaliśmy się siedem lat temu. Była piękna, mądra, konkretna. Zawsze wiedziała, czego chce. Byłem zauroczony. Potrafiła mówić godzinami – o książkach, o planach na przyszłość, o tym, jak powinno wyglądać życie. A ja słuchałem, bo to było miłe. Nie musiałem niczego wymyślać. Jeździliśmy w góry, do Włoch, leżeliśmy razem pod kocem, piliśmy herbatę i mówiliśmy, że to będzie na zawsze.

Reklama

Było jak w bajce

A potem nie wiem, kiedy to się zaczęło zmieniać. Może wtedy, gdy przestaliśmy jeździć do moich rodziców, bo tam ciągle był bałagan i niezręczna cisza przy stole. Albo kiedy Basia nauczyła mnie „lepiej” rozkładać sztućce na stole lub gdy kupiła mi „bardziej dorosły” portfel, a mój ulubiony wyrzuciła bez słowa. Coraz częściej łapałem się na tym, że się waham, zanim coś powiem. Że oglądam się na nią, zanim podejmę decyzję.

Tamtego dnia teściowa przyjechała na niedzielny obiad. Basia wstała o ósmej. Od rana krzątała się po kuchni, ustawiała talerze z dokładnością do milimetra i trzeci raz polerowała kieliszki. Na mnie spadło obieranie ziemniaków. Kiedy wyjąłem nóż z szuflady, powiedziała tylko:

– Weź inny. Tego się nie używa do warzyw.

Nie odpowiedziałem. Zrobiłem, co kazała. W południe siedzieliśmy już przy stole. Basia rozlała rosół i podała go tak, jakby pracowała w restauracji z trzema gwiazdkami Michelin. A potem zaczął się teatr.

– Tomek, nie trzymaj tak tego widelca, przecież ci już mówiłam – rzuciła, jakby to była najzwyklejsza uwaga, coś między „podaj sól” a „masz coś na brodzie”.

Strofowała mnie

Zamarłem z widelcem w ręku. Teściowa spojrzała najpierw na mnie, potem na córkę, i zaśmiała się.

– Oj, Basiu, ty go wychowujesz jak syna!

Uśmiechnęła się, ale nie zabrzmiało to ani trochę życzliwie. Bardziej jak złośliwy komentarz z dystansu. Jakby mówiła: „Widzisz, jaką masz córkę? Zrobi z niego porządnego człowieka”. A mnie zrobiło się gorąco. Położyłem widelec na talerz.

– Przecież jem, a nie robię operację na otwartym sercu – mruknąłem, nie patrząc na żadną z nich.

Rozmowa przeszła na tematy ogólne – pogoda, sąsiedzi, przepis na sernik. Ale w powietrzu wisiało napięcie, które znałem już dobrze.

Kiedy teściowa wyszła, zamknąłem za nią drzwi i jeszcze przez chwilę stałem w przedpokoju, słuchając jej oddalających się kroków na klatce schodowej. Basia była w kuchni. Zmywała talerze z taką siłą, jakby chciała zetrzeć z nich całe wspomnienie obiadu.

– Co to miało być? – zapytałem.

– O co ci chodzi?

– O ten widelec i ten ton. Siedzisz obok mnie i mnie poprawiasz jak dzieciaka.

– Przesadzasz – powiedziała, nie odrywając się od zlewu. – To tylko sugestia.

– Sugestia? Przy twojej matce?

Byłem bezwolny

Odwróciła się w końcu. Jej twarz była chłodna, jakby patrzyła na mnie przez szybę.

– Zależy mi, żebyś dobrze wyglądał i umiał się zachować. To źle?

– Złe jest to, że jak jem, to się boję, że znowu mnie poprawisz.

– Nie dramatyzuj – powiedziała spokojnie. – Mężczyzna, który nie umie przyjąć konstruktywnej krytyki to dla mnie rozczarowanie.

Wtedy pomyślałem, że chyba już jej nie kocham. Że bardziej ją znoszę, niż czuję coś prawdziwego. I że sam sobie też coraz mniej się podobam.

To miał być wieczór naszej rocznicy ślubu. Od rana czuć było napięcie. Basia wstała pierwsza. W kuchni słychać było odgłosy otwieranych szuflad, szum wody, stukot garnków. Poszedłem do kuchni.

– Nie śpisz już? – zapytałem.

– A ty znowu w tej koszuli? – odpowiedziała.

– Wygodna jest.

– Tomek, dziś jest nasza rocznica. Mam nadzieję, że się jakoś ubierzesz. Nie znowu ta twoja koszula w kratę.

Byłem na skraju

Zacisnąłem zęby. Przeszedłem przez pokój i usiadłem na kanapie. Usłyszałem, jak za mną mówi, trochę ciszej:

– To ma być wyjątkowy wieczór. Nie bądź dziecinny.

Zamknąłem oczy i policzyłem do dziesięciu. To był jej świat – idealny stół, sukienka wybrana tydzień wcześniej, czerwone wino dopasowane do mięsa. Ja miałem odegrać rolę partnera w tym przedstawieniu.

Ubrałem się. Czarna koszula, ciemne spodnie. Kiedy wszedłem do jadalni, Basia była już gotowa. Jej włosy były upięte, makijaż staranny. Na chwilę poczułem to, co kiedyś, że jest piękna. Że kiedyś za nią tęskniłem.

Zjedliśmy. Trochę rozmawialiśmy o pracy, o tym, że sąsiad znowu coś remontuje. Unikałem tematów, które mogłyby ją zirytować. Kiedy skończyliśmy deser, wyjąłem pudełko z prezentem. Mała ramka, w środku nasze ślubne zdjęcie. Na dole wygrawerowany napis: „Tu jeszcze byłem sobą”.

To była zemsta

Podałem jej to. Uśmiechnęła się, jakby nie zauważyła napisu. Dopiero po chwili zmarszczyła brwi. Patrzyła na ramkę. Potem podniosła wzrok i spojrzała na mnie.

– Co to ma znaczyć?

– To, co przeczytałaś – powiedziałem spokojnie.

Odłożyła ramkę na stół. Chwyciła kieliszek i napiła się wina. Ja też sięgnąłem po swój, ale nie piłem. Patrzyłem, jak jej ręka lekko drży. Wiedziała, że coś się kończy.

Potem czekałem, aż zaśnie. Udawałem, że oglądam coś w telefonie, ale w rzeczywistości liczyłem minuty. Kiedy w końcu zgasła lampa po jej stronie łóżka i usłyszałem znajomy, równy oddech, wstałem bezszelestnie. Walizka stała już od kilku dni w szafie, spakowana.

Wziąłem ją i jeszcze raz przeszedłem przez mieszkanie. Poprawiłem krzywo stojącą ramkę na komodzie. W kuchni pachniało jeszcze kolacją. Włożyłem kurtkę, sięgnąłem po klucze i wtedy usłyszałem jej kroki. Basia stanęła w drzwiach salonu, w długiej koszuli, z lekko rozczochranymi włosami.

– Co to miało znaczyć? Ten napis? – zapytała bez zbędnych ceregieli.

Odwróciłem się powoli. Było w niej coś innego niż zwykle, żadnej złości, raczej zdumienie, jakby naprawdę nie rozumiała, co się dzieje.

– Dokładnie to, co przeczytałaś – odpowiedziałem.

– Ty chyba sobie kpisz.

Pokręciłem głową.

– Nie. Po prostu odchodzę.

Miałem dość

Popatrzyła na mnie, jakby próbowała ocenić, czy mówię poważnie. Może się spodziewała, że to szantaż, próba wzbudzenia współczucia, teatralny gest. Ale ja zamknąłem drzwi za sobą bez pośpiechu.

Na klatce było cicho. Zeszłem na parter, wyszedłem na zewnątrz. Na chodniku panowała cisza, tylko wiatr poruszał liście. Spojrzałem jeszcze raz w stronę okna naszej sypialni. Stała tam, patrzyła. Nie ruszała się, jakby nie wierzyła, że naprawdę to robię. Nie zatrzymała mnie, nie zapytała „dlaczego”. I może właśnie to było najgorsze.

Minął tydzień. Nie dzwoniłem, nie pisałem, Basia też się nie odzywała. Aż w końcu, pewnego popołudnia, telefon zadzwonił.

– Tomek – powiedziała cicho. – Naprawdę nie zamierzasz wracać?

– Nie – odpowiedziałem po chwili ciszy.

– To była jakaś twoja chora forma zemsty?

– To była moja forma ratunku.

Nie odpowiedziała, a potem się rozłączyła.

Odłożyłem telefon i siedziałem długo w milczeniu. Wiedziałem, że nie mam już powrotu. I chociaż było mi ciężko, po raz pierwszy od dawna miałem wrażenie, że jestem tam, gdzie naprawdę chcę być.

Tomasz, 38 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama