Reklama

Po rozwodzie miałam tylko jedno marzenie: spokój. Nie chciałam już walczyć, udowadniać, znosić cudzego chłodu i wiecznego niezadowolenia. Zostawiłam za sobą piętnaście lat małżeństwa, które wysysały ze mnie radość życia, i wreszcie, pierwszy raz od dawna, zrobiłam coś dla siebie – wykupiłam wycieczkę do Egiptu. Słońce, piasek i nieznajome twarze miały być moim azylem, choćby na chwilę. Nie przypuszczałam wtedy, że właśnie tam, w kraju faraonów i turystycznych kurortów, spotkam mężczyznę, który, tak jak ja, nie planował nowego początku. A jednak los zadrwił z nas obojga – i to całkiem łagodnie.

Bagaż po rozwodzie

– Nie zostaniesz nawet na noc? – zapytał Michał, kiedy pakowałam ostatnią torbę.

– Nie, wolę już dzisiaj wyjść – odpowiedziałam spokojnie, choć wszystko we mnie krzyczało.

Nie miałam siły na kolejną kłótnię. Ostatnie miesiące były pasmem wzajemnych pretensji, ciszy i ukrywanego żalu. Nasze małżeństwo dawno przestało być związkiem. Było układem, w którym tylko jedna strona się starała. Druga – mój mąż – po prostu... był. Coraz bardziej obok, coraz mniej dla mnie.

– A dzieci? – rzucił jeszcze, jakby to była karta przetargowa.

– Są duże. I wiedzą, co się dzieje – odpowiedziałam. – Nie wyjeżdżam na koniec świata. Po prostu nie mogę tu już być.

Nie chciałam dramatu. Chciałam godności. Odchodząc, czułam się jak wrak – nie kobieta, nie matka, nie żona. Kim byłam? Tego właśnie nie wiedziałam. Zatrzymałam się u znajomej, potem na kilka tygodni u mamy. Zaczęłam terapię, choć długo się przed tym wzbraniałam. Kiedy człowiek tyle lat udaje, że wszystko jest w porządku, trudno przyznać, że jest odwrotnie.

Spróbuj gdzieś pojechać. Sama. Na słońce, na luz – doradziła mi terapeutka.

Przez chwilę wahałam się. Samotna wycieczka? Nigdy wcześniej nie odważyłam się na taki krok. Ale z dnia na dzień czułam, że potrzebuję dystansu. Potrzebuję przypomnieć sobie, jak to jest nie żyć dla kogoś. Dlatego otworzyłam laptopa i wpisałam: „Egipt – last minute".

Egipt nie tylko dla turystów

Wysiadając z autobusu pod hotelem, miałam wrażenie, że wpadłam w inny świat. Gorące, suche powietrze uderzyło mnie w twarz, słońce oślepiało, a gwar rozmów w różnych językach wypełniał przestrzeń. Tylko ja – sama jedna – z walizką, kapeluszem i uczuciem kompletnego zagubienia.

– Welcome, madam! – uśmiechnięty chłopak z recepcji podał mi klucz do pokoju. – Pokój z widokiem na morze, zgodnie z życzeniem.

Nie planowałam tu niczego oprócz leżenia na leżaku i bycia niewidzialną. Chciałam się zapaść w anonimowość, zapomnieć, że jestem tą samą kobietą, która jeszcze miesiąc temu układała mężowi koszule według kolorów. Ale życie, jak się okazało, nie zawsze uznaje nasze plany.

Drugiego dnia poszłam na wieczorny spacer po plaży. To był impuls – nie miałam ochoty na animacje, dyskoteki ani głośne bary. Szłam bosymi stopami po piasku, słuchając szumu fal, kiedy nagle zobaczyłam, że ktoś stoi w cieniu przy brzegu.

– Spokojny wieczór – powiedział po polsku, nieco chropowatym głosem.

Spojrzałam zaskoczona. Mężczyzna był w wieku około czterdziestu pięciu lat, opalony, siwy na skroniach, z łagodnym uśmiechem.

– Też uciekłeś od tłumu? – zapytałam z lekkim uśmiechem.

– Od tłumu, od hałasu... od siebie samego też. Ale chyba nie do końca się udało.

Zamilkliśmy, patrząc na morze. Nic nie musiało się dziać. Ale coś już się zaczęło.

On też znał samotność

Spotkaliśmy się znowu następnego dnia. Przypadkiem, a może nie do końca. Siedziałam przy hotelowym basenie z książką, ale bardziej gapiłam się w wodę, niż czytałam. Nagle usłyszałam znajomy głos:

Zdradzisz, co dziś czytasz? – zapytał i usiadł przy sąsiednim stoliku.

– Książkę o tym, jak odzyskać siebie po rozwodzie. Trochę ironicznie, prawda?

Uśmiechnął się. Nie był nachalny, nie oceniał. Przedstawił się – Adam. Wdowiec od dwóch lat. Dwójka dzieci – chłopak i dziewczynka, u jego mamy w Polsce.

– Wyjechałem na tydzień, żeby nie zwariować. Sam w domu... nie dawałem rady. Za dużo ciszy, za dużo wspomnień – przyznał bez cienia udawania.

Zamilkliśmy na chwilę. Ta rozmowa nie miała nic z flirtu. Była jak oddech dla obojga. Dwoje obcych ludzi, którzy nie musieli przed sobą niczego udawać.

– A ty? – spytał. – Uciekłaś?

– Tak. Od małżeństwa, od siebie... od tej kobiety, która przez piętnaście lat dbała o innych, a o sobie zapomniała.

Siedzieliśmy tak jeszcze długo. Nie zadawał zbędnych pytań, nie przesuwał się bliżej. Tylko opowiadał. O tym, jak jego żona odeszła nagle, po krótkiej chorobie. O tym, że przez rok nie potrafił się nawet uśmiechnąć. A potem dzieci, szkoła, praca. Wszystko trzeba było trzymać jakoś w ryzach.

– Dopiero teraz mogę pomyśleć, że też istnieję – powiedział cicho. – Ale nie wiem, co dalej.

Ja też nie wiedziałam.

Dwie walizki i trójka dzieci

Wróciliśmy z Egiptu osobno, ale codziennie rozmawialiśmy. Dzwonił rano, zanim odprowadzał dzieci do szkoły. Pisał mi wieczorami. Nic wielkiego – jaki był obiad, że syn zbił szybę, a córka nie chciała spać bez światła. A ja? Opowiadałam mu o mojej próbie znalezienia nowej pracy, o tym, że znów śpię bez stresu, że rano budzę się nie z płaczem, tylko z... nadzieją.

Po miesiącu spotkaliśmy się w Warszawie. Usiedliśmy w kawiarni przy Placu Zbawiciela i przez dwie godziny mówiliśmy głównie o dzieciach. O jego, o moich. O tym, jak ciężko pogodzić żal po stracie z obowiązkami, jak trudna jest logistyka samotnego rodzicielstwa.

– Czasem mam wrażenie, że jestem wszystkim – ojcem, matką, terapeutą, kucharzem, kierowcą – mówił Adam, mieszając herbatę.

– A ja byłam niczym. Własne dziecko mnie nie poznawało, gdy z pracy wracałam o dwudziestej.

Zamilkliśmy. W tych dwóch zdaniach zawierało się więcej niż cała poprzednia rozmowa. Widywaliśmy się coraz częściej. Raz ja jechałam do niego z weekendową walizką, innym razem on do mnie. Spotkania były zwyczajne – kolacja, bajki na Netflixie, wspólne pranie. Nikt się nie starał być lepszy niż jest. I to było... dziwnie przyjemne.

Nowa codzienność z dodatkami

Pierwsze wspólne popołudnie z jego dziećmi pamiętam jak przez mgłę. Byłam spięta, przygotowałam ciasto, którego nikt nie tknął, i cały czas pilnowałam, żeby Nadia się nie nudziła, a Szymon nie stukał łyżką o stół. Adam tylko uśmiechał się ze zrozumieniem.

Daj spokój, to tylko dzieci – szepnął mi w kuchni, kiedy z nerwów chciałam zetrzeć już czystą podłogę.

– Właśnie. Dzieci. Twoje. A ja nie wiem, kim dla nich jestem – powiedziałam.

– A kim chcesz być?

Nie odpowiedziałam wtedy, bo nie wiedziałam. Chyba kimś, kto ich nie przestraszy, nie rozczaruje, nie zniknie. Kimś, kto zostanie. Z czasem było łatwiej. Moja córka poznała jego dzieci. Początkowo dystans, niepewność, nawet niechęć. Ale potem – wspólne wypady do parku, kłótnie o pilot od telewizora i wieczorne planszówki. Troje dzieci w jednym mieszkaniu to więcej hałasu niż na lotnisku, ale też więcej śmiechu niż kiedykolwiek wcześniej.

Zamieszkaliśmy razem po dziewięciu miesiącach. Powoli. Bez oświadczyn, bez deklaracji. Dwie walizki, pięć szczoteczek do zębów, jeden wspólny rytm. Ktoś w szkole kiedyś zapytał: „A to wasza mama?”. Szymon odpowiedział bez namysłu:

– Nie, ale tak jakby tak.

I to mi wystarczyło. Miałam bałagan w lodówce, stertę prania i o wiele za mało ciszy. Ale miałam też poranki z herbatą w kubkach nie do pary i dziecięce ręce oplatające mnie z zaufaniem.

Szczęście, którego nie planowałam

Nie sądziłam, że jeszcze kiedyś będę się śmiać przy robieniu naleśników, że w nocy ktoś będzie się przytulał do mnie z małym westchnieniem, a ja nie będę już pytać, czy to wszystko przetrwa. Po prostu będę. I to wystarczy. Z Adamem nie tworzymy bajki. Kłócimy się o rzeczy absurdalne – on zapomina wynieść śmieci, ja nie potrafię odpuścić, kiedy dzieci po raz trzeci nie odrobiły lekcji. Czasem zamykam się w łazience i liczę do dziesięciu. Ale potem wychodzę i widzę jego – jak usypia Nadię, czyta Szymonowi albo przytula moją Martę, gdy wróci ze szkoły ze spuszczoną głową.

Nie jesteśmy klasyczną rodziną. Każde z nas ma bagaż, dzieci mają różne nazwiska, nasze zdjęcia z wakacji wyglądają jak wycinek z reklamy programu „Patchworkowe życie”. Ale to jest moje życie. Takie nieplanowane. Chaotyczne. Ciepłe. Czasem wracam myślami do tamtej decyzji – do last minute, do samotnej walizki, do tej pierwszej rozmowy nad brzegiem morza. Gdybym wtedy nie poszła na spacer? Gdybym wybrała inny hotel?

– Myślisz czasem, co by było, gdybyśmy się nie poznali? – zapytał mnie Adam kilka dni temu.

– Myślę. I za każdym razem dziękuję, że się poznaliśmy.

Nie wiem, co będzie za rok, za pięć lat. Ale wiem, że dziś nie jestem już kobietą, która tylko znosi, walczy i się dostosowuje. Jestem kobietą, która wybrała siebie. I która odnalazła szczęście tam, gdzie się go najmniej spodziewała.

Joanna, 41 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama