„Po rozwodzie mąż zostawił mnie z kredytem i 2 dzieci. Zamiast pomóc z opłatami, bredził, że nie jest bankomatem”
„Kilka lat temu nasze życie było stabilne. Mieliśmy wakacje, dzieci na zajęciach dodatkowych, sobotnie obiady w restauracji. Dziś balansuję na granicy, zastanawiając się, czy mogę sobie pozwolić na nową kurtkę dla syna, czy załatać starą. Wieczorami zamykam się w łazience i pozwalam łzom płynąć”.

- Redakcja
Trzy lata temu rozwiodłam się z mężem. Nie będę udawać, że to była łatwa decyzja. Nie była łatwa ani wtedy, ani teraz. Wyszłam z małżeństwa z dwójką dzieci, kredytem hipotecznym na mieszkanie i stertą rachunków, które dziwnie szybko się mnożą. Pracuję na etat w biurze, a wieczorami biorę dodatkowe zlecenia, a to trochę korepetycji, czasem przepisywanie tekstów. Te „dorabiane grosze” pozwalają mi łatać dziury w domowym budżecie, choć czasem mam wrażenie, że to bardziej gaszenie pożaru łyżką wody niż realna pomoc.
Bywały czasy, kiedy wszystko wyglądało inaczej. Jeszcze kilka lat temu nasze życie było stabilne. Mieliśmy wspólne wakacje, dzieci na zajęciach dodatkowych, sobotnie obiady w restauracji. Dziś balansuję na granicy między opłatami a zakupami spożywczymi, zastanawiając się, czy mogę sobie pozwolić na nową kurtkę dla syna, czy może jeszcze „pociągnie” trochę w starej.
Najgorsze są wieczory, kiedy dzieci śpią, a ja zamykam się w łazience i pozwalam łzom płynąć. Nie chcę, żeby mnie taką widziały — zmęczoną, przytłoczoną, chwilami bezradną. Wiem jednak, że dostrzegają zmiany. Starsza córka niedawno przestała chodzić na basen, bo „i tak nie miała czasu”, ale ja wiem, że to po prostu przez kwestię pieniędzy. Wakacje? Od dwóch lat tylko w rozmowach. A słowo „nie” coraz częściej staje się moją odpowiedzią na ich prośby.
– Mamo, a w tym roku pojedziemy nad morze? – spytał niedawno młodszy syn przy kolacji, stukając widelcem w talerz.
– Zobaczymy, kochanie… – odpowiedziałam, starając się uśmiechnąć, choć w środku wiedziałam, że „zobaczymy” oznacza „nie”.
W takich chwilach rachunki w kuchennej szufladzie wydają się cięższe niż całe moje życie.
Córka wbiła mi nóż w plecy
Starsza wróciła ze szkoły w wyjątkowo złym humorze. Rzuciła plecak w kąt, nawet nie zdejmując kurtki, i usiadła przy stole z naburmuszoną miną. Wiedziałam, że coś się stało, ale czekałam, aż sama zacznie mówić. Po kilku minutach milczenia wyrzuciła z siebie, że wszystkie jej koleżanki jadą na obóz, a ona nie. Powiedziałam spokojnie, że w tym roku nie możemy sobie na to pozwolić, że pieniądze musimy przeznaczyć na inne rzeczy. Spojrzała na mnie tak, jakbym właśnie odebrała jej coś najcenniejszego.
– Gdyby tata tu był, byłoby inaczej – rzuciła nagle.
Te słowa wbiły się we mnie jak nóż. Poczułam, jak ściska mi się gardło, ale starałam się zachować spokój. Zamiast odpowiedzieć od razu, zebrałam w myślach wszystko, co chciałabym jej powiedzieć. Że jej tata też miał swoje wady, że to nie było tak proste, jak jej się wydaje, że czasem rozstanie jest jedynym wyjściem.
– Kochanie, tata też miałby rachunki do zapłacenia – odezwałam się w końcu. – To nie jest kwestia tego, kto tu jest, tylko ile mamy w portfelu.
– Ale przynajmniej by się postarał – odparła ostro, wstając od stołu.
Jej słowa odbijały się w mojej głowie jeszcze długo po tym, jak zamknęła się w swoim pokoju. Usłyszałam je nie tylko jako zarzut o brak pieniędzy, ale też o wszystko, czego jej w ostatnich latach nie potrafiłam dać. Przez chwilę zastanawiałam się, czy mogłam postąpić inaczej. Czy rozwód naprawdę był najlepszym rozwiązaniem, czy może powinnam była zacisnąć zęby i udawać, że wszystko jest w porządku, tylko po to, żeby dzieci nie musiały rezygnować z takich rzeczy jak obóz czy wakacje. Poczułam narastającą wściekłość, ale i bezradność. Chciałam dla nich dobrze, a wychodziło na to, że w ich oczach zabrałam im coś, czego nie potrafię niczym zastąpić.
Czułam złość, bezsilność i wstyd
Telefon do byłego męża odkładałam od kilku dni. W końcu, widząc rosnący stos rachunków na biurku i receptę na drogie leki dla syna, postanowiłam zadzwonić. Odebrał po kilku sygnałach, jak zwykle z tym swoim obojętnym tonem. Powiedziałam wprost, że potrzebuję większych alimentów albo chociaż jednorazowej pomocy na zakup leków. Przez chwilę milczał, a potem westchnął, jakbym prosiła go o coś zupełnie nierealnego.
– Zosia, ja też mam swoje wydatki – powiedział. – Nie jestem bankomatem.
Poczułam, jak narasta we mnie gniew.
– Swoje wydatki? A wiesz, że ten kredyt, który spłacam, to też twoje mieszkanie? Że rachunki za prąd, wodę i szkołę dzieci to nie są moje fanaberie? – wyrzuciłam z siebie.
– Przesadzasz – rzucił chłodno. – Robię, co mogę.
– Naprawdę? Bo mam wrażenie, że zostawiłeś nas z tym wszystkim i odetchnąłeś z ulgą – powiedziałam, czując, że głos zaczyna mi drżeć.
Nie odpowiedział od razu. Usłyszałam tylko szelest papierów i jego ciche „muszę kończyć, mam spotkanie”. Rozłączył się, zanim zdążyłam cokolwiek dodać. Siedziałam chwilę w ciszy, wpatrując się w telefon. Czułam wściekłość, bezsilność i wstyd, że muszę prosić go o pomoc, której i tak nie dostanę. Przypomniałam sobie wszystkie te obietnice sprzed lat, że zawsze będziemy rodziną, bez względu na wszystko. Teraz widziałam, jak niewiele dla niego znaczyły. Wiedziałam, że sytuacja może się jeszcze pogorszyć, bo rezerwy finansowe topniały w oczach. Zaczęłam liczyć w głowie, z czego mogłabym zrezygnować, a czego już nie da się uciąć. Myśl o tym, że mogę nie podołać dławiła mnie, jak jakaś niewidzialna ręka, zaciskająca się na szyi.
Oddaliłam się od własnych dzieci
Wieczorem, wracając z kuchni z kubkiem herbaty, usłyszałam głosy dochodzące z pokoju dzieci. Zatrzymałam się w progu korytarza, bo zorientowałam się, że rozmawiają o mnie.
– Mama zawsze mówi, że jest zmęczona – powiedziała starsza córka. – Już nie mamy z nią fajnych chwil.
– Może nas nie chce – odpowiedział cicho młodszy.
Stałam bez ruchu, jakby ktoś uderzył mnie w brzuch. Poczułam, jak łzy napływają mi do oczu. Przez chwilę miałam ochotę wycofać się i udawać, że tego nie słyszałam, ale nogi same poniosły mnie do środka.
– Słyszałam, co mówicie – powiedziałam, starając się, żeby głos mi się nie łamał. – I nie, to nie jest prawda.
Dzieci spojrzały na mnie zaskoczone. Usiadłam na brzegu łóżka, nie wiedząc, od czego zacząć. W głowie huczało mi, że problemem nie są tylko pieniądze, ale też to, że odsunęłam się od nich emocjonalnie.
– Kocham was najbardziej na świecie – zaczęłam. – Jeśli wyglądam na zmęczoną, to dlatego, że próbuję utrzymać nasz dom, spłacić kredyt, opłacić wszystko, czego potrzebujemy. Ale to nie znaczy, że nie chcę z wami być.
– Tylko… kiedy? – spytała córka. – Zawsze masz coś do zrobienia.
Nie miałam gotowej odpowiedzi. Wiedziałam, że miała rację. W mojej codzienności zostało tak mało miejsca na cokolwiek poza pracą, rachunkami i obowiązkami, że przestałam dostrzegać, jak bardzo oddaliłam się od nich. Kiedy wyszłam z pokoju, czułam się, jakby ktoś wyrwał mi grunt spod nóg. W jednym momencie zrozumiałam, że walczę na dwa fronty – o to, by nas utrzymać, i o to, by nasza więź nie rozpadła się całkowicie.
Jej słowa trafiły mnie w serce
Następnego dnia postanowiłam, że musimy porozmawiać szczerze. Po kolacji usiedliśmy razem przy stole. Nie chciałam, żeby to brzmiało jak wykład, tylko jak rozmowa, w której każdy może powiedzieć, co czuje.
– Wiem, że ostatnio jestem dla was mało dostępna – zaczęłam. – Ale to nie dlatego, że nie chcę z wami spędzać czasu. Po prostu czasem czuję się tak zmęczona i zestresowana, że ledwo mam siłę mówić.
Starsza córka odłożyła widelec.
– Ale my wolimy ciebie, a nie pieniądze – powiedziała.
Te słowa trafiły mnie prosto w serce. Syn wstał z krzesła i przytulił się do mnie mocno, jak wtedy, gdy był mały.
– Mamo, czy kiedyś znów będziesz się śmiać tak jak kiedyś? – zapytał.
Poczułam, jak gardło mi się zaciska. Chciałam obiecać, że tak będzie, ale wiedziałam, że nie mogę rzucać pustych słów. Mogłam tylko powiedzieć, że będę się starać. Miałam ogromne poczucie winy. W pogoni za rachunkami, za spłatą kredytu, za bezpieczeństwem materialnym, przestałam zauważać, że oni potrzebują mnie przede wszystkim obecnej – nie tylko fizycznie, ale i myślami. Kiedy kładliśmy się spać, długo leżałam w ciemności, analizując każde zdanie, które dziś padło. Wiedziałam, że muszę coś zmienić. Tylko jak? Z każdej strony czułam nacisk – finansowy i emocjonalny – a każda decyzja zdawała się ciągnąć za sobą kolejne konsekwencje.
Nie wiedziałam, co robić
Spotkałam się z Anką, moją przyjaciółką jeszcze z czasów studiów. Zawsze mówiła, co myśli, bez owijania w bawełnę, więc liczyłam na szczerość. Usiadłyśmy w małej kawiarni, zamówiłyśmy herbatę, a ja opowiedziałam jej o rozmowie z dziećmi i o tym, jak bardzo czuję się rozdarta.
– Znam kogoś, kto szuka kogoś do pomocy w księgowości – powiedziała nagle. – Praca zdalna, wieczorami, płacą przyzwoicie. Mogłabyś trochę dorobić.
– Ale to oznacza, że jeszcze mniej będę w domu – odpowiedziałam od razu. – Właśnie o to chodzi, że dzieci potrzebują mnie bardziej.
– No tak, ale za coś trzeba żyć – wzruszyła ramionami. – Sama mówiłaś, że ledwo się wyrabiasz z opłatami.
Patrzyłam na nią, czując, jak to wszystko zżera mnie od środka. Więcej pieniędzy mogłoby rozwiązać część problemów, ale kosztem jeszcze większego braku czasu dla dzieci. Z drugiej strony, rezygnacja z dodatkowej pracy oznaczałaby dalsze zaciskanie pasa i kolejne odmowy ich próśb.
– Chyba nie potrafię już znaleźć równowagi – powiedziałam cicho, mieszając łyżeczką w herbacie.
Anka popatrzyła na mnie z troską, ale nic nie odpowiedziała. Obie wiedziałyśmy, że to nie jest kwestia jednej rozmowy czy jednej decyzji. Wyszłyśmy z kawiarni w milczeniu, a ja wracałam do domu z poczuciem, że każdy wybór oznacza jakąś stratę. Kiedy weszłam do mieszkania, dzieci były już w piżamach, zajęte rysowaniem przy stole. Uśmiechnęły się na mój widok, a ja poczułam ukłucie w sercu, bo wiedziałam, że cokolwiek postanowię, ktoś na tym ucierpi.
Musiałam walczyć
W nocy siedziałam przy biurku w dużym pokoju. Na blacie leżał stos rachunków, kilka nieotwartych jeszcze kopert i zdjęcie dzieci sprzed czterech lat – uśmiechnięte, z potarganymi włosami, siedziały na piasku nad morzem. Patrzyłam na nie i zastanawiałam się, czy jeszcze będzie nam dane wrócić do tamtej beztroski.
W głowie przewijały mi się obrazy z ostatnich tygodni: słowa córki o tym, że wolą mnie, a nie pieniądze, rozmowa z byłym mężem, propozycja Anki, podsłuchane zdanie syna... Miałam wrażenie, że stoję na rozdrożu, a każda droga prowadzi w stronę, której się boję. Bałam się, że jeśli skupiam się na rachunkach, stracę więź z dziećmi. Bałam się też, że jeśli wybiorę tylko bycie z nimi, stracimy poczucie bezpieczeństwa, a ja utknę w wiecznym lęku o jutro. Najbardziej jednak bałam się, że przyjdzie dzień, w którym obudzę się i zobaczę, że nie mamy już ani dachu nad głową, ani siebie nawzajem.
Spojrzałam na zegarek – była prawie druga w nocy. Wiedziałam, że za kilka godzin muszę wstać, zaprowadzić syna do szkoły, pójść do pracy, a wieczorem znowu usiąść nad papierami. Zamknęłam segregator, zgasiłam lampkę i wstałam z krzesła. W drodze do sypialni zatrzymałam się na chwilę przy drzwiach pokoju dzieci. Spali spokojnie, wtuleni w kołdry. Pomyślałam, że niezależnie od wszystkiego, jutro znowu wstanę i będę walczyć – nawet jeśli w środku czuję zmęczenie i strach. Bo innego wyjścia nie mam.
Zofia, 40 lat
Czytaj także:
- „Rodzice byli przeciwni mojemu chłopakowi, więc od nich uciekłam. Dziś już wiem, że starszych należy słuchać”
- „Urlop w Tatrach miał zjednoczyć rodzinę. To co, powiedziała teściowa, nie śniło się nawet najstarszym góralom”
- „Pierwszego dnia wakacji na Krecie zgubiłam walizkę. Nie przejęłam się, bo w zamian znalazłam coś o wiele cenniejszego”

