Reklama

Zawsze byłam bardzo zaradna i praktyczna, realistka twardo stąpająca po ziemi. Jak coś jest do zrobienia, to po prostu się za to zabieram bez zbędnych analiz i rozkładania tematu na czynniki pierwsze. Piotr, mój mąż, jest zupełnie inny. Chodzi z głową w chmurach i udaje, że pewnych rzeczy po prostu nie widzi.

Jesteśmy małżeństwem od 20 lat. Czy udanym, tego nie jestem w stanie stwierdzić z pełną stanowczością. W opinii rodziny i znajomych tworzymy zgraną parę, ale ja wcale tak tego nie postrzegam. Są rzeczy, które uwierają mnie w coraz większym stopniu – mam ich najzwyczajniej w świecie serdecznie dość. Prawda jest taka, że w naszym małżeństwie to ja noszę spodnie i muszę przyznać, że jest to potwornie męczące.

Piotr nie ogarnia w domu nawet drobnych spraw, nie wspominając o naprawie cieknącego kranu czy wymianie żarówki. Ma dwie lewe ręce i jeśli tylko pojawia się jakiś problem, oczekuje, że to ja go rozwiążę. On się nawet sprawą nie zainteresuje – po co, skoro przecież ma mnie? Na początku naszej relacji nie przywiązywałam do tego uwagi, bo byliśmy w sobie ślepo zakochani. Nie przypuszczałam, że coś, co z pozoru wydawało się uroczym drobiazgiem, będzie rzutować na przyszłe życie.

Piotr potrzebuje mamusi, a nie partnerki

Po wielu latach małżeństwa musiałam w końcu zmierzyć się z bolesną prawdą. Piotr nigdy nie chciał mieć partnerki, a kobiety, która będzie kontynuowała obowiązki wykonywane przez jego matkę. Od małego był przyzwyczajony do tego, że wszystko miał podane pod nos. Zresztą, wystarczy popatrzeć, jak funkcjonuje związek moich teściów. Ona uwija się niczym w ukropie i robi praktycznie wszystko. On natomiast najchętniej wyleguje się na kanapie i ogląda telewizję, przy czym rzecz jasna ma wysokie wymagania i wiecznie czegoś oczekuje.

Nie traktuje małżonki jak osoby, która ma prawo być zmęczona czy nie mieć na coś ochoty. Dla niego to służąca, której zadaniem jest dbać o jego wygodę. Teściowa często narzeka, ale na gadaniu się kończy. Odnoszę wrażenie, że w rzeczywistości wcale nie chce niczego zmieniać, bo wychodzi z założenia, że to jest normalne. Zdarza się jej kierować pod moim adresem różne uwagi – a to niedokładnie posprzątałam, nie uprasowałam mężowi koszuli, źle poprawiłam zupę itp. Tymczasem Piotrek żyje jak pączek w maśle.

Irytuje mnie na każdym kroku

– Kochanie, gdzie są kluczyki do samochodu? – tego typu pytania to chleb powszedni.

– Tam, gdzie zwykle.

– To znaczy?

– Na komodzie w przedpokoju.

Irytuje mnie to strasznie. Mąż nie potrafi niczego znaleźć, pomimo że funkcjonujemy w tym samym mieszkaniu od dwóch dekad. Zachowuje się w ten sposób, odkąd pamiętam - jakby był tu gościem, a nie stałym lokatorem.

Nie widziałaś gdzieś mojej niebieskiej koszulki?

– A nie wkładałeś jej przypadkiem do pralki?

– No właśnie nie pamiętam.

Często specjalnie mówię, że nie mam o czymś bladego pojęcia, bo mam po dziurki w nosie wyręczania Piotra we wszystkich czynnościach. Nasz związek nie ma niczego wspólnego z partnerstwem czy chociażby z jego namiastką. Ja flaki sobie wypruwam, a on wyłącznie bierze. Najgorsze w tym jest to, że nasz syn idzie w ślady tatusia. Do pomocy się nie garnie, a wyegzekwowanie na nim posprzątania pokoju graniczy z cudem i jest okupione licznymi kłótniami.

Miarka się przebrała

Moja cierpliwość już od dawna wisi na bardzo cieniutkim postronku. Niewiele było trzeba, aby czara goryczy wreszcie się przelała. Któregoś dnia po zjedzeniu obiadu, który naturalnie ja ugotowałam, Piotr po prostu wstał od stołu i udał się do salonu, ignorując stertę naczyń do pozmywania. Niby powinnam być do tego przyzwyczajona, bo to przecież standard, ale tym razem coś we mnie pękło. Klnąc pod nosem zabrałam się za zmywanie, jednakże po chwili przestałam to robić. Czułam narastającą frustrację, co poskutkowało tym, że z całych sił cisnęłam brudnym talerzem o podłogę. Rozwalił się w drobny mak. Kolejne talerze spotkał podobny los. Piotr przybiegł do kuchni sprawdzić, co się dzieje.

– Jezu, Aga, co ty wyprawiasz? – ze zdziwienia oczy miał wielkie jak spodki od filiżanek.

W jego kierunku poleciała litania suto okraszona najbardziej okropnymi wulgaryzmami, jaki znałam. Byłam rozwścieczona do granic możliwości, a on sterczał niczym kołek i wpatrywał się we mnie z niedowierzaniem. Opuściłam mieszkanie, szastając na lewo i prawo przekleństwami. Wykrzyczałam, że wychodzę, a jak wrócę, to kuchnia ma być wysprzątana na błysk. Nie nadawałam się do prowadzenia samochodu, dlatego zamówiłam taksówkę i udałam się do mojej serdecznej przyjaciółki.

Sama byłam sobie winna

Nigdy nikomu nie zwierzałam się z moich małżeńskich problemów. Justyna też usłyszała o nich po raz pierwszy, po czym powiedziała coś, co wbiło mnie w fotel.

– Przykro mi, kochana, ale sama jesteś sobie winna.

– Nie rozumiem – w rzeczy samej nie pojmowałem jeszcze sensu tych słów

– To znaczy to nie twoja wina, że on został tak wychowany, ale odpowiadasz za to, że pozwoliłaś się wpędzić w maliny.

– Jakie maliny?

Na litość boską, jesteś jego żoną, a nie służącą. Jak chce gosposi, to niech ją sobie zatrudni.

Kto jak kto, ale ta kobieta zawsze potrafiła sprowadzić mnie na ziemię i postawić do pionu. To, czego się od niej dowiedziałam, dało mi do myślenia.

To się musi zmienić

Kiedy pojawiłam się w domu późnym wieczorem, kuchnia, zgodnie z moim życzeniem, była ogarnięta na tip top. Zauważyłam, że Piotr się boi odezwać, więc zaczęłam rozmowę. Spokojnie wyjaśniłam, co leży mi na wątrobie i że nie chcę, aby nasze małżeństwo nadal tak wyglądało. Jasno zakomunikowałam, czego konkretnie oczekuję i zapewniłam, że zdania nie zmienię. Mąż i syn sądzili, że to chwilowy kaprys, ale prędko się przekonali, że ja wcale nie żartuję.

Postanowiłam na dobre zerwać z usługiwaniem i bardziej zadbać o siebie, ponieważ własne potrzeby nieustannie spychałam w kąt. Zapisałam się do szkoły tańca i zwiększyłam częstotliwość spotykania się z koleżankami. Teściowa stwierdziła, że mi odbiło, ale miałam w nosie jej opinię. Moi mężczyźni nie mieli wyjścia i musieli się dostosować do nowych zasad obowiązujących w naszej rodzinie. Jak to wszystko się poukłada, czas pokaże, ale z siebie rezygnować nie zamierzam.

Agnieszka, 45 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama