Reklama

Nigdy nie potrafiłam mówić o uczuciach. Może dlatego, że w naszym domu nikt tego nie robił. Tata był jedynym, przy kim czułam się bezpieczna – potrafił pogłaskać po głowie, przytulić, powiedzieć, że mnie kocha. Mama… Mama była jak cień. Zawsze gdzieś z boku, zaciśnięte usta, chłodne spojrzenie. Nie krzyczała, nie biła. Po prostu jej nie było.

Zerwałam z nią kontakt

Gdy tata zmarł, miałam dwadzieścia trzy lata i całe serce pełne żalu. Do niego – że odszedł, i do niej – że została. Przestałam dzwonić, pisać, odwiedzać. Nie potrafiłam spojrzeć jej w oczy, bo widziałam w nich obojętność. Albo tak mi się wtedy wydawało. Dziś już nie jestem taka pewna.

Mówią, że czas leczy rany. Może. Ale są też takie, które ropieją pod skórą latami i nagle zaczynają krzyczeć. To właśnie poczułam, kiedy przyjaciółka powiedziała, że widziała moją matkę w przychodni – postarzałą, pochyloną, samotną. I coś we mnie pękło.

– Jeśli umrze, zanim jej powiem… że przepraszam? – zapytałam, patrząc przez okno kuchni na sąsiednie balkony. Wszystkie takie same. Szare, milczące.

– Nie umrze, Julka. Masz jeszcze czas – odpowiedziała Magda, a ja słyszałam w jej głosie to, czego sama nie umiałam z siebie wydobyć – spokój.

– A jeśli nie mam?

Milczała przez chwilę. Potem tylko westchnęła. Przez ostatnie dni wspomnienia przychodziły same. Mama, jak podlewa kwiaty na parapecie. Mama, jak mówi „załóż czapkę”, nie patrząc mi w oczy. Mama, jak nie przychodzi na mój pierwszy występ w szkole, bo „musiała pracować”. Ale też mama, jak nocą siedzi w ciemnym pokoju, myśląc, że śpię. Z zamyśloną twarzą, z dłońmi złożonymi jak do modlitwy. Może wtedy też chciała coś powiedzieć? Przez lata byłam pewna, że była zimna. Ale może… po prostu nie umiała inaczej?

– Pojadę – powiedziałam cicho. – Chcę ją zobaczyć.

Magda nie powiedziała nic. Po chwili tylko uśmiechnęła się lekko i ścisnęła moją dłoń. W nocy nie spałam. Myśli szumiały jak rozkołysane morze. Bałam się. Że się zbłaźnię. Że ona mnie nie zechce. Że powie: „Za późno”.
Ale bardziej bałam się, że nie zdążę.

Nie byłam na to gotowa

Wsiadłam do pociągu z uczuciem, jakbym jechała na egzekucję. Serce waliło mi w piersi zbyt mocno, dłonie miałam zimne jak lód. Usiadłam przy oknie, patrzyłam na znikające przedmieścia i nagle poczułam, jak do gardła podchodzi mi coś gorzkiego. Nie płakałam. Jeszcze nie. Ale tam w środku zbierało się już od dawna.

Trasa była ta sama, co kiedyś, gdy jeździliśmy z tatą na działkę. On zawsze opowiadał mi historie o ludziach z sąsiednich przedziałów, wymyślał im imiona, zawody, sekrety. Śmiałam się wtedy głośno, a on mówił, że mój śmiech to najlepszy dźwięk świata. Wspomnienie to przyszło nagle, uderzyło jak fala. Zaczęłam się zastanawiać, co on by mi powiedział teraz. Może: „Nie bądź taka dumna, Julko. Ludzie są niedoskonali. Ale to nie znaczy, że nie kochają”.

Na stacji wysiadłam ostatnia. Z torbą przewieszoną przez ramię ruszyłam w stronę miasta, które znałam z dzieciństwa. Wszystko wydawało się mniejsze. Drzewa, domy, nawet ulice. Jakby to nie miejsce się zmieniło, tylko ja urosłam. Zatrzymałam się pod jej domem. Te same firanki, ten sam balkon z kwiatami. Przez chwilę stałam w bezruchu, nasłuchując… czego? Kroku, głosu, skrzypnięcia okna? Ale nie weszłam.

Zatrzymałam się w pensjonacie trzy ulice dalej. Usiadłam na łóżku i ścisnęłam w dłoni stary brelok od ojca.

– Jutro. Jutro jej powiem, że tęskniłam. Że… że się bałam, ale ją kocham – szepnęłam do siebie, próbując w to uwierzyć.

Jednak nie zdążyłam...

Obudziło mnie pukanie do drzwi. Jeszcze nie zdążyłam sięgnąć po telefon, jeszcze nie rozchyliłam zasłon, kiedy rozległo się ponownie – ciche, niepewne, jakby ktoś bał się przeszkadzać. Otworzyłam. Na korytarzu stała starsza kobieta z lokówką w ręku, jeszcze w szlafroku, z twarzą, która już wszystko mówiła.

– Pani Julia? – zapytała cicho. Kiwnęłam głową, serce zaczęło mi tłuc się w piersi. – Ja z sąsiedztwa. Mieszkam vis-à-vis pani Marii… Widziałam panią wczoraj przez okno i domyśliłam się, że się pani tu zatrzymała. Stało się coś złego...

Zamarłam. Już wiedziałam.

– Pani Maria… nie żyje. Zmarła dziś rano. Zawał.

Słowa zniknęły w powietrzu, jakby nie dotyczyły mnie. Przez chwilę stałam w bezruchu, nie rozumiejąc. W głowie miałam tylko jedno zdanie: przecież miałam przyjść dziś rano.

– Jak to? Nie… nie! Przecież miała się dobrze! – wyszeptałam. – Mówiła coś? Czy…?

– Wczoraj wieczorem mówiła, że ma nadzieję, że pani do niej wróci. Że to cud, że pani przyjechała.

Zrobiło mi się ciemno przed oczami. Ktoś mnie złapał. Może ona. Może sama siebie objęłam w desperackim geście obrony przed rzeczywistością. Nie wiem. Pamiętam tylko, że usiadłam na podłodze i zaczęłam płakać. Bezgłośnie. Rozdzierająco. Bez możliwości zaczerpnięcia tchu. Nie zdążyłam. Byłam tak blisko. Jedna noc, kilka godzin. Wystarczyłoby jedno pukanie, jeden krok. Ale nie zrobiłam go. Czekałam. Jak zawsze. A ona odeszła.

Miałam wyrzuty sumienia

Zostałam w jej domu. Nie miałam odwagi wracać od razu. Klucze dostałam od tej samej sąsiadki, która przyniosła mi wiadomość. Patrzyła na mnie jak na zagubione dziecko, jakby wiedziała więcej niż ja. Wszystko było tak, jak pamiętałam. Ten sam zapach proszku do prania i mięty. Ta sama cerata na stole w kuchni, którą zawsze uważałam za brzydką. A jednak… dotknęłam jej palcami i poczułam coś w gardle.

Przeszłam przez pokoje powoli, jakbym bała się, że ją obudzę. W sypialni było chłodno. Łóżko równo pościelone. Na nocnym stoliku leżała książka i okulary. Obok… koperta. Zadrżałam. Na kopercie było moje imię. „Julia”. Jej pismo. To samo, które znałam z kartek świątecznych sprzed lat. Rozcięłam ją nożem do papieru. List był krótki. Drżące litery, pełne poprawek i skreśleń.

Julio. Nie wiem, czy to przeczytasz. Ale piszę, bo nie mam odwagi zadzwonić. Nigdy nie potrafiłam mówić o tym, co czuję. Wiem, że zawiodłam cię jako matka. Ale kocham cię. Zawsze kochałam. Nie umiałam ci tego pokazać. Bałam się ciebie. Twojej siły, twojej złości. Twojej ciszy. Jeśli kiedyś zechcesz wrócić – czekam. Mama.

Usiadłam na jej łóżku z listem w dłoni.

– Mamo… czemu nie powiedziałaś? Czemu… nie krzyczałaś, że mnie kochasz? – wyszeptałam, jakby mogła mnie usłyszeć.

I wtedy pierwszy raz od lat poczułam, że naprawdę ją rozumiem. Za późno.

Już nigdy jej tego nie powiem

Nie pamiętam wielu szczegółów z pogrzebu. Wszystko było jak w zwolnionym tempie. Czerni było za dużo, zapachu kwiatów – zbyt wiele, a słów – za mało. Stałam nad jej grobem, z listem w kieszeni płaszcza, i nie potrafiłam się modlić. Słowa „wieczny odpoczynek” dźwięczały mi jak obcy język. Chciałam powiedzieć coś innego. Prawdziwego. Mojego.

Kiedy ludzie zaczęli się rozchodzić, zostałam sama. Ziemia była jeszcze świeża, mokra. Patrzyłam na jej imię wyryte na granicie i w końcu otworzyłam usta.

– Nie zdążyłam, mamo – wyszeptałam. – Nie powiedziałam ci, że cię kocham. Że żałuję. Że tak bardzo mi ciebie brakowało. I że przez lata krzyczałam w myślach do ciebie, choć ty tego nie słyszałaś. Głos mi się załamał, ale nie przerwałam.

– Wybaczam ci. Za to, że byłaś chłodna. Za to, że się bałaś. Bo ja też się bałam. I może właśnie dlatego nie potrafiłyśmy się spotkać w połowie drogi.

Przez chwilę tylko stałam i patrzyłam. A potem dodałam:

– Chciałabym, żebyś to wiedziała. Że jesteś dla mnie ważna. Zawsze byłaś. I zawsze będziesz.

Wiatr poruszył liśćmi, jakby coś odpowiedział. Albo może tylko chciałam w to wierzyć. Odeszłam powoli, z sercem ciężkim, ale jakby odrobinę lżejszym.
To nie był koniec. Ale też nie był to już tylko ból.

Jest mi ciężko na sercu

Wróciłam do siebie późnym wieczorem. Mieszkanie pachniało kurzem i ciszą. Rzuciłam torbę na podłogę, zdjęłam płaszcz i długo stałam przy oknie, patrząc na puste ulice. Tego dnia nie potrafiłam zrobić nic więcej. Nawet herbaty. Nawet prania.

Usiadłam na kanapie i wyjęłam list. Przeczytałam go jeszcze raz. Potem jeszcze raz. I jeszcze. Jakby każde słowo miało mnie uleczyć. Ale nie leczyło. Tylko otwierało coś, co przez lata było zamknięte na cztery spusty. Nie mogłam już naprawić tej relacji. Nie mogłam już jej przytulić, zapytać, dlaczego nie przyszła na mój występ w szkole. Nie mogłam jej powiedzieć, że byłam wściekła. Ani że tęskniłam. Ale mogłam coś innego.

Zaczęłam pisać. O sobie. O niej. O tym, czego nie zdążyłyśmy powiedzieć, ale co mimo wszystko gdzieś między słowami – istniało. Pisałam wieczorami. Z początku drżącą ręką, potem coraz odważniej. O miłości, która nie miała języka. O stracie, która boli, nawet jeśli jest się na nią przygotowanym. O kobietach, które nie umieją kochać głośno, ale kochają po swojemu – ciszej, w spojrzeniu, w trosce, w czekaniu.

Czasem czytałam fragmenty Magdzie. Innym razem pisałam tylko dla siebie.
I choć nie powiedziałam jej nigdy: „kocham cię”, wierzę, że może… może teraz to wie. Bo są słowa, które nie muszą paść głośno, by były prawdziwe.

Julia, 36 lat

Reklama
Reklama
Reklama