Reklama

Są tacy faceci, którzy potrafią zrozumieć wszystko. Że żona zmęczona. Że nie ma kiedy. Że się nie nauczyła. Ja też długo próbowałem zrozumieć. Trzy lata. Ale ile można? Mam 35 lat. Pracuję w branży IT. Brzmi dumnie, ale to głównie siedzenie w kodzie, poprawki, sprinty, błędy. Dzień w dzień to samo. Mam swoje rytuały – wstaję o 7:00, kawa, 20 minut na newsy, szybki prysznic, siadam do komputera. Praca zdalna, więc większość dnia spędzam w tej samej koszulce. Ale zawsze z nadzieją, że chociaż obiad będzie jak u mamy.

Poznałem ją – Martę – na uczelni. Miała ten błysk w oku, to coś, co sprawia, że myślisz: „z tą kobietą chce się wracać do domu”. Nie było wtedy ważne, że przypaliła popcorn w mikrofali. Śmialiśmy się z tego. Mówiła:

Jeszcze nauczę się gotować, serio. Będziesz jadł jak król.

Wierzyłem. Przez pierwsze miesiące na obiad było spaghetti z sosem z słoika. I to też było okej. Wierzyłem, że to początek, że z czasem wszystko się zmieni.

Ale czas mijał, a na obiad była zupa z proszku. Albo parówki. Albo... nic. Sam chleb. Pytam:

– Martuś, może dziś zrobisz rosół?

– O nie, kochanie, miałam taki stres w pracy. Poza tym, nie mam przepisu.

Po trzech latach wiem już jedno. To nie chodzi o rosół. To chodzi o to, że ona nigdy nawet nie próbowała. Zawsze miała coś ważniejszego na głowie. A ja? Siedzę, patrzę na pusty talerz i czuję się jak niechciany gość, a nie jak mąż.

Kiedyś sądziłem, że dom zaczyna się od ludzi. Teraz wiem, że zaczyna się od zapachu rosołu w niedzielę. I jeśli przez trzy lata go nie było... to może już nie będzie.

Nie mogłem już udawać

– Masz ochotę na coś ciepłego? – zapytała Marta, wystawiając z piekarnika... coś. Trudno było to nazwać obiadem. Spalone, przypieczone z jednej strony i wciąż surowe z drugiej pierożki z paczki. Pachniało bardziej folią niż jedzeniem.

– To są te z zeszłego tygodnia? – zapytałem, krzywiąc się.

– No tak, ale zamrożone były. Przecież się nie psują – uśmiechnęła się, jakby to wszystko było śmieszne.

Usiadłem do stołu. Dla świętego spokoju. Jeden kęs i... przestałem jeść. W środku były zimne. Rzuciłem widelcem na talerz.

Nie da się tego jeść – powiedziałem cicho, ale stanowczo.

– Serio? Przecież lubisz pierogi – burknęła i usiadła naprzeciwko z telefonem w ręce.

– Marta, ja odchodzę od komputera wycieńczony. Siedzę po dziesięć godzin dziennie w kodzie, z klientami, którzy nie wiedzą, czego chcą, z zespołem, który nie robi zadań, a ty... Ty mi podajesz jakieś sklepowe resztki? Po trzech latach dalej nie potrafisz ugotować obiadu?

Spojrzała na mnie z irytacją.

To może ty coś ugotuj? Co, ja mam być twoją kucharką?

– Nie. Masz być moją żoną – powiedziałem wolno. – A ja chciałbym czasem wrócić do domu i poczuć, że tu ktoś na mnie czeka. Że komuś zależy.

Wstała. Z hukiem odsunęła krzesło.

– Nie wierzę... Naprawdę?! Wciąz będziesz mielił ten temat? Tylko o jedzenie ci chodzi?! Może trzeba było sobie zatrudnić gosposię, a nie brać mnie za żonę!

– Może trzeba było mnie nie brać za męża, skoro nie potrafisz nawet ugotować ryżu – wypaliłem.

Zapadła cisza. Tak długa, że przez chwilę miałem nadzieję, że wybuchnie śmiechem i powie, że to wszystko żart. Ale nie.

– Wiesz co? – powiedziała spokojnie, ale ze złością – Ty chyba naprawdę wciąż myślisz, że kobieta to powinna ci sprzątać, gotować i nie zadawać pytań. Sorry, ale to nie lata 50.

– A ty chyba myślisz, że miłość to tylko słowa. A dom to tylko miejsce do spania.

Wyszła do sypialni i zatrzasnęła za sobą drzwi. Zostałem sam. Z przypalonymi pierogami, które dalej mroziły mi podniebienie – i serce.

Kumpel nic nie rozumiał

– No i co mam, twoim zdaniem, z tym wszystkim zrobić? – zapytałem, obracając szklankę z piwem w dłoni. Siedzieliśmy z Karolem w naszym ulubionym barze. Drewniane stoły, neony, jakiś mecz w tle. Ludzie dookoła śmiali się, pili, flirtowali. A ja – byłem w rozsypce.

Aż tak źle? – Karol popatrzył na mnie spod daszka czapki. – Bo z tego, co mówisz, to wygląda, że cały dramat to… brak obiadu.

– Nie chodzi tylko o obiad – odburknąłem od razu, jakby bronił Martę. – Chodzi o... wszystko.

Karol pociągnął łyk i milczał. Wiedział, że jak się nie odzywa, to mnie pociągnie dalej do gadania. I miał rację.

– Stary, ja przez trzy lata próbuję się nie czepiać. Naprawdę. Udawać, że nie boli. Że nie widzę, jak wraca z pracy i siada do serialu, a mnie traktuje jak powietrze. Ja nie wymagam kolacji z trzech dań. Ale chciałbym... nie wiem. Żeby czasem zapytała, co mi trzeba. Żeby... zauważyła, że istnieję.

– Może jesteście zmęczeni? – powiedział ostrożnie. – Ludzie się mijają. Praca, rutyna... może nie chodzi o jedzenie, tylko o to, że wam się kontakt urwał.

– Może – przyznałem niechętnie. – Ale wiesz co? Ja codziennie marzę, że poczuję zapach jak z domu mamy. Rosół, klopsiki, nawet zupa jarzynowa. I nie dlatego, że jestem głodny. Tylko dlatego, że to był znak, że ktoś się starał. Że mu zależało.

A jej zależy?

Zamilkłem. Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Przecież to było najgorsze pytanie.

Nie wiem – wyszeptałem w końcu. – I chyba to mnie boli najbardziej.

Karol położył mi rękę na ramieniu. Zrobił to tak naturalnie, że aż mnie coś ścisnęło w gardle.

– Może jeszcze nie jest za późno. Ale jeśli dalej będziesz ją testował w ten sposób, to możesz nigdy się nie dowiedzieć.

Nic do niej nie docierało

Usiadłem obok niej na kanapie. Marta miała na sobie dres, okulary wciśnięte na nos, a na ekranie leciał jakiś serial. Ten, co go ciągle ogląda – chyba o szpitalu. Nie wiedziałem nawet, na którym sezonie jesteśmy.

– Marta, masz chwilę? – zacząłem, ściszając pilotem telewizor.

Spojrzała na mnie z zaskoczeniem. Rzadko coś mówiłem bez sarkazmu ostatnio. Odłożyła chipsa do miski.

– O co chodzi?

Chciałbym z tobą pogadać. Na poważnie. Bez krzyków. Bez wyrzutów.

Przez chwilę milczała. Potem wyprostowała się i spojrzała na mnie nieco spięta.

– No dobra. Mów.

Wziąłem głęboki oddech.

– Marta, ja nie chcę być tym, który ciągle narzeka. Ale nie czuję się w tym domu jak mąż. Czuję się jak współlokator. Jakbyśmy tylko mijali się w kuchni. Ja wiem, że masz pracę, obowiązki, zmęczenie... Ale ja też mam. I codziennie wracam do ciszy, do pustki. Chciałbym, żeby dom działał. Nie tylko zmywarka.

Zmarszczyła brwi.

Uważasz, że nic nie robię?

– Nie. Uważam, że jesteśmy razem, a ja nie czuję, żebyśmy byli razem. To nie chodzi tylko o jedzenie, o te nieszczęsne pierogi. To chodzi o to, że jak cię pytam, jak ci minął dzień, to mówisz „okej” i wracasz do telefonu.

– A ty? Ty mnie ostatnio tylko oceniasz. Obojętnie, co zrobię, zawsze coś ci nie pasuje. Przecież ja też się staram! Ale nie jestem twoją matką!

– Nie chcę, żebyś była moją matką. Chcę, żebyś była moją żoną. A teraz... teraz mam wrażenie, że to nie działa. Nasze małżeństwo nie działa.

Zrobiło się cicho. Tak cicho, że słyszałem tykanie zegara w kuchni.

Marta spojrzała gdzieś za mnie. Jakby nie chciała patrzeć mi w oczy.

– Wiesz, co jest najgorsze? – powiedziała cicho. – Że ja naprawdę się starałam. Może nie tak, jak ty byś chciał. Ale po swojemu. A teraz słyszę, że wszystko, co robię, to porażka.

– Nie mówiłem, że wszystko – odparłem słabym głosem. – Ale chyba oboje już czujemy, że nie umiemy ze sobą rozmawiać.

– Może po prostu nie chcemy – szepnęła.

Nie powiedziałem nic więcej. Wstałem i poszedłem do sypialni. A ona znowu odpaliła serial. I w tej ciszy był już tylko koniec.

Czara goryczy się przelała

Wróciłem z pracy wcześniej. Klient odwołał spotkanie, więc uznałem, że może... może dziś coś się zmieni. Że może będzie ten rosół. Albo nawet pomidorowa. Coś, cokolwiek.

Wszedłem do kuchni. Spojrzałem do garnka. I od razu zalała mnie fala rozczarowania. Coś się przypaliło. I to nie trochę. Całe dno było czarne, a z góry wystawały skrawki czegoś, co chyba miało być makaronem. Powietrze pachniało jak spalony plastik.

– Marta! – zawołałem.

Wyszła z łazienki, w ręczniku na głowie, w piżamie, jakby była dziewiętnasta, a nie czternasta. Miała dziś wolne i miała coś ogarnąć w domu.

– Co się stało?

Co to ma być? – wskazałem garnek.

– A… no, woda odparowała. Musiałam zasnąć. Zmęczona jestem. Ale mogę coś zamówić!

Wtedy coś we mnie pękło. Nie krzyknąłem. Nie rzuciłem niczym. Powiedziałem to cicho. Spokojnie. I przez to chyba bardziej bolało.

– Nie. Już nic nie zamawiaj. Nie gotuj. Nie próbuj. Nie musisz. Bo to koniec, Marta.

Zamarła.

– Co?

Chcę rozwodu. Naprawdę. Nie ze złości. Nie w afekcie. Po prostu... ja już nie widzę sensu. Przez trzy lata czekałem, aż coś się zmieni. Aż zechcesz coś zrobić. Aż się nauczysz. Aż zaczniemy żyć razem. Ale nic się nie zmienia. Ty nie chcesz. A ja już nie mogę.

– Czekaj… Ty serio?! – Głos jej zadrżał. – Przez zupę chcesz się rozwieść?

Spojrzałem na nią. Miała łzy w oczach. Ale ja już ich nie miałem. Wypłukały się miesiące temu.

– Nie chodzi o zupę. Chodzi o to, że przez trzy lata nie chciałaś nawet się nauczyć, jak ją ugotować. Jakby nie zależało ci na moim komforcie. Mojej obecności. Na mnie.

Oparła się o framugę. Łzy spływały jej po policzkach.

Może ktoś inny będzie potrafił cię docenić mimo tego, że nie umiesz zagotować ziemniaków – dodałem, może zbyt okrutnie. Ale to była prawda. Mój ból.

Odwróciłem się i poszedłem spakować torbę. A ona została w kuchni, płacząc. Tym razem to ja nie oglądałem się za siebie.

Przestałem liczyć na innych

Minął miesiąc odkąd się wyprowadziłem. Wynająłem kawalerkę dwie przecznice od biura – niby nic specjalnego, ale przynajmniej nie czułem się jak gość w własnym domu. Pierwsze dni były... ciche. Przeszywająco ciche. Zamawiałem jedzenie z aplikacji. Codziennie coś innego – ramen, pizza, tajska, burger. Dowożą dość szybko. Gorące, pachnące, idealnie doprawione.

Tylko że nic z tego nie smakuje tak, jak miało. Nie, nie dlatego, że brakuje soli czy pieprzu. Brakuje sensu.

Patrzę czasem w ścianę. W biały kubek po kawie, który zostawiłem na blacie. I myślę, że wszystko było w tym jednym geście. Że ona nawet nie chciała zrobić mi kawy. Nigdy. Nie zapytała, jaką lubię. Z mlekiem? Z cukrem? Czarną?

W pracy było lepiej. Przynajmniej tam wiem, czego się ode mnie chce. Robię, co trzeba, i dostaję wynagrodzenie. A w domu... W domu nigdy nie wiedziałem, czy wystarczam.

Wieczorami włączam seriale, ale nie wciągają mnie. Przesuwam palcem po ekranie, przeglądam stare zdjęcia. Marta śmiejąca się w lesie. Marta z kubkiem w ręku, patrząca w okno. Marta, która mówiła:

Ja się nauczę. Obiecuję.

Nie nauczyła się. Może nie potrafiła. A może... nie chciała. I to boli najbardziej.

Nie chodziło o ziemniaki. Nie chodziło o rosół. Chodziło o to, że gotowanie było symbolem. Że ja jej mówiłem: „zrób coś dla mnie, coś ciepłego, domowego, coś prostego, ale od serca”. A ona za każdym razem odpowiadała: „nie mam czasu”.

Może nie byłem idealny. Może wymagałem za dużo. Może za mało dawałem w zamian. Ale ja też się starałem. Naprawiałem szafki, wieszałem obrazy, planowałem wakacje. A ona... nie zagotowała nawet ryżu.

Teraz nie wiem, czy mi lżej. Jest dziwnie. Cicho. Samotnie. I tylko jedno wiem na pewno: przestałem czekać na rosół.

Nie wymagałem wiele

Czasem budzę się i przez kilka sekund jestem pewien, że jestem w naszym mieszkaniu. Że Marta jeszcze śpi. Że jak wstanę i pójdę do kuchni, usłyszę dźwięk czajnika. Ale potem wracam do rzeczywistości. Cisza. Biały sufit. Inne ściany. Inna pościel.

Nie wiem, czy dobrze zrobiłem. Naprawdę. Nie mam w sobie tej pewności, jaką miałem tamtego dnia, gdy stałem z torbą przy drzwiach. Wtedy wszystko było czarno-białe. Teraz widzę, że to wszystko było... szare.

Nie była zła. Po prostu... nie była dla mnie. A może ja nie byłem dla niej? Może ona potrzebowała kogoś, kto nie przejmuje się obiadem. Kto nie widzi w rosole symbolu czułości. Może mnie by wystarczył ktoś, kto powie:

– Dzisiaj zrobiłam coś tylko dla ciebie.

Ale nie powiedziała.

Teraz mam spokój. Ciszę. Zamówienia z dowozem. Zasypiam sam i budzę się sam. I może tak ma być. Może to właśnie wolność. A może kara.

Kiedy znajomi pytają, co u mnie, śmieję się krótko i mówię:

– Spokojnie. Nareszcie nikt mi nie przypala zupy.

Ale potem, kiedy zostaję sam, myślę sobie, że może następnym razem trafię na kobietę, która zrozumie, że dom zaczyna się od kuchni. Nie od marmurów, nie od projektanta wnętrz. Od zapachu zupy. Od gestu. Od woli. A jeśli nie znajdę? To przynajmniej nie będę czekał.

Paweł, 35 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama