„Po latach bycia dobrym mężem, oszukałem żonę. Nie spodziewałem się, że kara za to będzie tak surowa”
„Czułem, jak rośnie we mnie wstyd i wściekłość. Próbowałem tłumaczyć, że to nie kaprys, tylko spóźnione prawo do czegoś własnego, że nigdy nie zabrałem z domu ani złotówki. Przypominałem jej o jodze w Toskanii, na którą brałem dodatkowe zlecenia”.

- Listy do redakcji
Kiedy miałem kilkanaście lat, marzyłem, żeby zostać motocyklistą. Fascynowała mnie wolność, ale z małej miejscowości na Podkarpaciu droga do zawodowego ścigania czy mechaniki sportowej była praktycznie nie do przejścia. Z moich planów zapisania się do szkoły technicznej o profilu motoryzacyjnym nic nie wyszło… Ale jeździłem. Na własną rękę – najpierw na starych motorowerach, potem na pierwszym poważnym motocyklu. Ten dreszcz wolności, gdy wiatr uderzał w twarz, był dla mnie wszystkim.
Później pokochałem motocykle jeszcze bardziej. Za pierwszą WSK-ę zapłaciłem pieniędzmi zarobionymi przy żniwach i na budowie. Uwielbiałem pęd, niezależność, to uczucie, że nic mnie nie ogranicza.
Dla niej byłem gotów na wszystko
Alicję poznałem nad Soliną, na kursie żeglarskim. Pachniała kremem z filtrem i wiatrem, a jej śmiech powodował, że szybciej biło mi serce. Zakochałem się bez reszty. Byłem wtedy mechanikiem w warsztacie, kończyłem kursy, łapałem dodatkowe zlecenia przy remontach silników i starych maszyn. Wydawało mi się oczywiste, że zostaniemy na Podkarpaciu, że soboty będziemy spędzać na drogach, a w niedziele, kiedy pogoda siądzie, pojedziemy gdzieś w Bieszczady. O miejscu do życia nie rozmawialiśmy. Głupi błąd. Po ślubie Alicja powiedziała, że chce wrócić do Krakowa.
– Tam mam mamę, tatę, przyjaciółki. Będzie łatwiej, zobaczysz.
„Łatwiej” brzmiało rozsądnie. Jej rodzice obiecali pomoc, dołożyli do mieszkania w nowym bloku. Zacisnąłem zęby i spakowałem skrzynkę z narzędziami, zdjęcie z pierwszej trasy w Bieszczady, kask z mojej WSK-i. Zatrzasnąłem drzwi kawalerki, jakby zamykał się we mnie jakiś rozdział. W Krakowie znalazłem pracę w firmie instalacyjnej; zamiast spędzać czas w garażu przy silnikach, uczyłem się czytać plany instalacji przeciwpożarowych. Powtarzałem sobie: „ważne, że Alicja jest szczęśliwa”. Gdy wieczorami wracaliśmy z zakupów, mijałem nad Wisłą chłopaków na motorach, chłonąłem warkot silników odbijający się od barierki kładki. Udawałem, że nie słyszę, choć całe ciało pamiętało, jak to jest, gdy droga otwiera się przede mną jak wolność.
Zrezygnowałem z wolności
Na początku próbowałem zachować kawałek dawnego siebie. Żeby odreagować, w weekendy wyjeżdżałem na paralotnię, czasem robiłem krótkie przeloty na wschodzie słońca. Kupiłem też używany motycykl – niezbyt szybki, ale dający to ukochane uczucie pędu. Kiedy urodziła się Hania, Alicja zaczęła kręcić nosem.
– Serio? Będziesz ryzykował, mając niemowlę w domu? – rzucała, stojąc w progu z butelką.
– Jestem ostrożny. No i przecież tylko do pracy dojeżdżam.
– Do pracy masz tramwaj. Sprzedaj to żelastwo, Michał.
Wspierała ją cała rodzina. Teść, człowiek zasad, mówił, że odpowiedzialność to wyrzeczenia. Teściowa kiwała głową. – „Młody ojciec nie potrzebuje adrenaliny, tylko rozsądku”. Wziąłem to na klatę.
Najpierw odpuściłem latanie. Potem sprzedałem motocykl. Kiedy odjeżdżał na lawecie, udawałem, że to nic, że to tylko rzecz. W zamian kupiliśmy większe auto, potem – po narodzinach syna Antka – vana z rozkładanymi stoliczkami. Zmieniłem też pracę. Założyłem własną działalność. Zlecenia spływały, życie płynęło. Było stabilnie, przewidywalnie, poprawnie. Gdy nocą kładłem się obok Alicji, mówiłem sobie: „zrobiłem dobrze”. A jednak czasem, przy uchylonym oknie, słyszałem świst motoru i czułem w karku ten stary, niebezpieczny dreszcz.
To był impuls
Przebudzenie przyszło nagle i bez ostrzeżenia. Antek kupił nam bilety na Pikniki Lotnicze.
– Chodź, tato, zobacz – prosił.
Staliśmy na trawie, słońce smażyło kark, a w górze czerwony samolot rysował pętle tak ciasne, że powietrze aż piszczało. W pewnej chwili pilot wytracił wysokość, zawisł na śmigle, po czym wystrzelił prosto w niebo. Poczułem, jak miękną mi kolana. Z torebki z popcornem wypadło kilka ziaren, śmialiśmy się, a ja – pierwszy raz od lat – poczułem, że żyję nie tylko „dla”.
Wracaliśmy tramwajem 18, patrzyłem na Wisłę i wiedziałem, że muszę odzyskać choć mały kawałek siebie. Motocykl – symbol pędu, znak, że potrafię jeszcze zrobić coś tylko dla siebie. Założyłem osobne konto, jak dziecięcą skarbonkę. Co miesiąc przelewałem tam resztki zleceń, nadgodziny, parę złotych z dodatkowych montaży. Nikomu nie mówiłem, nawet Antkowi. Wiedziałem, że Alicja uzna to za zdradę wspólnego planu. A ja po raz pierwszy od dawna miałem swój plan: wrócić do pędu, do wiatru w kasku, do tego uczucia, że potrafię oderwać się od ziemi choćby o centymetr.
Żona była w szoku
Odkładanie to była żmudna robota. Rok po roku, faktura po fakturze, bez szastania, bez dotykania domowego budżetu. Kiedy wyceniałem zlecenia, w głowie odkładałem też marzenie: model, kolor, silnik, nawet wzór na kasku – geometryczne skrzydło w odcieniach granatu. Przez osiem lat nie wydałem ani złotówki z tej „skarbonki”. W dniu 45. urodzin zrobiłem sobie prezent i znów poczułem, że oddycham pełną piersią. Stał przede mną – ciemny, ciężki, piękny. Gdy wjechałem nim pod blok, serce biło mi jak kiedyś.
– Alicja, spełniłem swoje marzenie – powiedziałem w drzwiach. – Odkładałem latami.
Zobaczyłem w jej oczach nie zdumienie, tylko gniew.
– Odkładałeś za moimi plecami? – słowa były ostre jak szkło. – Chowałeś pieniądze?
– Nie chowałem. Oszczędzałem ze swoich zleceń. Nie tknąłem naszego budżetu.
– U nas nie ma „moje” i „twoje”! – krzyknęła. – Jest wspólne!
Teściowie przyjechali następnego dnia. Teść usiadł naprzeciwko.
– Sprzedaj go, chłopcze. Prawdziwy facet wybiera rodzinę.
Po raz pierwszy poczułem, że ktoś odbiera mi prawo do marzeń. Po raz pierwszy też odpowiedziałem twardo:
– Nie sprzedam.
Nasze małżeństwo się popsuło
Od tego momentu rozmawialiśmy półsłówkami, dzieci patrzyły na mnie z mieszaniną ciekawości i zawodu. Alicja przy nich rzucała krótkie uwagi:
– Tatuś ma teraz ważniejsze sprawy niż obiad.
Czułem, jak rośnie we mnie wstyd i wściekłość. Próbowałem tłumaczyć, że to nie kaprys, tylko spóźnione prawo do czegoś własnego, że nigdy nie zabrałem z domu ani złotówki. Przypominałem jej o jodze w Toskanii, na którą brałem dodatkowe zlecenia.
– Wtedy byłem twoim największym kibicem – mówiłem. – Dlaczego teraz ty nie możesz być moją kibicką choć przez chwilę?
– Bo to nie jest joga, Michał – syknęła. – To śmierć na dwóch kołach.
Teściowie przestali mnie odwiedzać, za to dzwonili, żeby przemówić mi do rozsądku. W końcu spakowałem kilka rzeczy i przeniosłem się do wynajętej kawalerki. Miałem nadzieję, że dystans pomoże nam obojgu ochłonąć, że Alicja zrozumie, jak wiele znaczył dla mnie motor, a ja poukładam sobie w głowie, czego naprawdę chcę od życia. Ale zamiast spokoju przyszły kłótnie przez telefon, pełne podejrzeń i wyrzutów. Alicja coraz częściej oskarżała mnie, że mam inną kobietę. Śmieszne, bo jedyną „kochanką” był mój motor.
Doigrałem się
Wracałem wieczorami do wynajętej kawalerki, a cisza w czterech ścianach zdawała się krzyczeć. W pracy próbowałem nadrabiać miną, jednak i tam brakowało mi dawnej energii. Wtedy podjąłem najgorszą decyzję – zacząłem jeździć szybciej, dalej, mocniej. Jakbym chciał uciec przed samym sobą.
Pamiętam tamten dzień do dziś. Droga była pusta, wiatr uderzał w kask, a ja czułem się jak dawniej – wolny. Do chwili, gdy na zakręcie rozsypany żwir zabrał mi kontrolę nad maszyną. Krótki poślizg, potężne uderzenie, a potem ciemność. Obudziłem się w szpitalu, całe ciało bolało. Najgorsze było to, że nogi już mnie nie słuchały. Diagnoza lekarzy brzmiała jak wyrok: paraliż od pasa w dół.
Leżąc na białym szpitalnym łóżku, zrozumiałem, że moje marzenie miało swoją cenę – najwyższą, jaką mogłem zapłacić. To kara. Nie tylko straciłem sprawność, ale i poczucie, że jestem filarem rodziny. Po raz pierwszy w życiu bałem się wrócić do domu.
Wróciłem do rodziny
Kiedy lekarze pozwolili mi opuścić szpital, miałem wrażenie, że wychodzę do obcego świata. Tam, na korytarzach, każdy znał mój stan, a pielęgniarki traktowały mnie z cierpliwością. Ale co innego dom, gdzie czekały moje dzieci i Alicja. Bałem się ich spojrzeń – czy zobaczą we mnie ojca i męża, czy tylko człowieka przykutego do wózka?
Pojechałem prosto do nich. Alicja otworzyła drzwi i przez kilka sekund milczała, jakby zastanawiała się, co powiedzieć. Nie miała w oczach złości, jakiej się spodziewałem. Raczej ciepło, które próbowała ukryć.
– Brakuje nam ciebie – powiedziała w końcu. – Mnie i dzieciom.
Siedziałem w wózku, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Zamiast słów pojawiły się łzy. Nie płakałem od lat, a teraz nie potrafiłem ich zatrzymać.
– Alicja, ja już nigdy nie będę taki jak dawniej… – wyszeptałem. – Nie chcę być dla was ciężarem.
– Ciężarem? – roześmiała się krótko, ale z nutą goryczy. – Jesteś ojcem naszych dzieci i moim mężem. To wystarczy.
Przyjęła mnie z powrotem bez warunków. Dzieci rzuciły mi się na szyję, jakby nie zauważyły wózka. A ja poczułem, że choć życie zabrało mi nogi, to wciąż mam coś, co trzyma mnie przy ziemi – rodzinę.
Michał, 47 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Na pielgrzymce w sierpniu modliłam się o dziecko. Teraz mąż ogłosił cud, ale nie wie, że to nie jego nasionko”
- „Myślałam, że teściowa mnie lubi, aż usłyszałam, co mówiła o mnie mojej córce. Pierwszy raz poczułam się jak śmieć”
- „Pożyczyłam teściowej 10 tysięcy i to był błąd. Babsko bez honoru robi z siebie ofiarę losu, byle nie oddać mi kasy”

