Reklama

Nigdy nie byłam typem kobiety, która lubi samotność, ale przez ostatnie dwadzieścia lat zdążyłam się z nią zaprzyjaźnić. Sama ją sobie wybrałam, choć wtedy jeszcze myślałam, że to tylko tymczasowe. Że może minie kilka miesięcy, może rok, a potem coś się wydarzy – ktoś się pojawi, coś się odmieni. Lata mijały, dzieci dorastały, życie toczyło się dalej, a ja zostawałam w tej samej ciszy. I w niej w końcu się zadomowiłam.

Marek... cóż. Marek był moim mężem przez dwanaście lat. Kochaliśmy się. Potem przestaliśmy. Rozstanie było nieuniknione. Żadne z nas nie zdradziło, nie zawiodło w spektakularny sposób. Po prostu zużyliśmy się, jak para starych butów, które niby jeszcze dobre, ale już nie pasują. Przez lata nie myślałam o nim często. Od czasu do czasu coś mnie tknęło, ale nic, co zostawałoby na dłużej. Aż do wczoraj. Dostałam wiadomość od Janki.

„Zmarł Krzysiek. Pogrzeb w piątek, o jedenastej”.

Przeczytałam to zdanie kilka razy, jakby miało się zmienić. Krzysiek… ten wiecznie uśmiechnięty, ten z nieodłączną czapką z daszkiem i zaraźliwym śmiechem. Przez moment świat zadrżał. Pomyślałam wtedy o Marku. Nie wiedziałam, skąd się wzięła ta myśl.

Spotkałam go

Pogrzeby mają w sobie coś nieznośnie teatralnego. Dzwony biją za długo, ksiądz mówi z przesadną emfazą, a ludzie, którzy przez lata nie interesowali się zmarłym, nagle przybierają poważne miny i płaczą najgłośniej. Stałam z tyłu, trochę z boku. Nie chciałam być w centrum. Patrzyłam na znajome twarze i zastanawiałam się, czy któraś z nich zwróci się ku mnie, rozpozna. A potem go zobaczyłam.

Był starszy, niż go zapamiętałam. Siwe włosy przeplatały się z ciemnymi pasmami, ale to jego sposób stania zdradził go szybciej niż twarz. Nie planowałam podejść. Było między nami zbyt wiele milczenia, zbyt wiele lat, zbyt wiele niedopowiedzianych spraw. Los najwyraźniej miał inne plany, bo w pewnym momencie znaleźliśmy się obok siebie.

– Ewa? – powiedział cicho, z lekkim skinieniem głowy.

Przez chwilę staliśmy w milczeniu. Ktoś za nami zaczął szeptać modlitwę. Obok ktoś pociągał nosem.

Nie wierzę, że cię tu spotkałem – rzucił nagle Marek, wpatrując się gdzieś w dal.

Odsunęłam się pół kroku, poprawiając torebkę na ramieniu. Marek wciągnął powietrze nosem, jakby chciał coś jeszcze dodać, ale nic nie powiedział.

Szkoda Krzyśka – powiedział, przerywając ciszę.

Skinęłam głową, nie patrząc na niego. Marek wcisnął ręce głębiej w kieszenie, a ja pomyślałam, że chyba jeszcze nigdy tak bardzo nie chciałam zniknąć.

Miałam mieszane uczucia

Po złożeniu wieńców i ostatnich słowach księdza ludzie zaczęli się powoli rozchodzić. Nikt się nie spieszył. Stali w grupkach, niektórzy rozmawiali półgłosem, inni po prostu milczeli. Też miałam już iść, ale wtedy Marek skinął lekko głową w stronę ławki pod drzewem.

Usiądziemy? Tylko na chwilę.

Nie odpowiedziałam od razu, ale nogi same ruszyły w tamtym kierunku. Słońce chyliło się ku zachodowi. Wiatr delikatnie poruszał liśćmi, jakby chciał uspokoić wszystko, co jeszcze zostało do wypowiedzenia.

Myślisz, że mogliśmy to uratować? – zapytał Marek cicho, patrząc gdzieś w dal.

Zacisnęłam palce na kolanach. Przez chwilę nic nie mówiłam. Ta odpowiedź nie była prosta. I nie dlatego, że nie znałam prawdy. Raczej dlatego, że znałam ją aż za dobrze.

Może – odparłam w końcu. – Wtedy byliśmy inni. Za bardzo chcieliśmy mieć rację.

Skinął powoli głową. Uśmiechnął się krzywo, tak jak kiedyś, kiedy przyłapywałam go na drobnym kłamstwie i nie mógł się wybronić.

– A teraz?

Odwróciłam głowę i spojrzałam na niego pierwszy raz tak naprawdę od początku tej rozmowy. Twarz miał spokojną, trochę zmęczoną. Nie było w nim już tej zadziorności, której kiedyś było w nim za dużo. W jej miejsce pojawiła się łagodność.

Teraz? – powtórzyłam. – Już nie mam potrzeby mieć racji. Tylko zrozumieć.

Na chwilę zapadło milczenie. Takie, które nie boli, nie ciąży. Po prostu jest. Marek pochylił się lekko do przodu, jakby chciał coś dodać, ale ostatecznie westchnął tylko i oparł łokcie na kolanach. Siedzieliśmy tak jeszcze chwilę, wsłuchani w szelest liści, w ciche rozmowy dobiegające z oddali, w echo własnych myśli.

Cieszę się, że cię zobaczyłem – powiedział nagle.

Nie odpowiedziałam. Nie musiałam.

Zalała mnie lawina wspomnień

Wracając do domu samochodem, nie słuchałam radia jak zwykle. Nie włączyłam ulubionej stacji, nie szukałam znajomego głosu lektora, który potrafił zapełnić pustkę. Jechałam w ciszy, z oknem lekko uchylonym, żeby czuć powietrze. Jakby ono mogło pomóc mi zrozumieć, co tak naprawdę się wydarzyło. W mojej głowie kłębiły się obrazy, jakby ktoś przewijał stary film. Nasze mieszkanie. Marek czytający gazetę przy stole. Ja krojąca cebulę i przeklinająca pod nosem, że znów nie wyrzucił śmieci. Śmiech Zosi, kiedy zrobiliśmy jej niespodziankę urodzinową. Kłótnia o firanki, potem o pieniądze, potem już o wszystko. Nie wiedziałam, dlaczego to spotkanie wywołało we mnie tyle emocji. Przecież nie było w nim nic przełomowego. Nie padły wielkie słowa. Nie było łez ani gestów pojednania. A jednak coś we mnie się przesunęło.

Kiedy weszłam do mieszkania, zapaliłam tylko małą lampkę przy fotelu. Usiadłam bez zdejmowania płaszcza. Torebka zsunęła mi się z kolan, ale nie schyliłam się po nią. Przez chwilę wpatrywałam się w pusty pokój, jakbym próbowała odnaleźć w nim coś, co dawno przestałam widzieć.

Czemu się teraz uśmiechasz, głupia babo? – powiedziałam półgłosem do siebie.

Nie było w tym ironii, raczej zdziwienie. Jakby ktoś inny siedział w tym fotelu. Ktoś, kto przez lata niósł w sobie ten sam ciężar, a teraz poczuł, że można postawić go na ziemi, choćby na chwilę.

Bo w końcu nie boli – odpowiedziałam sobie, niemal szeptem.

Nie miałam ochoty wracać do przeszłości, nie chciałam znów jej analizować, rozpamiętywać błędów. Po prostu... dziś pozwoliłam sobie na wspomnienie, które nie raniło. Na rozmowę, która nie kończyła się oskarżeniem. Na śmiech, który nie brzmiał fałszywie. To było potrzebne. Nie dla Marka. Dla mnie.

Ogarnął mnie spokój

Następnego dnia obudziłam się wcześnie. Odsłoniłam zasłony, a poranne słońce rozlało się po mieszkaniu. Jakby to był zwykły dzień, w którym wypiję kawę, przeczytam gazetę, a potem może pójdę na spacer albo do biblioteki. Coś jednak się zmieniło.

Nie czekałam już na wiadomość, nie układałam w głowie wersji tego, co mogłam powiedzieć inaczej. Nie odtwarzałam słów Marka. Po prostu byłam – spokojna, obecna. To było nowe i zaskakujące. A jednak znajome. Jakby wróciła do mnie cząstka mnie, tej sprzed rozwodu, sprzed zgryzoty, sprzed ciągłego kalkulowania emocji. Przypomniała mi się scena z kuchni. Ja i Marek. On trzyma w rękach mokrą ścierkę i w żartach strzela do mnie wodą. Udaję oburzoną, ale śmieję się, bo jego mina jest komiczna. Błysk w oczach, którego później już nie widywałam. Wtedy jeszcze był.

Potem inna scena. Cisza przy kolacji. Ja odgarniam włosy z twarzy, on przesuwa widelec po talerzu. Mówi coś o rachunkach, ja odpowiadam zbyt ostro. Napięcie rośnie z każdą minutą. W końcu jedno z nas wstaje i wychodzi. Nawet nie pamiętam kto. Nie idealizuję. Nasze małżeństwo było pełne niedopasowań, z czasem przestało działać. Teraz widzę je inaczej. Nie przez pryzmat winy, tylko przez ludzkie próby. Staraliśmy się. Czasem niezręcznie, czasem głupio, ale szczerze. Spotkanie na pogrzebie nie naprawiło niczego. Nie miało tego robić. Nie po to się tam pojawiłam. Nie chciałam wracać, zaczynać od nowa, budować czegokolwiek.

Wieczorem zadzwoniła Zosia. Pogadaliśmy chwilę. O pracy, o wnuczce, o pogodzie. Było zwyczajnie, ale i tu coś było inaczej. Nie czekałam, aż powie coś więcej. Rozmowa toczyła się spokojnie, bez napięcia. Może to ja przestałam szukać w innych potwierdzenia własnego istnienia? A potem poszłam do kuchni, zrobiłam herbatę i stanęłam przy oknie. Miasto żyło swoim rytmem. Gdzieś przejechał tramwaj, ktoś zaszczekał na psa. A ja po prostu stałam. Tyle wystarczyło.

Ewa, 54 lata


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama