„Po 20 latach harówy zamiast awansu, dostałem papiery z wypowiedzeniem. Wstyd mi przed rodziną za to, co teraz robię”
„Praca była dla mnie czymś więcej niż obowiązkiem. Była rytmem, punktem odniesienia, gwarantem spokoju. I choć nie mówiłem tego głośno, czułem dumę, że jestem częścią tej maszyny. Stabilnej, przewidywalnej, bezpiecznej. Aż przyszedł ten dzień”.

- Redakcja
Przez dwadzieścia lat pracowałem w tej samej firmie. Takiej, co to „z tradycjami”, z logiem, które zna każdy, z wydeptaną drogą z przystanku do biura, którą mogłem przejść z zamkniętymi oczami. Nazywali mnie tam „Pan Marek od logistyki”. Cichy, spokojny, zawsze na czas. Bez fochów, bez kombinowania. Robiłem swoje.
Wstawałem o 5:40. Zawsze. Nawet w soboty, chociaż w weekendy nie miałem po co. Kawa, śniadanie, koszula – wyprasowana dzień wcześniej. Zawsze czysta, zawsze zapięta pod szyję. Bo tak trzeba. Bo tak się robi. Wszystko było idealnie. Do czasu.
– Marek, szef cię wzywa. Na górę. – powiedziała Magda z kadr, jakby mówiła o czymś zupełnie zwyczajnym. Ale spojrzenie miała uniesione wyżej niż zwykle. Jakby nie chciała mi spojrzeć w oczy.
Serce zabiło mi szybciej. „Na górę” – tak się mówiło, kiedy ktoś miał rozmowę z zarządem. Albo awans, albo... no właśnie. Ale przecież nie ja. Ja robiłem wszystko, jak trzeba. Punktualny, lojalny, uporządkowany.
Gdy wszedłem do gabinetu, szef siedział już za biurkiem. Garnitur, jak zwykle szary. Wyglądał, jakby dopiero co przeczytał coś bardzo trudnego i teraz próbował to przełknąć.
– Marek – skinął głową. – Usiądź, proszę.
Usiadłem. Nawet nie zdjąłem kurtki. Wiedziałem.
– Przejdę od razu do rzeczy. Firma przechodzi restrukturyzację. Musimy się rozstać z niektórymi pracownikami. Twoje stanowisko... zostało zlikwidowane.
Nie patrzył na mnie. Mówił to z takim tonem, jakby ogłaszał zmianę rozkładu jazdy. Nie było miejsca na rozmowę. Tylko podpis pod dokumentem. I uścisk dłoni.
– Dziękujemy za lata pracy, naprawdę je doceniamy – dodał z lekkim uśmiechem. Formalnym, pustym. Jakby właśnie dał mi prezent na odejście.
Wyszedłem. Przez korytarz, na którym nikt nie patrzył mi w oczy. Tylko Magda szepnęła:
– Marek... przykro mi.
Kiedy wróciłem do domu, Anka robiła obiad. Pyzy z mięsem, moje ulubione. Na mój widok od razu zorientowała się, że coś jest nie tak.
– Co się stało? – spytała, odkładając łyżkę.
– Zwolnili mnie – powiedziałem i usiadłem przy stole, jakbym miał zaraz zjeść. Ale nie mogłem nic przełknąć.
Anka patrzyła na mnie dłuższą chwilę.
– Może to szansa? – rzuciła, cicho, ostrożnie.
Spojrzałem na nią z niedowierzaniem.
– Szansa? Anka, ja przez dwadzieścia lat byłem kimś. A teraz? Nawet nie wiem, o której mam wstać jutro.
Jak niepotrzebny dodatek
Przez pierwsze dni po zwolnieniu nie wiedziałem, co ze sobą zrobić. Budziłem się o tej samej porze co zawsze, ale nie miałem dokąd pójść. Siedziałem w kuchni przy stygnącej kawie, gapiłem się przez okno albo bez sensu wpatrywałem się w ekran telefonu. Cisza w mieszkaniu ciążyła mi bardziej niż kiedykolwiek. Anka wychodziła do pracy, a ja udawałem, że też coś planuję. Przeglądałem ogłoszenia, ale nic nie przyciągało mojej uwagi. Wszystko wydawało się obce albo po prostu nie dla mnie.
Przez dwadzieścia lat miałem swoją rutynę, swoją rolę, byłem potrzebny. Teraz czułem się jak niepotrzebny dodatek. Każde ogłoszenie o pracy wyglądało jak kpina. Magazynier, sprzedawca, kierowca z własnym autem. Zbyt mało, zbyt nie moje. Odrzucałem jedno po drugim. Nie chodziło tylko o pieniądze. Czułem się zredukowany do kogoś, kto nie ma już żadnej wartości.
Unikałem znajomych z pracy. Nie chciałem odbierać telefonów. Nie miałem siły słuchać współczujących głosów albo pustych zapewnień, że "coś się znajdzie". Nawet do sklepu chodziłem o innych porach, żeby nikogo nie spotkać. Miałem nadzieję, że Anka tego nie zauważa, ale widziałem, jak patrzy na mnie ukradkiem, jak coraz częściej wzdycha, zanim coś powie.
Pewnego wieczoru spróbowałem zacząć rozmowę. Powiedziałem, że może warto pojechać na działkę, może tam poukładam sobie w głowie, może trochę odpocznę. Anka popatrzyła na mnie tak, jakby chciała zapytać, od czego właściwie mam odpocząć, ale nic nie powiedziała. Przyniosła mi kurtkę, położyła klucze na stole i poszła do sypialni.
Kilka dni później kłótnia wybuchła właściwie z niczego. Poszło o zakupy. Anka wróciła z pracy i zapytała, czemu nie kupiłem papieru toaletowego, skoro mówiła rano, że się kończy. Odpowiedziałem, że zapomniałem, i to wystarczyło, żeby z niej się wylało.
– Wiem, że ci ciężko, ale to nie koniec świata – powiedziała ostro, ale w jej głosie było coś więcej niż złość. Rozczarowanie. Może bezradność.
– Dla mnie to właśnie koniec. Nie rozumiesz – odpowiedziałem.
Zamilkła. Stała przez chwilę z reklamówką w ręce, jakby nie wiedziała, co z nią zrobić. Potem odłożyła ją na podłogę i wyszła do kuchni. Słyszałem, jak otwiera lodówkę i coś tam przekłada, ale nie miałem odwagi pójść za nią.
Nie rozmawialiśmy do końca dnia. Każde z nas siedziało w swoim kącie. W nocy długo nie mogłem zasnąć. Leżałem w ciemności i myślałem o tym, że być może już zawsze tak będzie. Że już się nie podniosę. Że już nie jestem nikim ważnym.
Nowa praca zaczęła mnie ciekawić
Zacząłem jeździć dopiero wtedy, gdy naprawdę nie miałem już wyboru. Na koncie zostało niewiele, a Anka przestała udawać, że wszystko jest w porządku. Zaproponowała, że może czas porozmawiać z jej bratem, który miał firmę transportową. Wzdrygnąłem się. Nie chciałem być nikomu nic winien, a już na pewno nie rodzinie żony.
Znalazłem ogłoszenie sam. Przewóz osób, własne auto, aplikacja. Brzmiało banalnie, ale było legalne i nie wymagało cudów w CV. Pierwszy kurs zrobiłem w milczeniu. Odebrałem kobietę spod przychodni i zawiozłem ją na drugi koniec miasta. Nawigacja mówiła, dokąd jechać, klientka rozmawiała przez telefon. Nawet nie spojrzała na mnie. I dobrze. Nie chciałem rozmowy.
Czułem się dziwnie. Jakby to nie ja prowadził, tylko jakiś obcy facet, którego wpuściłem za kierownicę. Miałem wrażenie, że ludzie, których wiozłem, wiedzą, że kiedyś miałem porządną pracę. Że jakoś po mnie widać, że upadłem. Ale nikt nie patrzył. Wchodzili, wychodzili, zamykali drzwi.
Po tygodniu zauważyłem, że zapamiętuję niektórych pasażerów. Kobieta w czerwonym płaszczu, która jechała do sądu, bo jej były mąż zalegał z alimentami. Młody chłopak z gitarą, który nie zdążył na autobus. Starszy pan, który mówił do mnie jak do wnuka, chociaż ledwo się poznaliśmy. Nie pytałem ich o nic, ale słyszałem strzępki rozmów. Zaczynało mnie to interesować. Każdy z nich miał gdzieś dojechać, każdy miał swoją historię. Niektórzy mówili do mnie, jakby potrzebowali kogoś, kto po prostu posłucha.
Pamiętam kobietę w niebieskiej kurtce. Wsiadła wieczorem i powiedziała:
– Dobrze, że pan to robi. Ludzie potrzebują ludzi.
Nie odpowiedziałem. Kiwnąłem tylko głową. Ale te słowa zostały mi w głowie na długo. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, co znaczą. Brzmiały dla mnie jak pusta fraza. Ale kiedy wróciłem do domu, przez chwilę patrzyłem na siebie w lustrze dłużej niż zwykle.
Anka nie pytała, jak było. Ja nie mówiłem. Jedliśmy obiad w ciszy, jakby nic się nie zmieniło. Ale gdzieś głęboko we mnie zaczęło się coś przesuwać. Nie zrozumienie. Nawet nie akceptacja. Raczej pierwsze ukłucie ciekawości: kim są ci ludzie, których wożę? I czy oni też czują się zagubieni, jak ja?
Może to właśnie moje miejsce
Z Arkiem było inaczej. Wsiadł późnym wieczorem, miał kaptur na głowie i torbę przewieszoną przez ramię. Podał adres, usiadł z tyłu, ale po chwili przesunął się do przodu.
– Wie pan, ja to się trochę zgubiłem – rzucił, nie patrząc na mnie. – Rzuciłem studia. Robię tu i tam, nic konkretnego. Ojciec mówi, że marnuję życie.
Nie odezwałem się od razu. Jechałem spokojnie, światła miasta rozmazywały się w szybie.
– A pan co robił wcześniej? – zapytał.
– Logistyk. Przez dwadzieścia lat. Zwolnili mnie.
Arek milczał chwilę, potem skinął głową.
– No właśnie. Niby się coś robi, a potem się okazuje, że to nic nie znaczy. Ale wie pan co? Ja się już nie spinam. Nie jesteśmy tym, co robimy, tylko jak to robimy.
Zatrzymałem się na światłach i spojrzałem na niego. Był młody, pewny siebie, a jednak mówił to bez zadęcia.
– Ja byłem kimś. Teraz tylko wożę ludzi – powiedziałem cicho.
Arek spojrzał prosto na mnie.
– A ja całe życie próbuję być kimś. A pan już wie, kim jest.
Pojechaliśmy dalej w ciszy. Gdy wysiadł, podziękował i powiedział, że dobrze mu się ze mną gadało. Siedziałem potem jeszcze chwilę w aucie. I po raz pierwszy od dawna nie czułem wstydu. Może nie jestem mniej wart. Może po prostu jestem teraz potrzebny gdzie indziej.
Tylko tyle i aż tyle
Zacząłem słuchać. Nie na siłę, raczej mimochodem. Zatrzymywałem się, otwierałem drzwi i ludzie wsiadali z całym swoim dniem na plecach. Opowiadali bez pytania. Jakby potrzebowali tylko kogoś, kto nie przerwie. Starsza kobieta jechała do szpitala do męża. Powiedziała tylko: „Znowu mu się pogorszyło”, a potem przez całą drogę milczała. Gdy wysiadała, powiedziała: „Dziękuję, że pan nie gadał”.
Innym razem zabrałem chłopca spod szkoły. Spóźnił się na autobus, a ojciec był w pracy. Rozmawialiśmy o grze, w którą grał. Wysiadł uśmiechnięty i machnął ręką: „Fajnie było, panie kierowco”. Był też mężczyzna, który mówił do mnie jak do dawnego znajomego. O tym, jak życie potrafi się zawinąć w supeł i jak czasem wystarczy jeden telefon, żeby coś się odmieniło. Pytał, czy dzwoniłem kiedyś do kogoś po latach. Nie odpowiedziałem.
Nie wszyscy chcieli mówić. Niektórzy tylko patrzyli w telefon albo przez okno. Ale nawet wtedy czułem, że mam jakąś rolę. Byłem tym, kto dowozi ich bezpiecznie. Tylko tyle i aż tyle. Nie przestałem czuć żalu za dawną pracą, ale coś zaczęło się we mnie układać. Ludzie, których spotykałem, przypominali mi, że jestem częścią ich drogi. Choćby przez piętnaście minut.
Bałem się, że nie będę potrzebny
Któregoś wieczoru, po powrocie z pracy, usiadłem obok Anki w salonie. Nie włączałem telewizora, nie chowałem się za gazetą. Po prostu siedziałem. Spojrzała na mnie z zaskoczeniem.
– Długo cię nie było – powiedziała.
– Trochę pojeździłem dłużej – odparłem. – Lubię jeździć wieczorami. Ludzie wtedy są inni. Cisi, prawdziwsi.
Nie odezwała się, tylko przyciągnęła koc bliżej siebie.
– Dzisiaj wiozłem faceta, który pracował w szkole. Całe życie. Myślał, że jak przejdzie na emeryturę, wreszcie odpocznie. A teraz mówi, że nie wie, co ze sobą zrobić. Nie chodziło o pracę. Chodziło o bycie komuś potrzebnym.
Anka spojrzała na mnie z troską.
– Myślałam, że cię to wszystko połamie. Ale ty chyba się po prostu... zmieniłeś.
Pokiwałem głową. Długo milczeliśmy. W końcu powiedziałem:
– Myślałem, że przegrałem życie. Ale chyba po prostu wreszcie żyję.
– Nigdy nie przegrałeś – odparła spokojnie. – Tylko nie wiedziałeś, co jest nagrodą.
Nie czuję już wstydu
Następnego dnia poszliśmy razem na spacer. Bez planu, bez rozmowy o przyszłości. Po prostu szliśmy obok siebie. Jeżdżę nadal. Nie zarabiam fortuny, nie mam etatu, nie podpisuję umów na lata. Ale codziennie wsiadam do auta i wiem, że jestem tam, gdzie powinienem być. Mam mapę w telefonie, ale coraz częściej jeżdżę na pamięć. Ludzie pytają o drogę, opowiadają, milkną. Czasem wystarczy, że ich wysłucham. Czasem tylko zawiozę w ciszy. I to też jest w porządku.
Nie czuję już wstydu. Kiedyś wydawało mi się, że wszystko straciłem. Teraz wiem, że po prostu musiałem zacząć od nowa. Mam mniej, ale czuję więcej. I już nie muszę nikomu niczego udowadniać. Ani sobie, ani światu. Przez dwadzieścia lat byłem trybem w maszynie. Teraz jestem człowiekiem w drodze. I chyba w końcu wiem, dokąd jadę.
Marek, 52 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Nie byłem ojcem, tylko sponsorem. Gdy pieniądze się skończyły, skończyły się też telefony i wizyty dzieci”
- „Moje dzieci są przyzwyczajone, że sponsoruję im życie. Przestanę być bankomatem, bo moje źródełko wyschło”
- „Chrzciny wnuka mają wyglądać jak wesele. Synowa chce pokazówkę dla rodziny, więc może od razu zróbmy poprawiny?”

