Reklama

Nie jestem z tych, co się pchają przed szereg. Nie trzeba mi złotego kranu ani siedmiu sosów na talerzu, z których żaden nie pasuje do mięsa. Lubię prostotę. Konkrety. Dlatego zawsze patrzyłem z lekkim niepokojem na te nowoczesne „uczty”, gdzie pojedynczy ziemniak leży osobno, mięso osobno, a rukola ma więcej przestrzeni niż gość przy stole. Wnętrze restauracji, w której stół kosztuje więcej niż moja miesięczna emerytura? Dziękuję bardzo. Raz w takiej byłem i wyszedłem głodny.

Moja córka zawsze miała ciągoty do tego „lepszego świata”. Wykształciła się, poznała brodatego męża, który olśniewał uśmiechem jak z reklamy pasty do zębów. Zamieszkali razem w nowym bloku, gdzie nikt nikogo nie zna, ale wszyscy mają zmywarki. Bywa. Nie komentowałem. Choć raz czy dwa miałem ochotę zapytać, czy coś porządnego ostatnio zjedli, czy tylko te „tapas” i „hummusy”.

Zaprosili mnie kiedyś na obiad. Ot tak, rodzinnie, bez okazji. Trochę się zaniepokoiłem. Myślałem: pewnie znowu na talerzu będzie jakaś rukola i pół marchewki, ale skoro zaprosili, nie odmówię. W końcu jestem ojcem. I teściem. Zaskoczenie, jakiego tam doświadczyłem, sprawiło, że do dziś pamiętam ten dzień z zaskakującą wyrazistością.

Kotlet?!

Na miejsce podjechałem punktualnie. Stara szkoła — jak się umawiasz na czternastą, to nie dzwonisz o czternastej, że „właśnie wychodzisz z domu”. Wysiadłem z auta, poprawiłem kołnierz i nacisnąłem dzwonek. Drzwi otworzyła moja córka.

— Cześć, tato! — Uśmiechnęła się promiennie. – Ale się cieszę, że jesteś!

— No, jak się umawialiśmy, to jestem – mruknąłem, zdejmując kurtkę. — A twój mąż?

— W kuchni. — Puściła do mnie oko. — Kończy… niespodziankę.

Westchnąłem w duchu. „Niespodzianka” nie wróżyła dobrze. Miałem przed oczami ostatnią: zupa krem z topinamburu, którą można było jeść i jednocześnie nie przerywać rozmowy, bo łyżka nie natrafiała na żadne przeszkody.

Wszedłem do kuchni. Zięć stał przy piekarniku w fartuchu.

— Panie Wiktorze, dzień dobry! — rzucił pogodnie. — Cieszę się, że pan wpadł.

— No, no… — Zerknąłem na niego kątem oka. — Piekarnik chodzi, to pewnie jakaś nowa wersja szparagów na parze?

Zięć się zaśmiał.

— Tym razem klasyka — odparł. — Kotlet schabowy. Panierowany. Do tego ziemniaczki z masłem i kiszony ogórek.

Zamarłem. Przez chwilę nie wiedziałem, co powiedzieć. Spojrzałem na córkę. Przez ostatnie lata raczyła mnie tylko potrawami, które trzeba było tłumaczyć z francuskiego. A tu… kotlet?!

— Puree, tato — poprawiła córka. — Ale tak. Poza tym dokładnie to, co powiedział.

Nie odpowiedziałem. Usiadłem przy stole lekko oszołomiony. Przez chwilę miałem wrażenie, że przeniosłem się w czasie. Na talerzu leżał potężny kawał mięsa w złocistej panierce. Pachniało… jak u mojej żony. I to mnie rozczuliło.

— Za to cię szanuję — powiedziałem cicho do zięcia, sięgając po widelec. — Że nie kombinujesz.

Jak u mojej Haliny

Nie powiem, żebym od razu rzucił się na ten kotlet jak pies na kiełbasę. Siedziałem przez moment, gapiąc się w talerz, jakbym sprawdzał, czy to nie jakiś kulinarny podstęp.

Wszystko w porządku, tato? — zapytała córka, siadając naprzeciwko.

— Jak najbardziej — odparłem. — Po prostu… nie spodziewałem się.

Zięć nalał kompotu do szklanek. Kompotu z jabłkiem i listkiem mięty! A nie żadnego wody kokosowej czy innego dziadostwa, co smakuje jak woda po ogórkach, ale za piętnaście złotych.

— Wiesz – zacząłem, wskazując widelcem na kotleta — spodziewałem się tej twojej modnej kuchni: rukola, quinoa, wszystko pokrojone w kosteczkę i ułożone w wieżyczkę…

Zięć się zaśmiał.

— My tak czasem jemy. Ale pomyślałem, że… chyba każdy czasem tęskni za prostym obiadem.

Zacząłem jeść. Puree było z masłem – takim prawdziwym, nie żadnym fit, bez smaku. Ogórek kiszony domowy, a kotlet… miękki, soczysty, z chrupiącą panierką. Jak u mojej Haliny. Przełknąłem kęs i przez chwilę nie odzywałem się, bo mnie zatkało.

— Dobre? — spytała córka, chyba lekko zaskoczona moim milczeniem.

— Dobre to za mało powiedziane — mruknąłem, nie podnosząc wzroku. — Dawno nie jadłem czegoś, co by do mnie tak trafiło.

— No to może dokładkę? — zaproponował zięć.

— Chętnie. — Spojrzałem na niego znad talerza. — Ale tylko pod warunkiem, że nikt mi tu nie przyniesie sałatki z kiełkami. Bo wtedy się obrażę.

Roześmiali się oboje. A ja po raz pierwszy od dawna poczułem się naprawdę… jak u siebie.

Patrzył na mnie uważnie

Po obiedzie przenieśliśmy się do salonu: ja z kompotem, zięć z herbatą, a córka z czymś zielonym, co wyglądało jak koktajl z trawy. Przemilczałem to. Co innego mówić, co innego się czepiać.

– Tato, jak ci się u nas podoba? – zagaiła córka, siadając obok mnie na kanapie.

Rozejrzałem się. Wszystko nowe — minimalistyczne, jak to teraz mówią. Ale było przytulnie. Czysto. I pachniało świeżo pieczonym kotletem, a nie świeczką o zapachu drzewa sandałowego.

— Podoba — przyznałem. — I nie mówię tego, bo tak trzeba.

Zięć usiadł naprzeciwko, poprawiając rękawy swetra. Patrzył na mnie uważnie.

— Wie pan, ja wiem, że pan... trzymał mnie trochę na dystans — zaczął. — I to rozumiem. Też bym tak robił. Jak się napatoczył taki facet z brodą i jogą w grafiku dnia.

Parsknąłem śmiechem.

— No… trochę tak — przyznałem. — Ale dziś zrobiłeś na mnie wrażenie.

Córka spojrzała na mnie zaskoczona.

— Serio? — nie dowierzała.

— Serio. — Uśmiechnąłem się lekko. Bo wiesz, ja patrzę na ludzi nie przez pryzmat dywanów z Indii i muzyki, co to jej nie słychać. Tylko przez to, co dają innym. Dziś dałeś mi obiad, przy którym nie musiałem udawać, że mi smakuje. Dałeś mi coś swojskiego. To jest więcej, niż może się wydawać.

Zięć skinął głową.

— Lubię proste rzeczy, panie Wiktorze — przyznał. — I nie wstydzę się tego.

— No i to jest właśnie ta różnica — stwierdziłem. — Bo teraz połowa ludzi woli udawać, że je powietrze i sypia w innym świecie. A ty, chłopie, zrobiłeś mi porządnego schabowego. I za to cię szanuję.

Zapanowała cisza. Taka domowa i pełna ciepła.

Zrobiło mu się głupio

Córka poszła do kuchni pozmywać, a ja zostałem sam z zięciem. Przez chwilę siedzieliśmy w milczeniu, jakby nie bardzo było wiadomo, czy jeszcze coś dodawać. Ale cisza nie była niezręczna. Raczej taka… męska.

— A pan, panie Wiktorze… — zaczął nagle zięć, nie patrząc mi w oczy. — Pan też gotował w domu? Kiedyś?

Zaskoczył mnie. Odchyliłem się na kanapie, splatając ręce na brzuchu.

— No jasne — przyznałem. — Jak Halina była w szpitalu, to przez trzy tygodnie żywiliśmy się z synem moimi kotletami i plackami ziemniaczanymi. I jeszcze bigosem. Ale tylko raz, bo potem nikt nie chciał go jeść przez dwa tygodnie.

Zięć się roześmiał.

— Ja to się raczej z książek uczyłem — zauważył. — I z internetu. Mama mnie nie wpuszczała do kuchni, bo bała się, że coś popsuję.

– No i pewnie coś byś popsuł — mruknąłem. — Tylko że właśnie tak się człowiek uczy. Psuciem. Pamiętam, jak raz przypaliłem zupę ogórkową. Cała chałupa śmierdziała jak dym z ogniska, a Halina jeszcze przez tydzień powtarzała, że ogórków już nie chce na oczy widzieć.

Zięć się śmiał, aż mu się okulary zsunęły z nosa.

— Ale wie pan… — wykrztusił. — Ja myślałem, że pan mnie nigdy nie zaakceptuje.

Spojrzałem na niego. Tak poważnie.

— Nie musiałem cię akceptować — powiedziałem po prostu. — Wystarczyło, że ona cię wybrała. Ale dziś… po tym kotlecie… no, powiem ci, jesteś blisko bycia zięciem idealnym.

Zrobiło mu się głupio. Widziałem to. Podobnie jak błysk wzruszenia w jego oczach.

— Dzięki, panie Wiktorze — powiedział trochę drżącym głosem. — Naprawdę.

– Mów mi Wiktor — stwierdziłem. — Ale tylko po trzecim kotlecie. Takie mam zasady.

Roześmiałem się

Z kuchni, poza szumem zmywarki, dobiegał też śpiew córki. Nigdy nie śpiewała przy mnie. Jak była mała – owszem, ale odkąd dorosła, stała się na to zbyt poważna, trochę spięta. A dziś? Jakby zeszło z niej całe napięcie.

— Panie Wiktorze… — odezwał się nieśmiało zięć. — Właściwie… Wiktorze — poprawił się, choć z trudem. — A pan to w sumie lubi takie spotkania? Rodzinne?

— A co mam innego do roboty? — Wzruszyłem ramionami. — Krzyżówki rozwiązane, seriale głupie, a do brydża brakuje mi trzech partnerów. Więc tak, lubię. Ale tylko, jak nie muszę udawać, że mi smakuje coś, czego nie umiem nazwać.

— To może będziesz wpadać częściej? — rzucił.

Zerknąłem na niego. Mówił serio.

— Myślisz, że zniesiesz mnie częściej niż raz na kwartał? — zapytałem z lekkim rozbawieniem.

— Myślę, że warto spróbować — powiedział z udawaną powagą. — A jak nie… to najwyżej znów zrobimy schabowe na zgodę.

Roześmiałem się, aż mnie w boku zakłuło.

— Przypomniało mi się, jak Halina miała focha i robiła mi kotleta z samą sałatą. Żeby mnie „ukarać” — stwierdziłem. — Myślała, że nie zjem. A ja zjadłem… i sam poszedłem do lodówki po dokładkę. Już się nie odzywała do końca dnia.

Zięć śmiał się razem ze mną. Ale nie tak sztucznie, uprzejmie, bo wypada, tylko szczerze.

I wtedy z kuchni wychyliła się córka.

Co tu takie śmichy? — zapytała.

— Twój ojciec opowiada, jak twoja matka go głodziła — odparł zięć.

— Tatooo! — Przewróciła oczami. — Nie dramatyzuj.

— Dramat to byłby dziś bez tego obiadu — zauważyłem. — A tak… było naprawdę miło.

I znów nastała cisza. Taka… ciepła. Domowa.

Aż chciało się żyć

Wychodziłem późnym popołudniem, kiedy słońce już zaczynało się chować za dachami bloków. Córka podała mi kurtkę, a zięć poszedł po słoik ogórków „na drogę”.

— Teściu, domowe — zapewnił. — Sam kisiłem. — Puścił do mnie oko, wręczając mi słoik.

— No, to teraz to już jesteś swój chłop. — Poklepałem go po ramieniu. — Jeszcze tylko nauczysz się robić bigos i możesz organizować święta.

— Pomyślę — odparł. — Ale to ty musisz obiecać, że wpadniesz znowu. Może za tydzień?

— Jak będą znowu kotlety, nie odmówię — powiedziałem.

– A jak nie będzie?— drążył.

Zamyśliłem się.

— To wtedy… przywiozę własne — stwierdziłem beztrosko.

Córka się roześmiała.

— I tak właśnie zaczyna się kulinarna wojna pokoleniowa — oświadczyła.

Zatrzymałem się jeszcze w drzwiach. Spojrzałem na nich – młodych, rozbawionych, trochę nieporadnych, ale… dobrych. I na ich mieszkanie, w którym było ciepło, zwyczajnie i pachniało obiadem. Aż chciało się żyć.

— Wiecie co? — rzuciłem jeszcze przez ramię. — Róbcie wszystko jak chcecie. Tylko nigdy nie wstydźcie się prostych rzeczy. Bo najwięcej serca często siedzi właśnie w prostocie. Taki kotlet to nie tylko jedzenie. To znak, że komuś zależy.

Zamknęli drzwi, a ja zszedłem po schodach wolno, z tym słoikiem ogórków pod pachą i uśmiechem, którego sam nie zauważyłem, dopóki nie dostrzegłem odbicia w szybie samochodu. Może i starość nie jest taka zła, jak człowiek czasem dobrze zje i ma do kogo wracać.

Wiktor, 63 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Zobacz także:


Reklama
Reklama
Reklama