Reklama

Po rozwodzie załamałam się. Ludzie mówili, że z czasem będzie łatwiej, ale dla mnie czas ciążył jak betonowe bloki przytwierdzone do nóg. Z dnia na dzień spakowałam walizkę i uciekłam na Bali – nie dla przygody, ale by nie patrzeć na znajome ulice, które przypominały mi o nim. Bali miało być moim azylem, miejscem, gdzie zapomnę. Początkowo faktycznie tak było – słońce, ocean, anonimowość. Dopiero spotkanie z moim byłym chłopakiem, z jego nową rodziną, rozdarło mnie od środka.

Bagaż, który zabrałam ze sobą

Zanim zdecydowałam się na wyjazd, przez dwa miesiące spałam na kanapie, chociaż łóżko było wolne. Właściwie wszystko było wolne – jego strona szafy, jego półka w łazience, jego miejsce przy stole. Tylko w mojej głowie wciąż siedział jak nieproszony lokator. Nie umiałam oddychać w tym mieszkaniu. Wstawałam rano, patrzyłam w lustro i nie poznawałam tej kobiety o pustym spojrzeniu. Wszystko we mnie wołało o zmianę. Kupiłam bilet na Bali trochę jakby w amoku – jedną ręką kasowałam rezerwację na terapię, drugą opłacałam lot.

– A co, jeśli to nie pomoże? – spytała przyjaciółka, gdy odwiozła mnie na lotnisko.

– To przynajmniej nie zwariuję tutaj – odpowiedziałam.

Leciałam z dwiema walizkami. Jedna wypełniona ubraniami, druga żalem. Myślałam, że szybko ją rozpakuję, zostawię smutek pod palmą i wrócę jako nowa ja. Naiwnie. Zamieszkałam w domku na klifie, gdzie każdego ranka budził mnie dźwięk fal. Pierwsze dni były jak sen. Chodziłam boso, piłam kokosową wodę prosto z łupiny, uczyłam się oddychać od nowa. Wieczorami, kiedy nie było już czym zająć rąk, znowu wracało to uczucie – że ktoś mi ukradł życie, które miało być moje.

Ale wtedy jeszcze wierzyłam, że Bali mnie uleczy.

Wszystko, czego się nie spodziewałam

W trzecim tygodniu pobytu zaczęłam oddychać trochę swobodniej. Znajoma Australijka, którą poznałam w lokalnej kawiarni, powiedziała:

– Z czasem twoje ciało nauczy się tego miejsca. A potem może i serce.

Brzmiało to jak banał z Instagrama, ale w tej chwili potrzebowałam banałów. Zaczęłam jeździć na jogę, zapisałam się na warsztaty ceramiki, rozważałam nawet krótkie medytacyjne milczenie w klasztorze. Gdybym wtedy wiedziała, że moje milczenie zostanie przerwane krzykiem duszy…

To był piątek. Pojechałam do Seminyak, tylko dlatego, że kusił mnie zapach pad thai z jednego z food trucków. Usiadłam z miską makaronu przy niskim stoliku, zapatrzona w turystów i surferów, kiedy kątem oka zauważyłam sylwetkę, której nie mogłam pomylić. Najpierw pomyślałam, że mam halucynacje. Mój były chłopak, Filip, zawsze jeździł tylko na Mazury albo do Chorwacji. Teraz wywiało go na drugi koniec świata. Zresztą, to niemożliwe, żeby akurat on, akurat tutaj… A jednak. Jego sposób chodzenia, skręt głowy, ta nonszalancka gestykulacja – znałam to na pamięć.

Chciałam wstać i odejść, ale wtedy zobaczyłam ją. Blondynka w zwiewnej sukience, uśmiechnięta, trzymająca za rękę małą dziewczynkę. A potem to się stało. Filip schylił się, wziął dziecko na ręce i zawołał:

– Lena! Nie uciekaj tak daleko!

Lena. Zrobiło mi się ciemno przed oczami. To było moje imię.

Znajoma twarz w rajskim krajobrazie

Zamrugałam gwałtownie, jakby moje powieki mogły przepędzić ten koszmar. Ale on nie znikał. Stał tam – w krótkich szortach, opalony, z lekko potarganymi włosami i uśmiechem, który kiedyś należał tylko do mnie. Śmiał się, tuląc dziewczynkę, a kobieta, zapewne jego żona, oparła mu dłoń na plecach z czułością, która aż mnie zabolała fizycznie.

– Lena, chodź! – zawołała kobieta do dziecka. – Tatuś ci kupi loda.

Słowo „tatuś” rozlało się po mnie jak wrzątek. Byłam w szoku, ale jednocześnie coś we mnie pękało – powoli, z precyzją, jak porcelanowa filiżanka rzucana o posadzkę z każdej strony. Nie mogłam się ruszyć. Czułam, że jeśli tylko stanę z nimi twarzą w twarz, zadrży mi głos, nogi odmówią posłuszeństwa i stracę resztki godności. Ale też nie mogłam odejść. Patrzyłam, jak podają sobie lody, jak dziewczynka wyciąga dłoń po truskawkowego, a Filip całuje ją w czubek głowy.

Czy to możliwe, że człowiek potrafi aż tak zacząć od nowa? Bez wspomnienia, bez zawahania, jakby poprzednie życie nigdy się nie wydarzyło? Odsunęłam od siebie miskę z jedzeniem, które nagle straciło smak. Miałam ochotę podejść i go zapytać. Czy naprawdę musiał użyć właśnie mojego imienia? Czy musiał dać je tej dziewczynce, której ja już nigdy mieć nie będę? Ale zamiast tego siedziałam dalej. Niewidzialna. Obca. Obserwująca z dystansu teatr, w którym kiedyś grałam główną rolę.

Ona, dziecko i... moje imię

Następnego dnia obudziłam się wcześnie, z uczuciem, jakby ktoś zaciągnął we mnie firanki. Słońce nie cieszyło, a ocean brzmiał jak szyderstwo. Wpatrywałam się w sufit i próbowałam pojąć, co właściwie się wydarzyło. Czy on naprawdę... czy to możliwe, że Filip nazwał swoje dziecko moim imieniem? Zasługuje na szczęście, powtarzałam sobie, jak mantrę. Ale czy musiał odtworzyć mnie w tej dziewczynce? Ubrać mnie w małe rączki i mleczne zęby? Nazwać, jakby nie potrafił puścić przeszłości, a jednocześnie tak bezwzględnie ją wymazał?

Tego dnia nie poszłam na jogę. Nie potrafiłam patrzeć na ludzi z zamkniętymi oczami i spokojem wypisanym na twarzach. Wróciłam na tę samą plażę, jakby mój rozum potrzebował potwierdzenia. I znów ich zobaczyłam. Tym razem siedzieli przy barze, Lena bawiła się plastikowymi foremkami, kobieta przeglądała coś w telefonie. Filip zamawiał kawę. Kiedy się odwrócił, przez sekundę nasze spojrzenia się spotkały. Znieruchomiał. Ja też.

– Lena? – powiedział, patrząc na mnie, jakby nie wierzył, że stoję tu naprawdę. – To... naprawdę ty?

– Tak – odpowiedziałam, głosem cichym, ale pewnym. – Witaj.

Jego oczy przepełniło coś, czego nie umiałam nazwać. Może poczucie winy, może zaskoczenie, a może nawet – wątpliwości. Tylko jego usta poruszyły się lekko:

Chciałem ci powiedzieć, dlaczego

Ale ja już odchodziłam. Nie chciałam słuchać. Jeszcze nie.

Nie da się uciec od przeszłości

Przez kolejne dni omijałam plażę szerokim łukiem. Wybierałam inne ścieżki, inne kawiarnie, nawet inne godziny spacerów. Ale Bali, choć wydawało się ogromne, było wystarczająco małe, by krzyżować nasze drogi. Spotkałam ich jeszcze dwa razy – raz w sklepie z pamiątkami, raz przy wejściu na targ. Filip milczał. Ona też. Tylko dziecko raz, nieświadome niczego, rzuciło w moją stronę:

– Cześć! Mam tak na imię jak pani!

Uśmiechnęłam się, ale ten uśmiech był rozedrgany, niestabilny, jakby wystarczyło jedno słowo, by się rozpadł. Próbowałam racjonalizować. Może to przypadek. Może znał inne Leny. Może nie chodziło o mnie. Ale wtedy przypomniałam sobie rozmowę, którą odbyliśmy kiedyś, dawno temu.

– Jeśli kiedyś będziemy mieli córkę, chcę, żeby miała na imię jak ty – powiedział, głaszcząc mnie po włosach. – Bo to najpiękniejsze imię, jakie znam.

Wtedy się roześmiałam. Uważałam to za romantyczne, choć też nieco patetyczne. Teraz wracało do mnie jak bumerang. Powiedział, że chce to imię dla naszej córki. Ale nigdy jej nie mieliśmy. I oto była – nie moja córka, a jego. Nie nasze dziecko, tylko jego nowe życie. A imię, które miałam nosić jako coś wyjątkowego, stało się czymś publicznym, rozdanym dalej bez pytania.

Zrozumiałam jedno: przed przeszłością nie da się uciec. Nawet jeśli zmienisz kontynent, zmienisz walutę i język. Przeszłość znajdzie cię i popatrzy ci w oczy. A czasem uśmiechnie się do ciebie przez małe dziecko.

Co zostaje po miłości

Nie wróciłam do Polski od razu. Zostałam na Bali jeszcze trzy tygodnie, chociaż każdy dzień ciągnął się jak guma do żucia, pozbawiona smaku i radości. Potrzebowałam czasu, żeby zrozumieć, że to, co bolało mnie najbardziej, nie było tym, że on znalazł kogoś nowego. Ale tym, że wciąż coś we mnie należało do niego.

W ostatni dzień poszłam jeszcze raz na tę samą plażę. Usiadłam tam, gdzie kiedyś widziałam ich razem. Obserwowałam ocean. Fale nie pytają, co się wydarzyło. One po prostu płyną, tak samo codziennie, obojętne na nasze dramaty. Obok mnie usiadła jakaś kobieta, starsza, z siwymi włosami splecionymi w warkocz. Zerknęła na mnie i powiedziała:

– Ludzie czasem myślą, że trzeba wszystko rozumieć, żeby odpuścić. A czasem trzeba po prostu przestać trzymać.

Nie odpowiedziałam, ale te słowa zostawiły we mnie ślad. Filip był częścią mojego życia. Częścią, której nie da się wymazać. Dał swojemu dziecku moje imię – może z sentymentu, może z potrzeby zatrzymania fragmentu mnie przy sobie. Nie wiem. I już nie chcę wiedzieć. Co zostaje po miłości? Czasem tylko imię. Czasem wspomnienie, które boli mniej z każdym dniem. A czasem świadomość, że nawet jeśli ktoś przestał nas kochać, nie przestał istnieć. Że nasze imię może przetrwać, nawet jeśli ktoś wypowiada je do kogoś zupełnie innego.

Lena, 37 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama