„Po rozstaniu z facetem moje życie było jak niedosolona zupa. Poczułam jego smak na nowo dzięki pracy w wolontariacie”
„Któregoś ranka, zerkając bez celu w ogłoszenia w internecie, trafiłam na informację, że potrzebują wolontariuszy w schroniska dla psów. Nie zastanawiałam się długo. Poszłam tam następnego dnia. Przywitało mnie głośne szczekanie”.

- Redakcja
Jeszcze kilka miesięcy temu byłam przekonana, że moje życie jest poukładane. Mieszkałam z Piotrkiem w naszym wspólnym mieszkaniu, mieliśmy swoje codzienne rytuały – poranną kawę, rozmowy o niczym przy kolacji. Wszystko wydawało się takie stabilne… dopóki nie przestało.
Nie mogłam się pozbierać
Rozstanie było bolesne i nagłe. Nie będę udawać, że przeszłam nad tym do porządku dziennego. Przez kilka tygodni funkcjonowałam jak automat. Wynajęłam kawalerkę na drugim końcu miasta – ciasną i dziwnie obcą. Wnosiłam tam pudła z książkami i ubraniami, ale czułam, jakbym rozpakowywała się w czyimś życiu.
Samotność w czterech ścianach była wręcz fizycznie odczuwalna. Brakowało mi nawet tych drobnych irytujących nawyków Piotrka – zostawionego kubka w łazience, jego buczenia pod nosem, gdy coś go denerwowało.
Któregoś ranka, zerkając bez celu w ogłoszenia w internecie, trafiłam na informację, że potrzebują wolontariuszy w schroniska dla psów. Nie zastanawiałam się długo. Poszłam tam następnego dnia. Przywitało mnie głośne szczekanie. Podeszła do mnie kobieta w zielonej kurtce.
– Nowa wolontariuszka? – uśmiechnęła się szeroko. – Chodź, pokażę ci, gdzie co jest.
Kilka minut później już trzymałam w ręku smycz, a po drugiej stronie ciągnął mnie energiczny, kudłaty kundel. Kiedy spojrzałam w jego brązowe oczy, poczułam coś dziwnego – jakby ktoś przypomniał mi, że nadal jestem dla kogoś ważna.
Wkręciłam się
Przy bramie minęliśmy wysokiego, brodatego mężczyznę w czerwonej czapce.
– Hej, jestem Marek – rzucił z uśmiechem. – Jeśli cię zaraz nie porwie ten łobuz, to może później pokażę ci, gdzie najlepiej z nimi spacerować.
Pierwsze tygodnie w schronisku miały w sobie coś z nieporadnego tańca – ja i psy uczyliśmy się siebie nawzajem. Ale zawsze wiedziałam, że na mnie czekają. Marek często zaczepiał mnie na korytarzu między boksami. Któregoś dnia zaproponował, żebyśmy zabrali dwa psy na spacer poza teren schroniska. Szedł obok z dużym, czarnym owczarkiem, a ja trzymałam smycz mniejszego kundelka, który co chwilę zatrzymywał się, żeby obwąchać każdy krzaczek.
– Warto czasem wyjść z nimi dalej – powiedział Marek. – Inaczej tylko kręcą się w kółko, a to dla nich żadna frajda.
– Chyba dla mnie też – odpowiedziałam.
Wracaliśmy powoli. Marek uśmiechnął się, gdy odprowadzał mnie do bramy.
– Widzisz, teraz będą na ciebie czekały podwójnie – mruknął.
Wieczorem, leżąc w łóżku, pierwszy raz od miesięcy poczułam, że mam w planach coś, na co naprawdę chcę czekać.
Nie byłam już sama
Któregoś dnia Marek podszedł do mnie z telefonem w ręku.
– Patrz – powiedział, pokazując mi zdjęcie górskiej doliny. – To było dwa tygodnie temu. Pogoda jak marzenie, zero ludzi na szlaku.
Na kolejnych fotografiach widziałam drewnianą chatę, strumień i uśmiechniętych ludzi w górskich butach.
– Świetnie to wygląda – przyznałam, wycierając ręce o nogawkę spodni. – Dawno nigdzie nie byłam.
– To trzeba zmienić – odpowiedział od razu. – W weekend robimy mały wypad. Kasia też jedzie. Złapiemy trochę świeżego powietrza, odetchniesz od miasta.
Kasia, która stała niedaleko, podniosła głowę.
– Jedź z nami. Serio, przyda ci się. Ile można w tej kawalerce siedzieć?
Chciałam powiedzieć, że to dobry pomysł, ale w głowie od razu pojawiły się obrazy Piotrka, z którym kiedyś planowałam podobne wypady.
– Zastanowię się – odpowiedziałam wymijająco.
Marek odłożył telefon i uśmiechnął się.
– Daj znać jutro. Góry nigdzie nie uciekną, ale fajnie by było, gdybyś zobaczyła je z nami.
Pojechałam z nimi
Jeszcze tego samego dnia, wracając do domu, łapałam się na tym, że w myślach widzę siebie wśród gór, a nie w pustym mieszkaniu. I choć wciąż czułam obawę przed otwieraniem się na nowe znajomości, coś we mnie zaczynało drgać z ekscytacji.
Wyjechaliśmy wcześnie rano. Marek prowadził, Kasia siedziała z tyłu obok plecaków, a ja na miejscu pasażera obserwowałam, jak miasto powoli ustępuje miejsca polom i lasom.
– Mówiłem, że będzie ładna pogoda – Marek uśmiechnął się, gdy zza zakrętu wyłoniły się pierwsze górskie szczyty. – W sam raz na wędrówkę.
Na parkingu przy wejściu na szlak wyciągnęliśmy plecaki. Po godzinie marszu zatrzymaliśmy się na krótki odpoczynek.
– Kiedyś też zaczynałem od zera – powiedział Marek. – Po rozstaniu człowiek myśli, że nic go już nie czeka. A potem nagle okazuje się, że można jeszcze coś zbudować. Czasem trzeba się zgubić, żeby znaleźć coś lepszego.
Gdy dotarliśmy na polanę z widokiem na dolinę, pomyślałam, że może warto było się zgodzić na ten wyjazd, nawet jeśli wciąż bałam się zbliżać do ludzi.
Wracaliśmy późnym popołudniem. Byliśmy zmęczeni wędrówką, a ja w myślach wciąż wracałam do tego spokoju i poczucia, że przez chwilę nie muszę udawać. Kiedy otworzyłam drzwi swojej kawalerki, poczułam, że coś się zmieniło. To samo małe mieszkanie, ten sam stół i krzesło, ale już nie czułam się tu jak intruz. Wyjęłam z plecaka telefon i zobaczyłam wiadomość od Marka: „Dzięki za fajny dzień. To dopiero początek”. Uśmiechnęłam się mimowolnie.
Tego wieczoru zawiesiłam w kuchni mały kalendarz, który do tej pory był pusty. Wpisałam w nim znak zapytania przy kolejnym weekendzie. Może góry znów? Może coś innego? Po raz pierwszy od dawna miałam ochotę planować.
Miałam plany
Pewnego popołudnia, kiedy razem sprzątaliśmy kojce, Marek podszedł do mnie.
– Myślę, że w przyszłym miesiącu moglibyśmy zrobić trasę trochę trudniejszą. Co ty na to?
– Może spróbuję – odpowiedziałam. Nie brzmiało to jak obietnica, raczej jak otwarcie furtki, przez którą dawno bałam się przejść.
W domu usiadłam na kanapie i spojrzałam na kalendarz. Już nie był pusty – miał ślady planów, spotkań, zobowiązań. Poczułam, że wychodzę z tego, co trzymało mnie w miejscu.
Patrząc na zdjęcia z wyjazdu w góry, pomyślałam, że psy mają w sobie prostą mądrość – wychodzą na spacer niezależnie od pogody, nawet jeśli pada deszcz. Może z ludźmi jest podobnie: czasem warto dać im szansę, bo nie każdy dzień musi zaczynać się od pustki.
Ania, 36 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Z obozu nad morzem córka mogła przywieźć rafandynkę, ale wolała coś innego. Będziemy mieć pamiątkę na lata”
- „Mąż kupił używanego kampera i udawał złotą rączkę. Po 2 latach z marzeń o życiu w drodze został tylko zardzewiały szrot”
- „Teściowa ma mnie za wyrodną matkę, bo karmię syna zdrową żywnością. Według niej prawdziwą siłę dają schabowe z kapustą”

