Reklama

Po śmierci mojego męża wiele rzeczy przestało mieć znaczenie. Dni zlewały się w jeden długi pas szarości. Rankiem robiłam kawę, siadałam przy kuchennym stole i słuchałam ciszy. Zegar tykał uparcie, ale ja nie miałam dokąd się śpieszyć. Córka wyjechała do Hiszpanii, a znajomi... cóż, większość z nich zapomniała, jak to jest być samemu w czterech ścianach, gdzie nikt nie pyta, jak minął dzień.

Przez pierwszy rok tłumaczyłam sobie, że to naturalne. Że muszę przejść żałobę, że tak wygląda ten „nowy rozdział” życia. Potem minął drugi rok. W trzecim zaczęłam zauważać, że nawet nie mam już z kim podzielić się swoją ciszą.

Wtedy właśnie, zupełnym przypadkiem, wpadłam na Martę – starą koleżankę z liceum. Spotkałyśmy się na przystanku, jakby ktoś tam na górze postanowił zrobić mi niespodziankę. Marta była radosna, pełna energii, choć też od kilku lat samotna.

– Wiesz co, Renia? Po pięćdziesiątce to już nie chodzi o wielką miłość – powiedziała, mieszając herbatę w filiżance, kiedy usiadłyśmy w kawiarni. – Chodzi o to, żeby nie być samej. Układy bez zobowiązań – kolacja, spacer, kino. I żyje się lżej.

Z początku się zaśmiałam. „Układy bez zobowiązań”? Przecież ja nie jestem jakąś nastolatką. Ale tego wieczoru, kiedy wróciłam do mieszkania, które wciąż pachniało starym życiem, usiadłam w fotelu i zaczęłam się nad tym zastanawiać. A potem jeszcze przez kilka dni. Aż w końcu...

Postanowiłam zrobić pierwszy krok

– A ty naprawdę masz takich… znajomych? – zapytałam Martę, starając się ukryć zmieszanie.

– No jasne. Przecież nie trzeba z nikim od razu planować ślubu – roześmiała się, sięgając po ciastko. – Z Lucjanem chodzę na poranne spacery. Z Jackiem byłam ostatnio w teatrze. A z Andrzejem robimy razem obiady w niedzielę. Każdy coś wnosi, nikt niczego nie wymaga.

– Ale... nie boisz się, że ktoś się zakocha? Albo że ty...?

– Nie. Bo jasno mówię, czego chcę. I wiesz co? To działa.

Zamilkłam, patrząc przez okno kawiarni. Ulica była pełna ludzi, każdy gdzieś zmierzał, rozmawiał, śmiał się. Ja od trzech lat nie byłam z nikim na kawie, nie licząc tej rozmowy z Martą. Nie dlatego, że nikt mnie nie zapraszał. Tylko dlatego, że nie umiałam przestać myśleć, że bycie wdową to jakiś stan, którego nie wolno „zdradzić”. Że żałoba to obowiązek.

Tego wieczoru długo leżałam w łóżku, a kiedy Marta przysłała mi wiadomość z linkiem do zajęć jogi w osiedlowym domu kultury, serce mi zabiło mocniej. Przez chwilę wpatrywałam się w ekran. A potem... zapisałam się. Kilka dni później odpisałam też na zaproszenie od Pawła – znajomego sprzed lat – który zaprosił mnie na wernisaż w lokalnej galerii. Bałam się. I wstydziłam, że się boję. Ale gdy Marta napisała: „To tylko kawa. Nie podpisujesz kontraktu”, poczułam, że robię coś dobrego. Dla siebie. Po raz pierwszy od dawna.

Musiałam się przemóc

– Lucjan, prawda? – zapytałam, próbując nie zadyszeć się od razu po pierwszym kilometrze marszu z kijkami.

– Tak jest – uśmiechnął się starszy pan. – A pani to chyba nowa w naszej grupie?

– Renata. Dzisiaj pierwszy raz. Marta mnie namówiła.

– Dobrze zrobiła. Ruch to życie, a i towarzystwo nie najgorsze – mrugnął. – Chociaż niektórzy bardziej plotkują, niż maszerują.

Roześmiałam się. Było mi lżej, niż się spodziewałam. Nie znałam tych ludzi, ale nikt mnie nie oceniał. Szliśmy wzdłuż lasu, rozmawiając o książkach i teatrze. Lucjan miał świetne poczucie humoru i znał się na historii. Gdy wspomniałam, że dawno nie byłam na żadnej wystawie, zaproponował:

– W sobotę w muzeum miejskim otwierają wystawę o kobietach w malarstwie XX wieku. Może pójdziemy razem?

Zawahałam się. Czy to nie zbyt szybko?

Jeśli nie masz planów… – dodał zaraz, jakby wyczuł moją niepewność.

– Mam. Ale mogę je zmienić – odpowiedziałam i po raz pierwszy od bardzo dawna poczułam, że chcę gdzieś pójść. Że chcę z kimś być. Nie „być razem”, nie „tworzyć związku”. Po prostu – być z kimś w rozmowie, w spojrzeniu, w śmiechu.

Po wystawie usiedliśmy w kawiarni.

– Ludzie mówią, że na starość człowiekowi wystarczy książka i radio – powiedział Lucjan. – A ja myślę, że najbardziej potrzeba nam drugiego człowieka.

Pokiwałam głową. Nagle dotarło do mnie, że tęskniłam nie za miłością. Tylko za czyjąś obecnością. Poczułam się lżej. I trochę bardziej sobą.

Nic nie musi być czarno-białe

– Cebulę dajcie na samym końcu, bo inaczej wszystko się rozpadnie – zaśmiała się Irena, mieszając w wielkiej misce ciasto na pierogi.

– Ty zawsze wszystko wiesz najlepiej – mruknęła Halina, ale było w tym więcej żartu niż złości.

Stałyśmy we cztery w mojej kuchni, oblepione mąką i śmiechem. To był pomysł Doroty: wspólne gotowanie raz w miesiącu, każda przynosi coś od siebie. I nie chodziło tylko o jedzenie.

Każda z nas była na innym etapie. Irena mieszkała z nowym partnerem po rozwodzie. Halina była sama, ale szczęśliwa – „wreszcie nikt mi nie wyjada jogurtów z lodówki” – mawiała. Dorota miała „układ” z dawnym kolegą ze studiów – wspólne wyjścia do kina i długie rozmowy przez telefon. Bez romansu, bez gier.

– A ty, Renata? – zapytała nagle Irena. – Kto cię ostatnio rozśmieszył?

– Grupa nordic walking. I Lucjan. Zabrał mnie na wystawę o kobietach w malarstwie – przyznałam.

Zapanowała cisza, ale tylko na chwilę.

– No widzisz! A mówiłaś, że nic z tego nie będzie – skomentowała Halina, podsypując stolnicę.

Patrzyłam na nie i czułam przynależność. Każda z nas miała swoją samotność, swoje zakręty i rozczarowania, ale nikt się nie musiał tłumaczyć. Każda wybierała po swojemu. Zrozumiałam, że buduję sobie sieć. Nie związek. Nie rodzinę. Sieć bliskości. Ludzi, z którymi mogę być sobą. Bez potrzeby wypełniania pustki. Bez oczekiwań. Układałyśmy pierogi do późna, a potem siedziałyśmy przy winie, opowiadając sobie historie, których nie znał nikt inny. Wreszcie nie czułam się ani samotna, ani stara.

Nie chciałam wracać do ram

– Renatko… ja ci coś muszę powiedzieć – powiedział Wiktor, patrząc gdzieś w bok, jakby nagle cały świat stał się ciekawszy niż moja twarz.

Siedzieliśmy na ławce w parku po wspólnym spacerze. Wiktor był jednym z tych znajomych „do kina i rozmów”. Zawsze punktualny, kulturalny, z bukietem tulipanów raz na jakiś czas. Taki, który trzymał dystans, ale też nigdy nie pozwalał, żeby zniknęła między nami ta miękka nić obecności.

– Renatko... zakochałem się w tobie.

Poczułam, jak coś we mnie się kurczy. Nie dlatego, że nie byłam mu wdzięczna za te uczucia. Tylko dlatego, że nie mogłam ich odwzajemnić.

– Wiktor… – zaczęłam spokojnie. – Jesteś mi bardzo bliski. Ale nie szukam związku. Nie chcę już... deklaracji, kompromisów, wspólnych planów na wakacje. Ja... naprawdę dobrze mi tak, jak jest.

Spojrzał na mnie z niedowierzaniem.

– Ale przecież się spotykamy. Rozmawiamy. Śmiejemy się. Myślałem, że…

– Wiem. Nie chcę cię ranić. Ale jeśli miałabym teraz być z kimś „na poważnie”, musiałabym siebie znowu zmieścić w cudzych oczekiwaniach. A nie chcę. Chcę tylko obecności, przyjaźni. Prawdziwej, ale lekkiej.

Siedzieliśmy chwilę w milczeniu. Potem kiwnął głową, powoli, jak ktoś, kto właśnie musi się przełączyć na inny tryb. Gdy wróciłam do domu, długo siedziałam przy oknie. Nie miałam wyrzutów sumienia. Miałam spokój. I cichy żal, że czasem trzeba odmawiać, by pozostać wiernym sobie.

Córka nie rozumiała

– Mamo, co się z tobą dzieje? – zapytała Karolina, ledwo zdążyła zdjąć płaszcz w przedpokoju. – Dzwonię, a ty jesteś „w biegu”, „na spacerze”, „na wernisażu”. Od kiedy ty tak żyjesz?

– Od kiedy zrozumiałam, że nie chcę już żyć samotnie w czterech ścianach – odpowiedziałam, nalewając herbatę. – Ale też nie szukam nikogo na stałe. Mam przyjaciół, znajomych. Spotykamy się, rozmawiamy, chodzimy do kina...

Karolina patrzyła na mnie z niedowierzaniem.

– Mamo… ty się nie boisz, że ktoś cię wykorzystuje?

– Córciu, ja wiem, czego chcę. Nie czekam na księcia. Czekam na wtorkowy spacer, piątkowy teatr i sobotni obiad z przyjaciółką. To wszystko.

– Ale przecież... nie tak to powinno wyglądać. Tata by... – urwała.

– Tata nie żyje. Przez trzy lata po jego śmierci żyłam tylko wspomnieniem. Już wystarczy. Nadal go kocham, ale nie chcę umrzeć za życia.

Usiadła przy stole, mieszając łyżeczką w herbacie. Milczała długo.

– Czyli... nie chcesz już „normalnej” rodziny?

– Ja już mam rodzinę. Ciebie. A teraz mam jeszcze siebie. Nie jestem stara. Nie jestem „tylko babcią”. Jestem kobietą. Z uczuciami, z potrzebą towarzystwa. Z samotnością, która już nie ma nade mną władzy.

Popatrzyła na mnie inaczej. Jakby pierwszy raz od dawna zobaczyła mnie nie jako mamę, ale jako osobę z własnym życiem. Nie wiem, czy zrozumiała. Ale powiedziałam jej, że zasługuję na swoje życie – nawet jeśli wygląda inaczej, niż wyobrażała to sobie moja córka.

Na miłość może przyjdzie czas

Siedzę w kawiarni przy rynku, tej samej, w której Marta powiedziała mi to zdanie, które wszystko zmieniło. Sobota po spacerze z grupą. Lucjan przyniósł szarlotkę, Irena opowiadała, że zakochała się w malarstwie olejnym, a Halina znowu flirtowała z kelnerem. Obserwuję ludzi. Piję kawę. Uśmiecham się.

Nie mam w telefonie żadnego mężczyzny z serduszkiem przy imieniu. Ale mam cztery zaproszenia na przyszły tydzień. Mam z kim pójść do kina, do teatru, do lasu. Mam ludzi, którzy są obok i którym ja jestem potrzebna – nie jako partnerka, nie jako „czyjaś” partnerka. Tylko jako Renata.

Czasem ktoś pyta: „A nie myślałaś, żeby jeszcze się zakochać?”. Odpowiadam im wtedy, że już się zakochałam – w sobie. W tej wersji siebie, która nie czeka na cud, tylko żyje. Z dnia na dzień, z czułością do chwili.

Patrzę na pary przy stolikach. Na starszego pana, który ukradkiem trzyma dłoń swojej towarzyszki. Na dwie kobiety z winem, które się śmieją. Na samotną kobietę z książką, która wygląda, jakby niczego jej nie brakowało. Myślę sobie: „Nie wiem, czy kiedykolwiek się zakocham. Ale wiem jedno – samotność nie jest moim przeznaczeniem”. Nie teraz. Nie wtedy, gdy tyle życia zostało przede mną.

Renata, 54 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama