Reklama

Od kiedy rozstałam się z Darkiem, moje życie stało się bardzo ciche. Nie w ten przyjemny sposób, kiedy w końcu można słyszeć własne myśli. Raczej w ten, w którym wszystko zaczyna krzyczeć, bo nie ma tego, co zagłuszyć. Mówią, że czas leczy rany, ale ja nie czekałam, aż się zagoją. Po prostu nauczyłam się z nimi funkcjonować, jak z czymś, co boli tylko przy zmianie pogody. Pracowałam zdalnie, w marketingu, co dawało mi luksus niewychodzenia z domu i unikania ludzi. Kawy z Martą, moją siostrą, były jedyną stałą. Ona, zawsze poukładana, wierząca w śluby, deklaracje, domowe obiady, słuchała mnie cierpliwie, ale nie mogła zrozumieć, że ktoś może nie chcieć mieć nikogo obok. Albo raczej: nie chcieć znowu zaufać.

Wieczory były do siebie podobne. Serial, wino, a potem przewracanie się z boku na bok przy próbie zaśnięcia bez tego kogoś obok. I nie, nie chodziło o mężczyznę. Raczej o obecność. O to, że ktoś cię widzi, nawet jeśli nic nie mówisz. I że jesteś dla kogoś ważna, nawet jeśli nie masz siły się uśmiechać. Wmawiałam sobie, że dobrze mi samej. Że nikt nie będzie mnie już zawodził, nie będzie trzeba się dostosowywać, nie będzie łez z powodu cudzych zdrad. Po Darku miałam dość. Ale to była tylko część prawdy, bo jednocześnie czułam w sobie coś głęboko ukrytego, jakby... niedobór bliskości. Jakby czegoś we mnie nie dopełniono.

Kaja, moja koleżanka, widziała więcej, niż mówiłam. Pewnego dnia zapytała bez ceregieli, czy mam plany na weekend. Odpowiedziałam, że takie jak zwykle, nic nie planuję. Wtedy rzuciła, że jedziemy do Białki. We dwie. Bez oczekiwań. Nie myślałam długo. Zgodziłam się, zanim zdążyłam się wycofać. Spakowałam się w godzinę. W drodze żartowałyśmy, że jedziemy się zresetować. Kaja, ta, która miała więcej historii miłosnych niż ja prób zalogowania się do banku po winie, powiedziała, że jak spotkam jakiegoś faceta, to mam się nie zakochiwać. Przysięgałam, że nie mam takich planów.

I naprawdę nie miałam. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że człowiekowi najłatwiej jest się poślizgnąć, kiedy czuje się stabilnie.

Nie miałam ochoty, ale poszłam

Karczma była duszna, głośna i pachniała pieczonym mięsem. Zasiadłyśmy z Kają przy długim stole, który już ktoś zajął. Przystojniak w koszuli w kratę przesunął się i powiedział:

— Śmiało, damy radę się zmieścić.

Uśmiechnęłam się krótko, bez specjalnego entuzjazmu, ale usiadłam. Kaja od razu zaczęła rozmawiać z chłopakami, jakby znała ich od lat. Ja piłam grzane wino i słuchałam. Przyłapałam się na tym, że co chwilę zerkam na tego w koszuli w kratę. Miał spokojny głos, mówił niewiele, ale jak już coś powiedział, to trafiał. Zorientował się, że obserwuję go i uniósł brwi.

— Co?

— Nic. Po prostu rzadko spotykam ludzi, którzy wolą słuchać niż mówić — odpowiedziałam, nawet nie udając, że nie jestem bezpośrednia.

— To chyba jesteśmy z tej samej bajki — mruknął i lekko się uśmiechnął.

Nazywał się Michał. Był z Warszawy, przyjechał z kumplami na kilka dni. Z zawodu programista, z nastroju raczej wycofany, ale między nami od początku było coś niewytłumaczalnie swobodnego. Nie musieliśmy się silić na uprzejmości. Wymienialiśmy żarty, obserwacje, czasem tylko milczeliśmy, patrząc, jak tańczą inni.

— Tańczysz? — zapytał nagle.

— Nie.

— To dobrze, bo ja też nie. Ale chodź.

Nie miałam ochoty, ale poszłam. Po prostu poszłam. Tańcząc, śmialiśmy się z własnej niezdarności. W pewnym momencie złapał mnie za rękę, żeby mnie obrócić, ale nasze palce się splotły i już ich nie rozdzielaliśmy. Spojrzałam na niego i zobaczyłam, że on też nie traktuje tego jak żart.

Nie pamiętam dokładnie, jak znaleźliśmy się w jego pokoju. Pocałował mnie na schodach. Potem wszystko potoczyło się tak, jakby ktoś to wcześniej zaplanował. Nie było pośpiechu, nie było napięcia. Tylko ciepło, ciało obok ciała, oddech obok oddechu. Rano obudziłam się przed nim. Leżał na brzuchu, z twarzą wtuloną w poduszkę. Przez chwilę patrzyłam na niego w ciszy. Potem się poruszył.

— Hej — powiedział, nie otwierając oczu.

— Cześć.

Usiadłam na łóżku i zaczęłam się ubierać.

To było miłe — powiedział cicho.

Skinęłam głową.

— Tak, było.

— Nie jestem z tych, co coś budują. Raczej zwiewam.

Spojrzałam na niego.

— Idealnie. Ja też nie buduję.

Roześmiał się.

— To zwiewajmy razem.

Później zamknęłam za sobą drzwi i wróciłam do pokoju, w którym Kaja już czekała z herbatą i spojrzeniem mówiącym wszystko bez słów. Wtedy jeszcze naprawdę wierzyłam, że to był tylko jeden raz.

Spotkaliśmy się wieczorem

Po powrocie do Krakowa wróciłam do swojej codzienności: tej przewidywalnej, spokojnej, w której wiedziałam, czego się spodziewać. Praca, kawa, samotny wieczór. I właśnie wtedy, w tej uporządkowanej ciszy, dostałam od niego wiadomość. „Dotarłaś?” — nic nadzwyczajnego, ale uderzyło mnie, że napisał. Michał, ten, który „zwiewa”. Odpisałam.

Zaczęło się niewinnie: krótkie wymiany zdań, głównie wieczorami, potem codziennie. Czasem po prostu wysyłał mi zdjęcie kota na parapecie z podpisem „gość poranny”. Albo link do artykułu, który, jego zdaniem, brzmi jak coś, co bym powiedziała. Udawałam przed sobą, że to nic nie znaczy, ale pewnego dnia zorientowałam się, że czekam na to, aż się odezwie. A kiedy nie pisał do południa, czułam, że coś jest nie tak.

Zaczęłam się na tym łapać coraz częściej. Wchodzenie w rozmowy z nim stawało się dla mnie najważniejszym punktem dnia. Miałam wtedy poczucie, że ktoś po drugiej stronie mnie słucha, odpisuje i nie oczekuje niczego. W tym wszystkim zaczęły się też pojawiać we mnie stare lęki. Te, które zostawił po sobie Darek. Przypominały się w cichych momentach. Pamiętałam, jak z tamtego związku wyszłam pełna nieufności. Ile razy dawałam się nabrać na słowa, które potem nic nie znaczyły. Jak długo szukałam znaków, że to, co czuję, to nie tylko moja wyobraźnia.

Kiedy w końcu Michał zapowiedział, że przyjeżdża do Krakowa, poczułam coś między niepokojem a ekscytacją. Spotkaliśmy się wieczorem. Było zimno, spacerowaliśmy długo, zanim poszliśmy do mnie. Tym razem nie było w tym żadnej spontaniczności. Leżeliśmy razem w łóżku, przykryci tym samym kocem, jakbyśmy byli jedną osobą. Nie było potrzeby nic mówić, ale to milczenie miało inną jakość. Nie ciążyło.

Następnego dnia zadzwoniła Kaja.

— I jak? Żyjesz?

— Żyję.

Nie zakochuj się. Serio.

— Nie zamierzam. To tylko... nie wiem. Coś.

Wieczorem otworzyliśmy butelkę wina i usiedliśmy na podłodze. Michał trzymał kieliszek w ręku i długo się nie odzywał.

— Nigdy nie sądziłem, że z kimś tak dobrze się milczy — powiedział w końcu.

Pokiwałam głową, choć miałam ochotę odpowiedzieć, że ja też nie sądziłam. Ale już wtedy czułam, że ta cisza wcale nie oznacza, że wszystko jest dobrze.

Słowa są puste

Michał przywiózł do mnie dwie torby i laptopa. Stał w przedpokoju i zapytał, czy może na razie tu trochę pomieszkać, bo u niego, w Warszawie, jakiś remont, hałas, kurz i zbyt wiele niezależnych od niego spraw. Zgodziłam się. Nawet nie potrzebowałam czasu do namysłu. Tak zaczęła się nasza codzienność. Niby nic wielkiego, ale jednak. Rano parzył kawę, siadał do komputera, czasem gotował obiad, wieczorem oglądaliśmy coś razem, rzadko do końca. Praca, jedzenie, cisza, sen. Nagle nie byłam już sama, a mieszkanie, choć małe, przestało dźwięczeć pustką.

Z czasem jednak zaczęłam zauważać, że czegoś mi brakuje. Nie oczekiwałam wielkich wyznań, nie miałam planów na przyszłość, ale kiedy patrzyłam na niego przy śniadaniu, miałam wrażenie, że on ciągle jest gdzieś indziej. Nigdy nie używał słowa „nasze”, nie mówił „kocham”, nie mówił prawie nic, co wskazywałoby na to, że to coś więcej niż układ.

Zapytałam go w końcu, kiedy siedzieliśmy razem przy stole, a deszcz bębnił w szyby:

— Kim dla ciebie jestem?

Zamilkł. Myślałam, że nie odpowie.

— Jesteś… ważna — wyrzucił z siebie w końcu. — Po prostu nie lubię słów. Słowa są puste.

Pokiwałam głową. Uśmiechnęłam się nawet, żeby nie wywoływać dyskusji, ale w środku czułam znajome ukłucie. Bo ja właśnie potrzebowałam słów. Potrzebowałam wiedzieć. Nie chodziło o to, żeby dostać obietnicę. Chciałam mieć pewność, że dla niego to nie tylko chwilowa przygoda.. Że nie jestem tylko przystankiem między jednym a drugim miastem, jedną a drugą kobietą.

Michał mówił, że słowa są puste, a dla mnie brak słów był pustką samą w sobie. Zaczęłam czuć się jak ktoś, kto ciągle czeka, że coś się wydarzy. Że ten czas razem, choć spokojny i bliski, stanie się w końcu czymś więcej. Ale on był jak zamknięte pomieszczenie bez okien: ciepłe, ale bez powietrza.

W końcu weszłam do salonu

Wróciłam do domu wcześniej niż zwykle. Deszcz padał od rana i całe miasto wydawało się uwięzione w szarości. Wchodziłam cicho, myśląc, że może uda mi się go zaskoczyć, może siedzi z książką, może gotuje. Może w końcu zdarzy się coś „naszego”. Zatrzymałam się w przedpokoju, kiedy usłyszałam jego głos. Rozmawiał przez telefon, nie zauważył, że już jestem. Nie chciałam podsłuchiwać. ale doleciało do mnie jedno zdanie. Tylko jedno.

— To nic poważnego, po prostu to wygodny układ.

Zamarłam. „Wygodny układ”. Oparłam się o ścianę i poczułam, jak robi mi się gorąco. Nie wiem, ile trwało to zawieszenie, ale w końcu weszłam do salonu. Spojrzał na mnie i od razu wiedział, że słyszałam.

— Wygodny układ?! – Głos mi zadrżał. — To ja jestem wygodnym układem?!

— Ola… to nie tak… — zaczął.

— To jak? — przerwałam mu. — Może wytłumacz mi, co znaczy „wygodny układ”? Śpisz u mnie, jem z tobą śniadania, jesteśmy razem… ale to nie „poważne”?

Nie chciałem cię zranić.

— Więc czemu tu jesteś? Dla łóżka, obiadu i ciszy?! — krzyknęłam, choć nie miałam siły się kłócić.

Stał nieruchomo, z tą swoją chłodną twarzą, jakby to wszystko go zaskakiwało.

— Nie obiecywałem ci niczego — powiedział cicho.

— Wiem. Tylko że ja i tak czekałam, że coś się zmieni. Że może pierwszy raz ktoś zmieni zdanie. Dla mnie.

Nie odpowiedział, a ja wyszłam z pokoju, bo nie potrafiłam tam dłużej zostać. Czułam, że właśnie w tym momencie coś się skończyło. Może nie oficjalnie, ale we mnie tak.

Nigdy nie zapytał, co dalej

Marta nalała mi herbaty i usiadła naprzeciwko przy kuchennym stole. Wiedziała, że nie trzeba mnie wypytywać. Wystarczy poczekać.

— Pokłóciliśmy się — powiedziałam w końcu. — Słyszałam, jak mówi przez telefon, że to nic poważnego. Że mu wygodnie.

Marta patrzyła na mnie długo bez cienia zaskoczenia. Wzięła łyk herbaty, odstawiła filiżankę i dopiero wtedy odpowiedziała:

— Czego ty właściwie chciałaś? On był szczery od początku.

Westchnęłam. Znałam ten argument. Sama go sobie powtarzałam tyle razy, że znałam każde jego brzmienie.

— Chciałam, żeby choć raz ktoś zmienił zdanie. Dla mnie.

Marta nie skomentowała od razu. W jej oczach była mieszanka współczucia i chłodnej siostrzanej uczciwości. Takiej, która boli, ale bywa potrzebna.

— To tak nie działa — powiedziała w końcu. — W życiu rzadko bywają takie zwroty akcji.

Pokiwałam głową, ale nie potrafiłam tego przyjąć. Nie do końca. Przecież on był. Robił wszystko tak, jakby był. Wspólne zakupy, wieczory, kawa rano. Cisza, w której czułam się mniej samotna.

— Ale przecież wszystko robił tak, jakby... był. Naprawdę — powiedziałam cicho.

Marta się nie odezwała. Może nie miała już nic więcej do dodania, a może wiedziała, że teraz muszę sama to przetrawić. Wróciły do mnie obrazy. Michał, który przykrywał mnie kocem, który wycierał talerze w mojej kuchni, który śmiał się, kiedy przewracałam się na stoku. I ten sam Michał, który nigdy nie powiedział „my”. Nigdy nie zapytał, co dalej. Nigdy nie zostawił śladu, który świadczyłby, że zamierza zostać. Zaczęłam rozumieć, że wszystkie znaki były tam od początku. Tylko ja postanowiłam ich nie zauważać.

Ola, 29 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama