„Po rozwodzie każdy pytał, kiedy się znowu ustatkuję. Nikt nie zainteresował się, jak się czuję i czy mam gdzie mieszkać”
„Nie powiedziałem, że moje mieszkanie to tak naprawdę kanapa u kolegi. Nie powiedziałem, że od rozwodu śpię z telefonem na trybie samolotowym, żeby czuć się jeszcze bardziej odcięty od świata. Nie powiedziałem, że to pierwsze święta, kiedy naprawdę nie chcę udawać, że wszystko gra”.

Pociąg przyjechał do mojego rodzinnego miasta z dziesięciominutowym opóźnieniem, jakby i on nie był pewien, czy na pewno warto tu wracać. Wysiadłem z plecakiem. Miałem tylko szczoteczkę do zębów, dwa swetry i... jakąś nieokreśloną nadzieję, że może tu – na chwilę – wszystko ucichnie.
– Piotrek! – krzyknęła do mnie z peronu siostra, machając ręką tak energicznie, jakbyśmy nie widzieli się latami. – Chodź, dzieci nie mogą się doczekać! No i mama upiekła mazurka z kremem cytrynowym, twojego ulubionego.
Nie miałem serca powiedzieć, że krem cytrynowy przestał mnie cieszyć, odkąd Marta zostawiła słoik na kuchennym blacie z karteczką „Dla ciebie. Uśmiechnij się chociaż raz”.
To było pół roku przed rozwodem
Dom siostry był pachnący świeżością – wazon z baziami na komodzie, zajączki z filcu na schodach, a na stole już szykowały się jajka faszerowane, pasztet i ciasta. Było kolorowo, gwarno, dzieci biegały z pisankami, a na ścianie wisiał rysunek z napisem „Wesołych Świąt – kochamy was!”.
Wszyscy mieli coś do powiedzenia – o szkole, o nowych projektach, o ratach na domy i planach wakacyjnych. Kiedy tylko mnie przedstawiano komuś z nowych partnerów kuzynów, padało pytanie:
– A ty, gdzie teraz jesteś?
Zawsze z tym samym, delikatnym przejęzyczeniem. „Gdzie jesteś?” – jakby pytano nie o lokalizację, ale o... istnienie.
Uśmiechałem się i mówiłem, że chwilowo mieszkam u znajomego. Że pracuję zdalnie. Że dobrze. Choć wcale nie byłem pewien, co to teraz znaczy „dobrze”.
Nie powiedziałem, że moje mieszkanie to tak naprawdę kanapa u kolegi. Nie powiedziałem, że od rozwodu śpię z telefonem na trybie samolotowym, żeby czuć się jeszcze bardziej odcięty od świata. Nie powiedziałem, że to pierwsze święta, kiedy naprawdę nie chcę udawać, że wszystko gra.
Wszyscy byli uprzejmi, ciepli, serdeczni. I jednocześnie każdy starannie omijał temat „jak się trzymasz po rozwodzie?”. Jakby moją samotność można było przykryć serwetką z kurczaczkiem. Przezroczystość nigdy nie była tak wyraźna.
– No to, kochani, smacznego! – zawołała siostra, dzieląc się jajkiem z mężem. – Piotrek, weź sobie pasztetu, mama robiła sama.
Usiadłem obok kuzynki, której córka właśnie recytowała wierszyk o zajączku i marchewce. Przez chwilę pozwoliłem sobie zapomnieć, że jestem obcy. A potem odezwał się wujek Zbyszek.
– No i co, Piotrek, kiedy znów się ustatkujesz, co? Bo tak samemu to się człowiek pogubi… Wiesz, ile to już bez kobiety? – zaśmiał się, poklepując mnie po ramieniu. – Ale spokojnie, jeszcze nie jesteś taki stary.
Nóż w mojej dłoni zatrzymał się nad jajkiem. Chciałem to puścić mimo uszu, naprawdę chciałem. Ale nie umiałem już połknąć kolejnej łyżki udawanego spokoju.
– A zapytał mnie ktoś chociaż raz, jak się czuję? – wypaliłem, a głos zadrżał mi bardziej, niż planowałem. – Nie? To może teraz? Święta są, prawda? Rodzina przy stole, więc może to dobry moment?
Zrobiło się cicho. Nawet dzieci ucichły.
– Piotrek… no przecież… – zaczęła mama, ale nie dokończyła.
– Nie, nie jestem „w rozsypce”. Po prostu nie mam dzieci, domu na kredyt ani nowej partnerki. I wcale nie muszę się z tego spowiadać co święta. I może już dość tych pytań, tych spojrzeń. Jestem tu. Wystarczy.
Spojrzałem na ich twarze – zdziwione, napięte, niektóre wręcz obrażone. Ktoś próbował się zaśmiać, ktoś inny zaproponował: „A może jeszcze kawałek mazurka?”. Wstałem.
– Smacznego – rzuciłem i wyszedłem na taras, zostawiając za sobą zapach żurku i milczenie grubsze niż świąteczny obrus.
Usiadłem na ławce przy altance
Ręce trzymałem w kieszeniach, choć nie było mi zimno. Po prostu nie wiedziałem, co z nimi zrobić. Z tyłu domu skrzypnęły drzwi. Kroki na żwirze były lekkie – znałem je od dziecka.
– Piotrek – powiedziała cicho siostra, stając obok. – Mogę?
Kiwnąłem głową. Usiadła obok mnie, ale zostawiła odstęp, jakby się bała, że wciąż jestem rozżarzony.
– Nie chciałam, żebyś się tak poczuł – zaczęła. – Nikt nie chciał…
– Właśnie. Nikt nie chciał. Nikt też nie zapytał. O nic – powiedziałem. – Jakby to, że się rozwiodłem, oznaczało, że zniknąłem z mapy. Albo że mam jakieś zaraźliwe „coś”, o czym nie wypada mówić przy dzieciach.
Spojrzała w bok, na dom, gdzie za firanką widziałem czyjś cień.
– Może nie umiemy rozmawiać – powiedziała. – Nie o takich rzeczach. Nie z tobą. Bo… bo zawsze byłeś ten, który sobie radzi. Cichy, spokojny, stabilny. A teraz…
– Teraz się rozpadłem – dopowiedziałem za nią. – I co? Nie pasuję do świątecznego stołu?
– Nie o to chodzi. Po prostu… nie wiemy, jak. Myślę, że się boimy – przyznała.
Milczeliśmy chwilę. Świergot ptaków mieszał się z dalekim śmiechem dzieci.
– Chcieliśmy, żebyś czuł się dobrze – dodała cicho. – Ale może zrobiliśmy odwrotnie.
Spojrzałem na nią. Jej oczy były jak nasze wspólne dzieciństwo – trochę zmęczone, ale prawdziwe.
– Chciałbym, żeby czasem ktoś po prostu zapytał: „Jak jest?”. Bez oceny. Bez rad.
– Jak jest? – spytała.
Zacisnąłem wargi.
– Sam nie wiem. Ale nie dobrze.
Pokiwała głową i położyła mi dłoń na ramieniu. Nie potrzebowałem niczego więcej.
Po jedzeniu nikt nic nie mówił, ale wszyscy mówili milczeniem. Śmiechy były cichsze, słowa bardziej ostrożne, jakby bali się dotknąć szkła, które już raz pękło. Wyszedłem na taras. Światło z wnętrza domu rzucało ciepłe plamy na stół. Usiadłem na leżaku i zapatrzyłem się w ciemniejące niebo.
Po kilku minutach usłyszałem skrzypnięcie drzwi.
– Przeszkadzam? – zapytała Agnieszka.
– Nie. Wręcz przeciwnie.
Usiadła obok, z kubkiem herbaty. Przez chwilę siedzieliśmy w ciszy. Czuć było w powietrzu zapach mokrej trawy i ciasta z orzechami.
– Fajnie się wściekłeś – powiedziała nagle. – Naprawdę. Już dawno nikt tu tak szczerze nie krzyknął.
Uśmiechnąłem się krzywo.
– Chyba za szczerze.
– A istnieje coś takiego?
Spojrzałem na nią. Miała rozpuszczone włosy, których nie pamiętałem. Patrzyła w ogród, jakby coś tam się mogło wydarzyć.
– Wiesz, ja straciłam pracę – rzuciła po chwili. – Kilka dni temu. Nie powiedziałam nikomu, bo po co? Tata by się zdenerwował, mama zaczęłaby radzić, a reszta... no cóż, nie lubię, jak ludzie zmieniają ton głosu na „ach, biedna ty”.
– Chyba nie tylko ja mam rok do wyrzucenia – mruknąłem.
– O, zdecydowanie nie.
Popatrzyliśmy na siebie. Nic więcej nie trzeba było mówić.
– Jesteśmy jak pisanki – powiedziała cicho. – Ładnie pomalowane, a w środku kruche. Ale to też my. I może nie trzeba zawsze wyglądać dobrze.
Przez chwilę nie było między nami nic udawanego
– Dobrze, że tu jesteś – dodała.
Nie odpowiedziałem. Tylko lekko skinąłem głową. Po raz pierwszy tego dnia poczułem się nie sam.
Poniedziałkowy poranek przywitał nas mgłą i ciszą. W salonie pachniało kawą i jajkami z chrzanem, ale nikt nie mówił zbyt głośno. Nikt nie rzucał dowcipów, nikt nie komentował majonezu. Dzieci były spokojniejsze, jakby coś przeczuwały.
Usiadłem przy stole jako ostatni. Miejsca były już zajęte, ale ktoś przesunął się z delikatnym gestem.
– Piotrek, wracasz dziś pociągiem? – spytała ciocia Jola. Zwykłe pytanie, ale w jej głosie było coś miękkiego, czego nie znałem.
– Tak – odpowiedziałem. – Wieczornym.
– Pamiętam, jak kiedyś spóźniłeś się na pociąg do Wrocławia – wtrącił się nagle kuzyn Kuba. – Tata cię gonił z walizką przez pół miasta.
– A ja płakałam, że nie pojedziesz – dodała siostra. – Miałam wtedy siedem lat i myślałam, że to już na zawsze.
Uśmiechnąłem się – pierwszy raz tego dnia bez napięcia. To nie była próba zamiecenia wczorajszego wybuchu pod dywan. To był rodzaj cichej odpowiedzi: „słyszeliśmy cię”.
Matka nalała mi kawy. Bez słowa. Ale podała ją z dwoma kostkami cukru – tak jak lubiłem, choć od lat tego nie mówiłem.
Agnieszka siedziała naprzeciwko. Miała na sobie ten sam sweter co wczoraj, a w oczach coś łagodnego. Spojrzała na mnie, uniosła lekko brew i półgłosem powiedziała:
– Dobrze, że tu byłeś.
Kiwałem głową, nie odrywając wzroku od talerza.
Tym razem nikt nie próbował wcisnąć mi mazurka na wynos. Zamiast tego ktoś po prostu powiedział:
– Uważaj na siebie.
Może niewiele. Ale dla mnie – wszystko.
Pociąg sunie przez pola, powoli wciągając mnie z powrotem w codzienność. W plecaku mam tylko brudne ubrania i niedopitą butelkę wody. Żadnych wielkanocnych babek, żadnych dekoracyjnych kurczaczków. I dobrze.
Nie zabieram ze sobą świąt. Zabieram coś innego. Coś znacznie ważniejszego.
Siedzę przy oknie i patrzę, jak krajobraz zmienia się niepostrzeżenie – tak jak zmienia się człowiek, który pierwszy raz od dawna nie udawał. I nie został przez to sam.
Myślę o Agnieszce. O jej spokojnym głosie, o tym, jak po prostu była obok, kiedy ja już nie miałem siły mówić. Myślę o rozmowie z siostrą, w której nie było przeprosin, tylko coś lepszego – próba zrozumienia. I o mamie, która nawet nie patrząc na mnie, pamiętała, ile cukru wsypać do kawy.
Czy to coś zmienia? Nie wiem. Może tylko tyle, że następnym razem, gdy ktoś zapyta: „Jak jest?”, odpowiem bez złości. Może nawet pozwolę sobie na milczenie – ale nie takie, które oddziela, tylko to, które łączy.
Nie mam planów. Nie wiem, czy za rok znów przyjadę na Wielkanoc. Ale wiem jedno – jeśli przyjadę, nie będę już siedział cicho tam, gdzie powinienem mówić.
Bo w tym roku, wśród pisanek i faszerowanych jajek, wydarzyło się coś większego niż święta. W końcu ktoś mnie zobaczył. A ja – pierwszy raz od bardzo dawna – poczułem, że wcale nie zniknąłem.
Piotr, 43 lata
Czytaj także:
- „Przypadek sprawił, że odkryłem prawdę. Nasionko, z którego wyrósł mój syn, nie należało do mnie”
- „Rok po zdradzie wrócił, jakby wyszedł tylko po bułki. Od razu wlazł z buciorami w moje nowe życie”
- „Mam 60 lat i straciłam nadzieję na miłość. Mąż zmarł, a ja w samotności odliczam dni, aż do niego dołączę”

