Reklama

Cisza potrafi przytłoczyć. W mieszkaniu po rozwodzie stała się dla mnie czymś namacalnym – rozpełzła się po ścianach, jak pleśń, którą trudno usunąć. Dni jeszcze jakoś mijały – praca, zakupy, obowiązki. Ale wieczory mnie rozkładały. Włączałam telewizor, nie żeby oglądać, tylko żeby coś mówiło.

Musiałam coś zmienić

Czasem łapałam się na tym, że mówię sama do siebie. Bywały momenty, gdy tęskniłam nawet za tym, jak Andrzej chrząkał przy zmywaniu. Odszedł półtora roku temu – najpierw emocjonalnie, potem fizycznie. Zabrał garnitur, zegarek, gitarę i swoją wersję naszej historii.

Zostałam z wersją, którą znałam tylko ja. Z codziennością, która nagle straciła swoje „my”. Przyjaciółki mówiły: „Zapisz się na coś, żebyś tylko nie siedziała wieczorami sama”. Więc poszłam do osiedlowego centrum kultury. Zajęcia z ceramiki – nie, bo mam dwie lewe ręce. Taniec? O nie, nie, nie. Języki? No dobrze, może hiszpański.

Hiszpański brzmiał jak coś, czego nie rozumiem. Idealnie. Zajęcia były we wtorki o 18. Sala numer 4, piętro pierwsze, z widokiem na zatłoczony parking i bar mleczny. Usiadłam z tyłu.

– Dziś zaczniemy od podstaw – przywitała nas nauczycielka, energiczna kobieta po pięćdziesiątce z czerwonym szalikiem.

Wtedy go zauważyłam. Siedział dwa rzędy przede mną, miał szarą bluzę, notatnik w kratkę i długopis z reklamą jakiejś firmy. Wyglądał na kogoś, kto też nie chce być sam. Ale nie zamierzałam z nikim rozmawiać.

Nie chciałam znajomości

Unikałam rozmów, bo każde zdanie wydawało mi się jakimś wysiłkiem, którego nikt nie potrzebował. A już na pewno nie obcy mężczyzna z kursu hiszpańskiego. Siedział obok mnie od trzecich zajęć, bo tak wyszło – ktoś się przesiadł, zabrakło miejsc. Zauważyłam, że nigdy nie przynosił książki, tylko miał jakieś stare ksero i cienki notes. Czasem zerkał mi przez ramię, gdy nie mógł nadążyć. Przez kilka tygodni nie mówiliśmy do siebie nic poza „hola” i „gracias” w rozmówkach, które nauczycielka kazała nam odbywać w parach.

Któregoś razu mieliśmy wspólnie wykonać dialog. Ćwiczenie polegało na zamówieniu jedzenia w restauracji. On zaczął, próbując wypowiedzieć „ensalada” bez hiszpańskiego „s”. Przejęzyczył się dwa razy i spojrzał na mnie z rozbawieniem.

– Chyba w tej knajpie to raczej umrę z głodu – powiedział i uśmiechnął się niepewnie.

Odpowiedziałam mu jakimś wymuszonym żartem, nie pamiętam dokładnie. Potem chwilę milczeliśmy, aż zapytał, czy mam ochotę razem przejrzeć zadanie domowe. Zgodziłam się, choć właściwie nie wiem dlaczego. Zwykle od razu wychodziłam.

Otworzyłam się

Usiedliśmy w kawiarni na rogu. Marek wyjął z kieszeni długopis i spojrzał na mnie tak, jakby czekał, aż ja zrobię pierwszy krok. Wzięłam kartkę i zaczęliśmy odmienianie czasownika „ser”. W międzyczasie opowiadał, że miał kiedyś ambitny plan nauczyć się francuskiego, ale nic z tego nie wyszło.

– Moja była mówiła, że uciekam w ciszę – powiedział nagle, nie patrząc na mnie. – Może dlatego teraz uczę się języka.

– A ja dlatego, że cisza już zaczęła krzyczeć – odpowiedziałam bez namysłu.

Natychmiast pożałowałam. To było zbyt szczere, zbyt nagie, ale on tylko skinął głową, jakby to rozumiał.

Innym razem po zajęciach, zaproponował kawę. Tłumaczył, że nie ogarnia koniugacji czasowników nieregularnych i może moglibyśmy razem coś powtórzyć przed egzaminem.

Był uprzejmy

Spotkaliśmy się w małej kawiarni niedaleko ośrodka kultury. Przyszłam dziesięć minut wcześniej. On spóźnił się chwilę i przyniósł dwa ciastka.

– Nie wiedziałem, czy lubisz słodkie, więc wziąłem jedno z orzechami i jedno z maliną. Możesz sobie wybrać.

Rozmawialiśmy o różnych rzeczach. Głównie o kursie, ale też trochę o naszych byłych życiach. O tym, jak się zostaje samemu i jak długo człowiek się potem zbiera. W pewnym momencie Marek spojrzał na mnie uważniej.

– Mam wrażenie, że jak się zbliżam, to ty się cofasz.

Zamilkłam na chwilę, a potem powiedziałam to, co naprawdę czułam.

– Może to nie ty się zbliżasz, tylko ja jestem już za blisko ściany.

Nie odpowiedział. Przeniósł wzrok na filiżankę i tylko kiwnął głową.

Egzamin był we wtorek. Nie bałam się go szczególnie, ale przyszłam wcześniej, żeby jeszcze raz przejrzeć notatki. Marek też przyszedł, ale bez zwykłego uśmiechu. Siedzieliśmy obok siebie, jak zawsze, ale było między nami coś dziwnego. Po egzaminie poszedł za mną na przystanek. Zapytał, czy chcę iść na kolację, po prostu uczcić koniec kursu. Powiedziałam, że mam coś do zrobienia. Skłamałam. Wróciłam do domu i wyłączyłam telefon.

Wahałam się

Nie chodziło o niego, ale o mnie. Bałam się tego, że coś się zacznie, bo wszystko, co się zaczyna, może się skończyć. A ja nie chciałam znowu czuć się zostawiona.

Przez kilka dni nie odbierałam, nie odpisywałam. Napisał kilka razy, dzwonił, a ja milczałam. Któregoś dnia wreszcie odebrałam. Mówił cicho, ale z wyraźnym żalem.

– Nie wiem, co zrobiłem źle.

– Nie zrobiłeś nic złego. Ja po prostu… nie umiem mówić, kiedy mi zależy.

Nie odpowiedział od razu. Przez moment myślałam, że po prostu się rozłączy.

– To może spróbujmy nauczyć się razem – powiedział w końcu.

Zgodziłam się

Zbliżyliśmy się

Wyjazd nie był spontaniczny, planowaliśmy go tydzień. Krótkie wakacje, tylko kilka dni, ale za granicą – w Hiszpanii. Zasłużony urlop po kursie, jak to określił Marek. Ja jeszcze długo nie byłam pewna, czy powinnam jechać, ale kiedy kupowaliśmy bilety, czułam dziwny spokój. Może dlatego, że nie jechałam po coś, tylko z kimś.

W drodze na lotnisko spojrzałam na Marka. Patrzył przez okno autobusu, z tym swoim skupionym wyrazem twarzy. Złapał mnie za rękę, tak po prostu, bez słowa.

– Nauczyliśmy się mówić po hiszpańsku – powiedział cicho, nie patrząc na mnie.

– Ale najważniejsze – odpowiedziałam – że nauczyliśmy się mówić do siebie.

Nie uśmiechnęłam się wtedy, bo to nie był moment na uśmiech – raczej na spokojne przyjęcie czegoś, co naprawdę się wydarzało.

Edyta, 41 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie prawdopodobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama