„Po ślubie nie muszę gotować, prać ani sprzątać. Mój mąż robi wszystko sam, ale potem ja nie mam z kim zjeść kolacji”
„Razem ze szczęściem po ślubie pojawiły się także fantazje: snułam marzenia o wspólnych śniadaniach na balkonie, o romantycznych kolacjach przy świecach w naszym salonie. Niestety, rzeczywistość szybko zweryfikowała te marzenia”.

- Listy do redakcji
Mój mąż jest bardzo specyficzny. Kiedyś nie zastanawiałam się nad tym, co nas różni. Skupiałam się tylko na tym, co nas łączy. Nie pomyślałam, że to, że byliśmy wychowywani w zupełnie inny sposób, żyliśmy w kompletnie innych domach, położy się takim cieniem na naszym małżeństwie i sprawi, że będziemy mieli zupełnie inne podejście do życia razem...
Na początku byliśmy nierozłączni
Jak każda para, na początku naszej relacji robiliśmy wszystko wspólnie. Gotowaliśmy, chodziliśmy na zakupy, oglądaliśmy filmy. To pewnie dość normalne, raczej większość par zachowuje się w ten sposób w pierwszych miesiącach związku. Ciągle było nam siebie mało, nie lubimy się rozdzielać, dlatego nie trzeba było się wzajemnie zachęcać do wspólnego spędzania czasu.
– Idę do drogerii po detergenty, idziesz ze mną? – proponowałam na przykład.
– A dobra, co będę sam w domu siedział, chodźmy – odpowiadał ochoczo Jędrek.
Oczywiście z czasem nam trochę przeszło. Zaczęliśmy robić coraz więcej rzeczy osobno, ale w zupełnie zdrowym wymiarze. Każde z nas miało swoich przyjaciół, każde z nas lubiło czasem wyjść na miasto tylko ze swoimi znajomymi ze studiów czy na tzw. babski czy męski wieczór. Pewnie, na początku nawet i na takie imprezy chodziliśmy jak papużki nierozłączki, ale wiadomo, że na którymś etapie przestaje się już czuć taką potrzebę.
Mimo to dalej byliśmy ze sobą blisko, choć – jak teraz patrzę z perspektywy czasu – coraz wyraźniej wykształcała się rola naszych podejść do życia w kontekście naszej relacji. Jędrek był niezależny i cenił sobie wolność, ale to samo oferował mnie. Nigdy nie wypytywał, z kim się spotykam, nie robił awantur, gdy dowiadywał się, że byłam na kawie z jakimś kolegą tylko we dwójkę, nie było scen zazdrości ani nerwowych telefonów, kiedy wrócę do domu. Z drugiej strony nie czuł też potrzeby jeździć ze mną na każdy obiad do rodziców czy inną imprezę rodzinną. Miałam z tym ogromny problem.
– Przecież jesteśmy zaproszeni we dwójkę... Oni oczekują, że pojawimy się obydwoje – tłumaczyłam.
– Ale ja przecież nie znam tych ludzi, w życiu ich na oczy nie widziałem, więc nie interesuje mnie, czego oczekują! – odpowiadał.
– Ale jesteśmy parą, a oni chcieliby cię poznać – upierałam się.
– To zaprośmy ich któregoś dnia do nas, nie mam niczego przeciwko temu. Ale zmarnować cały weekend na wyjazd gdzieś po drugiej stronie Polski, żebym wynudził się jak mops i przez dwa dni siedział z przyklejonym uśmiechem i nie miał nawet z kim porozmawiać? Dzięki, wolę iść na koncert z chłopakami.
– Jędrek, dlaczego ty taki jesteś?! – denerwowałam się w takich momentach.
– Jaki? Przecież ja cię nigdy nie przymuszam do spędzania czasu z moją rodziną. Nie masz ochoty, to nie musisz. Proste. Czy to taki problem, żebyś odwdzięczała się tym samym? – pytał retorycznie.
Na ten argument nie potrafiłam nic ciekawego odpowiedzieć. Z reguły więc kończyło się tak, że jechałam sama, naburmuszona, rozgoryczona i smutna, a rodzinie wykręcałam się jakąś wymówką: „Jędrek musiał pracować”, „Jędrek jest chory” albo „Jędrek musiał pilnie pojechać pomóc mamie, nagła sprawa, nie dało się przewidzieć”. Czułam się jak idiotka, bo wiedziałam, że w innych parach nie ma takiego problemu.
Zazdrościłam tym, którzy byli ze sobą bliżej
Czasem podnosiłam ten argument w rozmowach z Jędrkiem – z reguły przy kolejnym otrzymanym zaproszeniu.
– Zobacz, jak ktoś z rodziny zaprasza Maryśkę i Adriana, to obydwoje robią sobie miejsce w kalendarzu. A ja zawsze muszę za ciebie świecić oczami! – wypominałam mu, podając przykłady znajomych i kuzynów.
– No i co z tego? Oni są jak bliźnięta syjamskie, sami bez siebie wzajemnie nie potrafią nawet wybrać rodzaju sera w sklepie. Naprawdę chciałabyś być taka jak oni?
– No... nie. Ale w tym jednym aspekcie mogłabym... – dukałam, znowu zbita z tropu.
– Karola, jestem z tobą, a nie z twoją rodziną.
– Ale moja rodzina jest częścią mnie! To jest w pakiecie. Przecież musiałeś o tym wiedzieć, jak godziłeś się na związek ze mną – broniłam się.
– Ech... Nie wiem, co mam ci powiedzieć. Przecież sama nie masz szczególnej ochoty tam jechać. Mówisz o tej ciotce wyłącznie źle, że jest wścibska, wredna i skąpa. I nagle chcesz dostosowywać cały weekend do wizyty u niej? Tylko dlatego, że cała rodzina jedzie? – dziwił się.
– No bo przecież to wy... – zaczęłam, ale Jędrek mi przerwał.
– Wypada? No właśnie, o to chodzi! Mnie nie interesuje to, co wypada! W większości przypadków kłócimy się o wizyty u ludzi, których sama widujesz maksymalnie raz w roku albo i na dwa lata. Czy to w ogóle ma sens? Ich nie obchodzi, czy przyjadę, jestem dla nich obcym człowiekiem.
Tak wyglądały te dyskusje. Bardzo ciężko było mi przegadać Jędrka. Finalnie więc byłam zmuszona się podporządkować.
Mimo to żyło nam się całkiem dobrze. Partner potrafił mnie rozbawić, dobrze działał w sytuacjach stresowych, kiedy mnie nerwy zupełnie odbierały rozum. Czułam się z nim bezpiecznie i wiedziałam, że będzie potrafił o mnie zadbać. Naturalnie w końcu podjęliśmy więc decyzję o ślubie.
Przed ślubem byłam na skraju
Pewnie, organizacja wygenerowała trochę konfliktów, jak to u większości par. Głównie chodziło o to, że Jędrek chciał, żebyśmy organizowali całe to wydarzenie pod siebie, a ja skupiałam się na tym, co wypada, co zrobić, żeby każdy się dobrze bawił, żeby był dobrze ugoszczony, żeby dobrze wspominał ten dzień.
– To my mamy dobrze wspominać ten dzień! – wyrzucał mi narzeczony.
– Jeśli interesuje nas tylko to, jak my się będziemy bawić, to po co zapraszać w ogóle gości? – wściekałam się. – Zróbmy sobie imprezę we dwójkę.
– Zapraszamy gości, bo MY chcemy tych gości, żeby się dobrze bawić. Nie odwrotnie! – argumentował.
No cóż, nie było łatwo. Finalnie doszliśmy jednak do porozumienia, a ślub odbył się bez większych konfliktów. I zaczęło się małżeńskie życie.
Tak naprawdę dopiero wtedy rozpoczęliśmy wspólne życie, bo wcześniej mieszkaliśmy u rodziców na pięterku. Pewnie, mieszkaliśmy razem, ale jednak nie mieliśmy pełnej swobody, nie mogliśmy rozwinąć skrzydeł jako gospodarze. Trochę dostosowywaliśmy się do warunków, które panowały, bo nie byliśmy u siebie – chociaż rodzice Jędrka byli wybitnie mało inwazyjni, nigdy nam niczego nie narzucali i niczego nie wymagali.
Mając z nimi styczność w jednym domu, właściwie pojęłam w mig, dlaczego mąż jest taki, jaki jest. Oni wszyscy dawali sobie niezwykle dużo wolności. Nie dopytywali, nie kłócili się, nie wymagali od siebie cudów wianków. Dla Jędrka to był model, w którym każdy się szanował i traktował jak dorosłą, niezależną osobę. Dla mnie? No cóż, dla mnie oni po prostu nie mieli ze sobą więzi i żyli osobnymi życiami. Nie chciałam, żeby tak było w naszym małżeństwie. Ale ciężko wykopać drzewo razem z korzeniami...
Teraz żyjemy jak współlokatorzy
Gdy przeprowadziliśmy się „na swoje”, na początku byłam zaaferowana pierwszym własnym mieszkaniem i przyćmiewało to wszystkie potencjalne problemy. Dekorowałam, meblowałam, układałam rzeczy w szafkach. Remontowałam balkon, sadziłam kwiaty. Byłam bardzo szczęśliwa, że w końcu mam jakaś przestrzeń dla siebie. Ale razem z tym szczęściem pojawiły się także fantazje: snułam marzenia o wspólnych niedzielnych śniadaniach na balkonie, o romantycznych kolacjach przy świecach w naszym eleganckim salonie.
Niestety, rzeczywistość szybko zweryfikowała te marzenia.
– Zrobiłam kolację, przyjdziesz do stołu? – pytałam męża.
– Nie, dzięki, jadłem kanapkę godzinę temu – odpowiadał, nie odrywając wzroku od komputera.
– Ale chciałam, żebyśmy zjedli razem... – mówiłam smutno.
– Jezu, ale to mam się zmuszać? Przecież nie jestem głodny.
Wybitnie ciężko było wypracować jakąkolwiek wspólnotę z Jędrkiem. Nie wymagał ode mnie, żebym mu gotowała czy prała. Radził sobie sam. Ale właśnie, jak już gotował czy prał, to również tylko dla siebie. Nie miał w zwyczaju pytać, czy wrzucić do pralki też coś mojego, albo zaproponować, że ugotuje dla nas obojga.
Taki stan rzeczy trwa od ponad roku, a ja czuję się bardziej jak współlokatorka niż jak żona. Przerobiłam już tysiąc kłótni na ten temat, ale żadna nie doprowadziła nas do zgody. Jędrek uważa, że wymagam od niego, żebyśmy całkowicie podporządkowali się sobie wzajemnie. Ja jestem zdania, że małżeństwo nie powinno się zmuszać ani planować, kiedy spędzi razem czas. Powinno po prostu tego chcieć. Poza tym żyjemy przecież we wspólnym gospodarstwie. Czy posprzątanie bałaganu po drugiej osobie albo zrobienie jej obiadu to od razu podporządkowywanie się?
Zdaniem mojego męża: tak... I co ja mam z tym niby zrobić?
Karolina, 28 lat
Czytaj także:
- „Mąż rozliczał mnie z każdej wydanej złotówki na jedzenie i buty dla dzieci. Żyłam w nędzy, a to on przejadał pieniądze”
- „Poszłam do sąsiada pożyczyć szklankę cukru i zostałam na noc. Mąż nic nie zauważył, bo w tym czasie gapił się w TV”
- „Mąż zaczął chodzić na pilates i wracać późną nocą. Podejrzewałam, że coś kręci, ale prawda i tak mnie zaskoczyła”

