Reklama

Nie wiedziałam, kiedy dokładnie przestałam być „Joanną”. Pewnie wtedy, gdy dzieci się wyprowadziły. Albo gdy zmarł mój Adam. A może wcześniej — może to się działo po cichu, latami, jak kamień drążony przez wodę. Pewnego dnia po prostu zorientowałam się, że jestem tylko dodatkiem do czyjegoś życia. Matką, teściową, sąsiadką z naprzeciwka. I nikt nie widział już kobiety, którą byłam. Ani tej, którą mogłabym jeszcze być.

Sześćdziesiątka. Magiczna liczba, która w reklamach pokazuje kobiety o śnieżnobiałych zębach, tańczące na plaży z wnukami. Tylko że moje wnuki były w Australii, córka w Dublinie, a syn — no cóż, Krzyś nawet nie zadzwonił na urodziny.Tamtego dnia, gdy zdmuchnęłam świeczki z supermarketowego tortu kupionego sama dla siebie, zapadła decyzja. Z początku nieśmiało, gdzieś w głowie, jak ziarenko piasku w bucie. Ale potem coraz mocniej: sprzedaję dom. I jadę. Gdziekolwiek.

– Pani Joanna, ale przecież ten dom to kawał życia... – westchnął agent nieruchomości, kiedy podpisałam umowę pośrednictwa.

– Dlatego właśnie go sprzedaję – odpowiedziałam z uśmiechem.

Sąsiadka, pani Ewelina, też nie kryła zdumienia:

– Jak to, pani Joasiu? Przecież tu pani wszystko ma! Aptekę, warzywniak, kościół pod nosem. Po co się tak miotać na starość?

– Właśnie po to, Ewelinko. Bo jak nie teraz, to kiedy? – powiedziałam, choć sama nie do końca wierzyłam we własną odwagę.

Nie miałam jeszcze dokładnego planu. Wiedziałam tylko tyle: kupuję kampera. I jadę w świat.

Nie wiedziałam, co mnie czeka

Pierwszy raz obudziłam się w kamperze z uczuciem, którego nie czułam od lat: ekscytacji. Słońce wlewało się przez zasłonki, a ja nie miałam pojęcia, gdzie jestem. Jakieś pole za niemieckim miasteczkiem, które wczoraj wieczorem wybrałam losowo na mapie. Nie było to może miejsce z pocztówki, ale pachniało trawą, śpiewały ptaki i nie było nikogo, kto kazałby mi się pośpieszyć. Włączyłam kuchenkę, zagotowałam wodę na kawę. Z plastikowego kubka smakowała jak z najdroższej kawiarni.

– No i co, Joanna? Zadowolona? – zapytałam samą siebie na głos. – Jeszcze nie uciekłaś z powrotem do Polski? – dodałam z ironicznym uśmiechem.

Na stacji benzynowej zapytałam po angielsku o kierunek na Salzburg. Mężczyzna z brodą uśmiechnął się:

– Urlaub? Freiheit? – rzucił wesoło.

– Tak, genau – odpowiedziałam, choć w sumie nie wiedziałam, czy urlop i wolność to to samo.

Spotkałam też parę z Niemiec, starszych ode mnie. Podjechali kamperem obok.

– Sami? – zapytała kobieta.

– Sama – poprawiłam, a ona tylko pokiwała głową z uznaniem.

Wieczorem zaparkowałam nad jeziorem. Samotność zaczęła mi zgrzytać. Tyle przestrzeni, a ja w środku pusta. Przypomniałam sobie, jak Adam śmiał się z moich pomysłów o podróżach.

– Ty? Kamperem? Przecież nawet namiotu nigdy nie rozbiłaś! – śmiał się kiedyś.

Wpatrywałam się w taflę wody.

– Może i nie, Adam. Ale namiot to nie kamper – szepnęłam. – A ciebie już nie ma.

I wtedy po raz pierwszy pomyślałam: a co, jeśli to wszystko jednak była pomyłka?

Niespodziewane towarzystwo

Zobaczyłam go przypadkiem. Kamper zatrzymałam na poboczu, bo coś grzechotało w szafce z talerzami, a ja nie mogłam tego zignorować. Zwykły parking pod lasem, żadna idylla. I wtedy usłyszałam cichy pisk. Podeszłam niepewnie. I wtedy go zobaczyłam – kudłaty, wychudzony pies, o jednym uchu zgiętym, a drugim postrzępionym jak stare prześcieradło.

– Co ty tu robisz? – szepnęłam.

Podszedł niepewnie. Pysk miał ubrudzony, łapy jak u wilka. Spojrzał na mnie i nagle… usiadł. Tak po prostu, jakby mnie wybrał.

– O nie, kolego. Nie jesteś moim problemem – powiedziałam głośno. – Ja mam swój plan, swoje życie. I nie mogę się tobą zajmować.

Ale już szukałam w szafce paczki chrupek kukurydzianych. Przekroiłam je nożem i wysypałam na talerzyk.

– Tylko dzisiaj, zrozumiano?

Zjadł łapczywie. Potem spojrzał na mnie z takim spojrzeniem, że miałam ochotę się odwrócić i uciekać.

– To nie działa, chłopie. Ja mam już za sobą epizody z miłością od pierwszego wejrzenia. I wszystkie źle się kończyły.

Nie odszedł. Szedł za mną nawet wtedy, gdy próbowałam ruszyć. Zatrzymałam się po stu metrach.

– No i co teraz? – zapytałam w przestrzeń. – Chcesz jechać ze mną?

Pies zawahał się, ale w końcu wskoczył do środka. Nie potrzebował zaproszenia.

Zamknęłam drzwi kampera z westchnieniem.

– Ten pies to tylko kłopot… ale dlaczego, do cholery, nie mogę go zostawić?

Jesteśmy w domu

Nazajutrz obudziłam się z nosem przy jego futrze. Spał zwinięty w kłębek, dokładnie przy moich stopach. Tak jakby cały czas czuwał. Kiedy się poruszyłam, podniósł łeb i spojrzał tym swoim dzikim, ale łagodnym wzrokiem.

– Już się rozgościłeś, co? – mruknęłam, próbując znaleźć w tym trochę złości, ale wyszło raczej ciepło.

W ciągu kilku dni zaczęliśmy tworzyć duet. Chodził przy mnie krok w krok. Nie szczekał. Nie żebrał. Po prostu był. Nazwałam go „Cień”. Bo zawsze był obok. Jak mój własny cień. I pierwszy raz od lat czułam, że ktoś mnie naprawdę potrzebuje.

– Wiesz, Cień… kiedyś miałam rodzinę. Męża, dzieci, życie poukładane jak w katalogu. Ale jakoś… wszystko się rozjechało. Zostałam jak stary mebel, który już nie pasuje nigdzie.

Wieczorem zaparkowałam w pobliżu wioski we Włoszech. Potrzebowałam weterynarza – pies miał starą ranę na łapie.

W klinice młody lekarz obejrzał go dokładnie i pogładził po grzbiecie.

– Ten pies miał szczęście, że na panią trafił – powiedział. – Naprawdę.

Skinęłam głową. Ale nie odpowiedziałam. Bo po raz pierwszy dotarło do mnie, że może… to ja miałam szczęście, że trafiłam na niego. Wracając do kampera, Cień wyprzedził mnie i usiadł przy drzwiach, jakby chciał powiedzieć: „Chodź, jesteśmy w domu.” Może faktycznie tak było?

Wróciły wspomnienia

Zajechałam pod stare schronisko w Dolomitach. To było jedno z tych miejsc, do których nigdy nie chciałam wracać. Adam zabrał mnie tam na naszą ostatnią wspólną podróż. Jeszcze wtedy nie wiedziałam, że to będzie „ostatnia”. Kamień przy wejściu wciąż miał wyryte nasze inicjały. „J + A, 1997”. Przejechałam palcami po literach.

– Pamiętasz, jak lało i cały namiot przeciekał? – powiedziałam w stronę gór, jakby miały usłyszeć.

Cień leżał przy moich stopach, spokojny. Był jedynym, który nie oceniał mojego łamania się na pół. Weszłam do schroniska. Pachniało tak samo: wilgocią, drewnem i herbatą z maliną.

Za ladą stała kobieta z siwym koczkiem. Spojrzała na mnie i nagle się uśmiechnęła.

– Pani Joanna? To niemożliwe… Przecież to chyba z dwadzieścia lat minęło?

Pokiwałam głową, próbując się nie rozpłakać.

– Pamiętam panią. I tego pana… Adam, prawda?

– Tak. Już nie żyje – powiedziałam cicho.

– Wtedy tacy zakochani… Patrzyłam na was i zazdrościłam.

Usiadłam na ławce, a łzy same poleciały. Nie krzyczałam. Nie szlochałam. Po prostu płakałam – spokojnie, cicho, jakby płakała nie moja twarz, tylko czyjaś inna. Cień położył łeb na moich kolanach. Jakby mówił: „Wypłacz się. Ja tu jestem.” Płakałam długo. A potem… przyszła ulga. Pierwszy raz od śmierci Adama. Wieczorem zapisałam w notatniku: Może nie trzeba zapominać. Może wystarczy pozwolić sobie pamiętać bez bólu.

Wreszcie czuję, że żyję

Przekroczyliśmy granicę Austrii, a potem Słowacji. Kamper sunął powoli, jakby sam nie chciał zbyt szybko wracać. We mnie szarpały się dwie siły: tęsknota i wolność. Miałam ochotę zobaczyć dzieci, przytulić wnuki, zjeść ogórkową mojej sąsiadki, a jednocześnie... bałam się, że jeśli wrócę, wszystko znów zgaśnie. Telefon zadzwonił późnym popołudniem. Córka.

– Mamo? Gdzie ty w ogóle jesteś? – spytała, niby ze śmiechem, ale czułam ukłucie napięcia w jej głosie.

– Wiesz co, właśnie mijam jakieś pole słoneczników... chyba Słowacja. A może to już Węgry.

– Mamo... ty serio tak sama? Z tym psem? I nie tęsknisz?

Spojrzałam na psa. Leżał przy drzwiach, łapy wyciągnięte, jakby był częścią pojazdu.

– Tęsknię. Ale wreszcie czuję, że żyję. I że nie muszę przepraszać za to, że czegoś chcę.

Cisza po drugiej stronie. A potem:

– Nie rozumiem cię. Ale chyba trochę podziwiam.

Zamknęłam oczy. Powiedziała to? Moja córka?

– Dom to nie adres – mruknęłam bardziej do siebie niż do niej. – To stan ducha. A ja właśnie uczę się, co to znaczy wolność. I wiesz co? Smakuje jak kawa z plastikowego kubka na parkingu.

– Daj znać, gdzie jesteś na święta – powiedziała cicho. – Może przyjedziemy do ciebie.

Zakończyłam rozmowę z uśmiechem. Cień podniósł głowę.

– Wygląda na to, że nasz dom to gdziekolwiek jesteśmy razem, co?

Kamper ruszył dalej, a ja czułam, że coś się we mnie zmieniło. Już nie byłam kobietą, która uciekała. Teraz podróżowałam.

Podróż bez planu

Wieczorem usiadłam na kamieniu nad zatoką. Cień leżał obok, jego bok unosił się spokojnie w rytmie oddechu. W powietrzu unosił się zapach soli, rozmarynu i dymu z odległego ogniska. Nie miałam planów na jutro. I pierwszy raz od dawna… to było w porządku. Nie tęskniłam już za tym, co zostawiłam. Przeszłość była częścią mnie, ale nie kierowała już moimi krokami. Patrzyłam na rozgwieżdżone niebo i czułam w sercu coś, czego nie znałam od lat – spokój. Cień uniósł łeb i popatrzył na mnie z boku. Uśmiechnęłam się.

– Gotowy na jutro, chłopie?

Nie odpowiedział, ale wstał i ruszył w stronę kampera. Jakby mówił: „Zawsze”. Poszłam za nim. Nie wiedziałam, gdzie będziemy za tydzień. Ale już nie musiałam tego wiedzieć. Po raz pierwszy od bardzo dawna nie szukałam drogi. Ja po prostu nią szłam.

Joanna, 60 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama