„Po majówce odkryłem, że nie mam do czego wracać. Wspólnik zgarnął całą kasę i moją żonę”
„W piątek rano dostałem wezwanie do zapłaty. Kwota powaliła mnie na kolana. Potem przyszło drugie, trzecie… Lista dłużników była dłuższa niż jakiekolwiek moje plany na przyszłość”.

Jeszcze tydzień wcześniej grillowaliśmy z sąsiadami w domku nad jeziorem, śmiałem się, opowiadałem kawały, Monika uśmiechała się obok mnie. Byłem przekonany, że odpoczywamy, by zaraz wrócić do życia, które chwilowo tylko przystanęło. Z perspektywy tych kilku dni wydaje się, że to był grill pożegnalny. Dla mnie – z normalnością, dla niej – z małżeństwem. Nagle rzeczy, które były moje, przestały takie być. Dom, firma, małżeństwo. W jedno popołudnie wszystko zniknęło.
Ostatnia wspólna majówka
– Jarek, nie zapomnij wrzucić tych karkówek – zawołała Monika z tarasu, podając mi półmisek.
– Jasne, szefowo – rzuciłem z uśmiechem, poprawiając czapkę z daszkiem. Pachniało wiosną, dym z grilla unosił się powoli nad jeziorem, a sąsiedzi przynieśli już swoją lemoniadę i głośnik bluetooth. Wszystko było tak, jak lubię – gwarno, lekko, rodzinnie.
Z perspektywy czasu myślę, że to był teatr, który grałem tylko ja. Monika śmiała się głośno, ale coraz częściej odwracała głowę, gdy na nią patrzyłem. W telefonie piszczały jej powiadomienia, które szybko uciszała. Wcześniej się tym nie przejmowałem. Teraz każde jej spojrzenie w ekran wraca do mnie jak uderzenie w twarz.
Byliśmy w domku letniskowym mojego wspólnika, Roberta. Wziął urlop w tym samym czasie, „przypadkowo”, jak sam to określił, a ja, jak ten idiota, się ucieszyłem. Monika niby była zaskoczona, ale zbyt szybko odnalazła się w jego towarzystwie. Tylko raz zauważyłem coś, co mogło być niepokojem – jak złapał ją za nadgarstek, a ona szepnęła mu coś do ucha, patrząc przy tym nerwowo na mnie.
Nie chciałem być zazdrosnym mężem. Nie byłem nigdy. Ufałem jej. Im ufałem. To był błąd.vWieczorem graliśmy w planszówki. Śmiech, wino, ognisko. Nikt nie podejrzewał, że to ostatni raz. Że majówka to tylko przykrywka, a pod spodem już bulgotała zdrada, oszustwo i upadek. Tylko ja tego nie widziałem.
Zniknęli bez śladu
Wróciliśmy w poniedziałek późnym wieczorem. Monika wyglądała na zmęczoną, ale nie powiedziała ani słowa przez całą drogę. Siedziała bokiem, z nosem przyklejonym do szyby. Zapytałem tylko raz:
– Wszystko okej?
Skinęła głową. Tyle. We wtorek rano zastałem nasze mieszkanie dziwnie puste. Butów Moniki nie było przy wejściu, jej kosmetyki zniknęły z łazienki. Początkowo pomyślałem, że pojechała do swojej matki. Albo na siłownię. A może… Po prostu nie chciałem wiedzieć, co to znaczy naprawdę.
W biurze zastałem jeszcze większe zaskoczenie. Drzwi zamknięte. Dziwne. Zadzwoniłem do Roberta – poczta głosowa. Do sekretarki – rozłączała. Wszedłem tylnym wejściem. Mój gabinet był pusty. Komputer zniknął, papiery zniknęły. Na biurku została tylko brudna filiżanka. Serce zaczęło mi walić, gdy odkryłem, że sejf jest otwarty. Pusty.
Zadzwoniłem do banku. Pierwsze słowa doradcy po weryfikacji konta:
– Panie Jarosławie, czy potwierdza pan wszystkie ostatnie przelewy dokonane z firmowego rachunku?
– Jakie przelewy?
– No właśnie. Było ich siedem, łącznie na kwotę… – i wtedy przestałem słuchać. Prawie milion złotych. Na konta nieznanych firm, dokonane przez Roberta. I zgodnie z pełnomocnictwem – które ja mu dałem.
Nie mogłem oddychać. Zadzwoniłem do Moniki. Usłyszałem jej głos nagrany na pocztę głosową:
– Cześć, tu Monika. Nie mogę teraz odebrać. Zostaw wiadomość.
Nie zostawiłem. Bo wszystko już zostało powiedziane. Tylko nie do mnie.
Wspólnik, który wiedział za dużo
Robert znał mnie lepiej, niż powinien. Znał moje hasła, przyzwyczajenia, rytm pracy, słabości. Wiedział, że po długim weekendzie nie zajrzę od razu w dokumenty, że jeszcze przez dwa dni będę w trybie wypoczynkowym. Przez te dwa dni zdążył mnie okraść, pozbyć się dowodów i zniknąć. Razem z moją żoną.
Kiedy w końcu odnalazłem ślad po nim – fakturę z wypożyczalni samochodów – zorientowałem się, że wynajął auto już tydzień przed majówką. I że nie było to „przypadkowe spotkanie nad jeziorem”, tylko misternie zaplanowana akcja. Pojechałem pod jego dom. Na furtce wisiała kartka: „Do wynajęcia”. Sąsiadka zza płotu rozpoznała mnie i zawołała:
– Panie Jarku! A co, Robert nie powiedział? Wyjeżdża na stałe. Z żoną, chyba nową. Ładna, długie nogi, blondynka...
– Blondynka? – powtórzyłem, jakby nie wiedząc, co to znaczy.
– A tak, blondynka. Fajna. Ale coś cicho się wynosili. Nocą pakowali wszystko do vana.
Nie chciałem dalej słuchać. Wsiadłem do auta i ruszyłem przed siebie. W głowie miałem jeden wielki huk. Wróciłem do pustego mieszkania. Otworzyłem szafę – jej ubrania zniknęły, ale kilka moich koszul jeszcze wisiało. Na podłodze leżał jeden kolczyk. Ten, który dostała ode mnie na rocznicę. Taki gest. Niby przypadek, ale przecież celowy.
Robert zabrał moje pieniądze. Monika – moje życie. A ja zostałem z rachunkami, długami i niekończącym się pytaniem: od kiedy planowali to razem?
Lista dłużników i puste łóżko
Nie spałem przez trzy noce. Zamiast tego przesiadywałem w salonie z laptopem na kolanach, przeglądając kolejne faktury, e-maile, zapiski z Excela. Każdy dokument był teraz podejrzany. Każde słowo, które kiedyś brzmiało zwyczajnie, teraz wydawało się szyfrem. W piątek rano dostałem wezwanie do zapłaty. Kwota powaliła mnie na kolana. Potem przyszło drugie, trzecie… Lista dłużników była dłuższa niż jakiekolwiek moje plany na przyszłość. Zorientowałem się, że Robert nie tylko wyczyścił firmowe konto, ale też zaciągnął w moim imieniu zobowiązania, korzystając z pełnomocnictwa. A ja – jak idiota – wszystko podpisywałem, bo „czas gonił”, bo „do wieczora trzeba”, bo „sprawa pilna”.
Pojechałem do adwokata. Młody chłopak z cienkim krawatem i pewnym głosem. Przesłuchał mnie jak prokurator, a potem powiedział:
– Będzie ciężko. Ale nie jest pan bez szans. Tylko… trzeba się przygotować na długą walkę.
Nie powiedział, ile to potrwa. Nie powiedział, ile będzie kosztować. Ale spojrzał na mnie z takim współczuciem, że poczułem się jeszcze mniejszy niż wcześniej. Wieczorem wróciłem do pustego mieszkania. Otworzyłem butelkę wina, którą trzymaliśmy „na wyjątkową okazję”. Siedziałem sam, z kieliszkiem w dłoni, i patrzyłem na łóżko, w którym jeszcze tydzień temu Monika spała obok mnie. Pachniała kawą i szamponem. Teraz pachniała zdradą i wyjazdem w nieznane. Nie mogłem znieść ciszy. Włączyłem telewizor. Ale on też nie zagłuszył tego, co siedziało we mnie.
Obcy we własnym życiu
Nie rozpoznawałem swojego życia. Ludzie na ulicy mijali mnie jak powietrze, a ja miałem wrażenie, że chodzę w zwolnionym tempie, jak postać z filmu, który ktoś przewija do końca. Kiedyś znałem ten świat – wiedziałem, gdzie kupić dobrą kawę, jak rozśmieszyć Monikę, jak poklepać Roberta po ramieniu i powiedzieć: „dobra robota, partnerze”. Teraz każda z tych czynności wydawała się obca. I głupia.
Sprzedałem auto. Potem zegarek. Wkrótce wystawiłem mieszkanie, choć jeszcze nie byłem gotów na przeprowadzkę. Ale nie było wyjścia. Zaczęły spływać kolejne pisma. Urząd skarbowy, ZUS, kontrahenci. Każdy chciał swoje. Któregoś dnia zadzwoniła moja matka.
– Jarek… wszystko u ciebie w porządku? – zapytała ostrożnie, jakby bała się odpowiedzi.
Nie wiedziała jeszcze. Nikt nie wiedział. Nie potrafiłem się przyznać, że mnie już nie ma. Że został tylko cień faceta, który kiedyś był zaradny i uśmiechnięty. Powiedziałem więc to, co zawsze:
– Tak, mamo. Trochę pracy, trochę zmęczenia.
Ale po głosie poznała, że kłamię. W nocy wszedłem na jej profil na Facebooku. Miała tam zdjęcie z zeszłorocznych świąt. Monika też była. Trzymała mnie za rękę, a ja się śmiałem. Pamiętam ten wieczór – rybę po grecku, śnieg za oknem, świece na stole. I teraz to zdjęcie – jak z innego życia. Bo może to właśnie było inne życie. A to, co teraz – to już nie moje. To tylko obca rzeczywistość, do której ktoś mnie wcisnął bez pytania.
Zostały mi tylko wspomnienia
Minęły trzy miesiące, odkąd świat rozpadł mi się pod stopami. Codziennie budzę się w kawalerce, którą wynajmuję od znajomego mechanika. Mała, ciasna, z widokiem na śmietnik. Ale cicha. I w tej ciszy uczę się siebie od nowa. Nie wiem, gdzie jest Robert i Monika. Przestali istnieć – tak, jakby ktoś wyciął ich z mojego życia nożem. Policja wszczęła postępowanie, ale śledztwo się ślimaczy. Adwokat milczy. A ja… Ja żyję. Na własnych warunkach. Z dnia na dzień.
Zatrudniłem się jako kierowca. Wożę pieczywo o świcie. Ludzie nie pytają, nie oceniają. Tylko zamawiają chleb. A ja dowożę. Proste. I uczciwe. Czasem mijam miejsca, które przypominają mi o tym, kim byłem. Stara kawiarnia, gdzie Monika lubiła latte z syropem waniliowym. Biuro, które kiedyś tętniło telefonami, a teraz pewnie jest puste albo zajęte przez kogoś innego. Widzę je i czuję, jak coś we mnie drży – nie ze złości, tylko z żalu.
Nie mam już planów. Nie wierzę w ludzi tak jak kiedyś. Ale nie jestem jeszcze całkiem pusty. Zostało echo. Echo tamtych śmiechów, wieczorów, głosów. Czasem je słyszę – w snach, w dźwięku radia, w zapachu kawy. I wtedy przez chwilę mam złudzenie, że to wszystko nie zniknęło. Że może wróci. A potem przypominam sobie, że już nie ma do czego wracać. Ale ja nadal idę. Krok po kroku. Bo czasem to jedyne, co można zrobić.
Jarosław, 42 lata
Czytaj także:
- „Po 3 latach małżeństwa miałem już dość parówek na obiad. Co to za żona, która nie potrafi ugotować nawet rosołu?”
- „Teściowej wpadł w ręce mój PIT. Teraz robi listę życzeń, żeby mnie trochę wydoić z kasy, ale nie będę jej sponsorem”
- „Mąż chwali się, że jest głową rodziny, ale to ciapa. Nawet PIT muszę rozliczać sama, bo unika odpowiedzialności”

