„Po 60-tce zamieniłam rodzinę na święty spokój i niczego nie żałuję. Ludzie wytykają mnie palcami, ale ja wreszcie żyję”
„Nigdy nikomu nie robiłam problemów. Dla wielu osób oznaczało to, że na wszystko się zgodzę i można mnie wykorzystywać. A może wcale nie mieli złej woli? Może tylko przyzwyczaili się, że tak po prostu jest i ja nie chcę niczego innego? Nie wiem”.

- Listy do redakcji
Całe życie byłam osobą, na którą można liczyć. Zawsze pod telefonem, zawsze gotowa przyjechać, upiec ciasto, przypilnować dzieci, zawieźć matkę do lekarza. Nie narzekałam. „Taka już jestem, rodzina jest najważniejsza” – starałam się w myślach tłumaczyć swoje poświęcenie i zaangażowanie.
Chciałam, żeby wszyscy byli szczęśliwi, czuli, że mogą na mnie liczyć. Zależało mi, aby budować pomiędzy nami więzi. Tak zostałam wychowana i taki miałam charakter. Byłam święcie przekonana, że otaczający mnie ludzie są najważniejszym kapitałem w życiu człowieka.
Praca? Zawsze można ją stracić. Kariera? Ktoś inny może okazać się lepszy lub po prostu znaleźć się we właściwym miejscu o właściwym czasie i mnie zastąpić. Majątek? A czy pieniądze są najważniejsze? Owszem, rachunki płacić trzeba. Podobnie jak kupować jedzenie czy buty. Ale drogie rzeczy tak naprawdę nie dają szczęścia.
Okazało się jednak, że mój sposób na życie również ma swoje wady. Dlaczego? Ano, dlatego że otaczający mnie ludzie zwyczajnie przyzwyczaili się do mojej obecności. Do tego, że jestem i zawsze pędzę na pomoc, odkładając na później swoje własne sprawy. A czy ktoś kiedyś zapytał, czego ja chcę? Czy ktoś się zainteresował, jak się czuję i czego potrzebuję?
Otóż nie. Ja nigdy nikomu nie robiłam problemów. Dla wielu osób oznaczało to, że na wszystko się zgodzę i zwyczajnie można mnie wykorzystywać. A może wcale nie mieli złej woli? Może tylko przyzwyczaili się, że tak po prostu jest i ja nie chcę niczego innego? Nie wiem. Ale w pewnym momencie doszłam do wniosku, że już tak dalej nie chcę. Że zwyczajnie mam tego wszystkiego dość.
Musiałam coś zmienić
W końcu zrobiłam te problemy. Wyobrażacie sobie miny mojej rodziny? Tej samej, która była przekonana, że potulna Ania zawsze popędzi na pomoc? Że zawsze można się do niej zwrócić z każdym drobiazgiem, a ona go załatwi? Naprawdę nie było łatwo tego zmienić. Ale po kolei…
Mam 62 lata i przez większość życia funkcjonowałam jako córka, żona, matka, a później babcia. Może brzmi znajomo? Tyle że zapomniałam o jednym drobnym szczególe. Jakim? Że wcale nie jestem tylko rolą, jaką pełnię. Jestem człowiekiem, który ma swoje uczucia. Który ma gorsze chwile i słabsze dni. Który czasami też potrzebuje oddechu od codziennych obowiązków. Albo wsparcia od innych. I właśnie to wsparcie dla mojej rodziny wcale nie było czymś tak oczywistym, jak mogłoby się wydawać. Oj nie. Bo wiecie, reguła wzajemności niestety nie zawsze działa w prawdziwym świecie.
Postawa matki mnie rozczarowała
Zaczęło się od najbliższych. Po śmierci taty mama została sama, dlatego w naturalny sposób uznałam, że muszę się nią zająć. Czy nie miałam rodzeństwa? Oczywiście, że miałam. Ale zarówno moja siostra, jak i brat mieli swoje własne sprawy. Czy ja nie miałam? Ano miałam. Jednak zdawało mi się, że to właśnie ja jestem zobligowana do pomocy.
– Nie przejmuj się, Krysiu – tłumaczyłam siostrze tuż po pogrzebie taty. – Wiem, że ty teraz masz ciężki okres, na głowie dzieciaki, problemy w pracy. No i te bolące kolana. A może kupię ci specjalną maść? Wiesz, pytałam niedawno o te twoje bóle i sąsiadka doradziła mi pewien specyfik dostępny w sklepie zielarskim za miastem. Dla mnie to nie problem, mogę ci po nią pojechać.
– Aniu, jesteś aniołem – siostra oczywiście się rozpromieniła i chętnie przystała na to, żebym przywiozła jej maść.
O jakimkolwiek wsparciu w opiece nad mamą już nie było mowy. Tymczasem ona… No cóż, od zawsze była trudna, tylko ja jakoś o tym zapomniałam. Wymagająca, oceniająca, trochę chłodna. Dla niej nic nigdy nie było wystarczająco dobre. Zawsze miała pretensje i nigdy nie umiała nikogo o nic prosić. Ona po prostu wydawała rozkazy i oczekiwała, że inni ludzie są tylko po to, aby je spełniać.
Tak było i tym razem. Jak zawiozłam ją do przychodni, narzekała, że za wolno jeżdżę, a jej kręci się w głowie od czasu spędzanego w samochodzie. Zrobiłam zakupy? Ogórki były nie te, ser smakował „jak trociny”, a tej kiełbasy w plasterkach to ona nie dałaby nawet kotu. Tak było ze wszystkim. Ciągłe pretensje, narzekania, marudzenia. I żadnej wdzięczności. Im więcej dla niej robiłam, tym więcej rzeczy było źle. Ale robiłam dalej, bo „to przecież mama”.
Aż do dnia, kiedy przyszłam zmęczona po nocnym dyżurze (byłam wtedy jeszcze pielęgniarką), a ona wręczyła mi stertę rzeczy do wyprasowania i powiedziała tylko:
– Skoro już nic nie robisz, to możesz zająć się czymś pożytecznym.
Nic nie robię? A kto robi wszystko w jej domu? Odłożyłam ciuchy i wyszłam bez słowa. I pierwszy raz nie oddzwoniłam.
Mąż wcale nie był lepszy
Myślałam, że mam szczęśliwe małżeństwo. Może nie gruchaliśmy codziennie, niczym zakochane gołąbki podczas miesiąca miodowego. Ale gdzie jest idealnie? Rozmawialiśmy ze sobą, dzieliliśmy się obowiązkami, wspieraliśmy się wzajemnie. Dla mnie było dobrze.
Wszystko to do czasu, aż mąż nie przeszedł na emeryturę po latach ciężkiej pracy. Z dnia na dzień stał się jedynie współlokatorem. Już nie było rozmów, wspólnie wypitej kawy, niedzielnych wyjść do parku, nawet oglądania tych samych seriali po całym dniu pracy. Mijaliśmy się w kuchni, rozmawialiśmy o rachunkach i usterkach. Kiedy powiedziałam, że czuję się samotna, tylko wzruszył ramionami.
– Co ty znowu wymyślasz, Anka? – powiedział. – Masz dom, masz dzieci, wnuki, czego ci jeszcze potrzeba?
Miłości. Troski. Uwagi. Ale nic nie powiedziałam, bo i tak niczego by nie zrozumiał. Miał swoje sprawy – wyjścia z kolegami na ryby, oglądanie meczy w telewizji, partie szachów ze Staszkiem. Dla mnie nie było w tym wszystkim miejsca.
Trzecie rozczarowanie: dzieci
Mam dwoje dzieci. Jedno mieszka w Norwegii, drugie niby tutaj, w Polsce, ale jest wiecznie zabiegane. Moja córka ma pracę, rodzinę. Czy to wszystko tłumaczy? Bo jedyne, co od niej słyszę, to:
– Mamo, podrzucimy ci małego, bo nie mamy z kim go zostawić.
– Mamo, możesz załatwić młodemu fryzjera i odebrać paczkę z punktu?
– Mamo, ulep nam więcej tych swoich pierogów z kapustą i mięsem, bo nie mam czasu gotować.
– Mamo, ty zawsze wszystko ogarniesz.
No, oczywiście. A kto ogarnie mnie? Czy ja jestem jakimś robotem? Czara goryczy przelała się, gdy córka zapomniała o moich imieninach. Potem wreszcie zadzwoniła, przepraszała. Jednak przykrość pozostała.
Właśnie zbliżały się moje sześćdziesiąte urodziny. Zamiast radości czułam tylko... pustkę. Dzień jak każdy inny. Nikt nie zapytał, co chciałabym tego dnia robić. Dostałam krem do rąk z supermarketu, kwiatka w doniczce (od dawna wszystkim mówiłam, że na parapecie rośliny już dawno się nie mieszczą) i telefon z życzeniami. Ale takimi na szybko, bo syn spieszył się na jakąś wycieczkę ze swoimi dzieciakami i nie mógł ze mną długo rozmawiać.
Wtedy usiadłam z kubkiem herbaty i zapytałam samą siebie: „Czy tak ma wyglądać reszta mojego życia?”. I wiecie co? Doszłam do wniosku, że nie. Że zwyczajnie dłużej już tego nie zniosę.
Po prostu uciekłam na wieś
Miałam stary, zapomniany dom po ciotce – pięćdziesiąt kilometrów od miasta. Kiedyś, jeszcze z mężem, próbowaliśmy tam coś remontować, ale on szybko się poddał:
– Za daleko, nie ma sensu – twierdził.
– Przecież to zaledwie godzina drogi samochodem – próbowałam protestować.
– Szkoda pakować pieniędzy w tę ruderę, do tego w miejscu, gdzie diabeł mówi dobranoc – sarkał na to.
Teraz jednak wróciłam myślami do tej chałupki. Tak zawsze nazywał ją Bolek, twierdząc, że z domem to ma niewiele wspólnego. A ja poczułam, że właśnie tam chcę być. Bez telefonów, bez próśb, bez dźwigania cudzego życia.
Na remont wydałam wszystkie oszczędności, które udało mi się przez lata odłożyć. Syn koleżanki pomógł mi znaleźć zaufaną ekipę. Poprawili dach, podciągnęli wodę, wymienili okna, pomalowali ściany, położyli płytki w kuchni. Wszystko dokładnie tak, żeby w domku dało się mieszkać, ale bez zbędnych szaleństw, na które nie było mnie stać.
Mężowi wręczyłam klucze od naszego mieszkania w bloku i wyjechałam. Wyobrażacie sobie minę Bolesława? Bo ja nie zapomnę jej do końca życia. Jasne, to wszystko z boku wyglądało jak akt szaleństwa. Ale wcale nie czułam się szalona. Czułam się… wolna. Wreszcie.
Tam była cisza, która koi
Na początku było dziwnie. Cisza mnie przytłaczała. Wieczorem słyszałam każde skrzypnięcie starych desek, każdy szum drzewa za oknem. Ale było w tym także coś kojącego. Budziłam się przed świtem i słuchałam ptaków. W mieście mieszkaliśmy na dużym osiedlu, w wieżowcu z szarej płyty, na piątym piętrze. Tuż za naszymi oknami przebiegała ruchliwa ulica. Rano było słychać samochody z pobliskiego ronda, autobusy podjeżdżające na przystanek i tłukące się śmieciarki. O odgłosach przyrody nie było nawet mowy.
Nagle poczułam się naprawdę wolna. Byłam sama, ale nie samotna. Czułam, że wreszcie mogę wsłuchać się w siebie i swoje pragnienia, a nie wciąż spełniać oczekiwania i potrzeby innych ludzi. Zaczęłam uprawiać ogródek. Posadziłam pomidory, zioła, lawendę. Piekłam nawet swój własny chleb. Metodą prób i błędów doszłam niemal do perfekcji.
To była zwyczajna codzienność. Ale moja własna. Bez planu „pod kogoś”. Rano parzyłam kawę i siadałam z książką na werandzie, wpatrując się w pola i las rozciągający się zaledwie rzut beretem od mojego sadu. W południe chodziłam do sklepu, gdzie sprzedawczyni zna mnie z imienia. Z sąsiadką z naprzeciwka robimy razem przetwory z własnych owoców. Mamy po ponad sześćdziesiąt lat, a czujemy się jak nastolatki na kolonii.
Rodzina istnieje, ale już na innych zasadach
Nie odcięłam się całkiem od swoich bliskich. Mam kontakt z dziećmi, z wnukami, z siostrą i bratem. Ale nie odbieram już telefonu z lękiem, że znowu ktoś czegoś chce. Teraz rozmawiamy wtedy, kiedy mamy na to ochotę.
Rozwód z mężem przebiegł spokojnie, bez kłótni. Jakbyśmy oboje wiedzieli, że nie mamy już sobie nic do powiedzenia I wiecie co? Lepiej być samą niż z kimś, kto i tak nie widzi twojego istnienia.
Kiedy mówię znajomym, że zamieniłam rodzinę na święty spokój, robią wielkie oczy. A ja się uśmiecham. Bo nie jestem samotna. Mam siebie. Mam nowe znajome – Ewę, która maluje, Jolę, co pisze wiersze o życiu po sześćdziesiątce, Zosię od przetworów, Marysię, z którą latem zbieram grzyby. I Krystynę, od której kupuję świeże jajka, a czasami chodzę na długie spacery po polach. Mam psa ze schroniska – Leo, który teraz śpi pod stołem. Mam ludzi, którzy chcą być ze mną nie dlatego, że muszą, ale dlatego, że chcą i lubią.
Czy żałuję swojej decyzji? Ani przez chwilę. Czasem trzeba porzucić wszystko, żeby odnaleźć siebie. To jest najlepsza decyzja, jaką kiedykolwiek podjęłam.
Anna, 62 lata
Czytaj także:
- „Zauroczyłam się w szpakowatym dżentelmenie z dansingu. Szybko okazało się, że to stary żigolak”
- „Bałem się zagadać do sąsiadki, a była kobietą moich marzeń. Mówili, że taki dziad jak ja już jest za stary na amory”
- „Wstydzę się za mojego syna, bo skończył tylko zawodówkę. Próbowałam go wychować na inżyniera, a nie byle mechanika”

