Reklama

Nie wiem, czy nasze małżeństwo od początku było pomyłką, czy to ja zbyt mocno wierzyłam, że miłość przetrwa wszystko. Przeżyliśmy razem piętnaście lat – niby dużo, ale dla mnie to było całe życie. Codzienność, obowiązki, śmiech dzieci, ciche wieczory przed telewizorem – wszystko to układało się w spokojną, może czasem nudną, ale bezpieczną rzeczywistość. Nigdy nie sądziłam, że on może chcieć czegoś innego. Czegoś więcej. Że spojrzy na mnie z obojętnością i po prostu powie, że to już koniec. Bez krzyku, bez winy, bez serca.

Codzienność, która mnie usypiała

Zawsze byłam tą, która wszystko ogarnia. Praca, zakupy, szkoła dzieci, obiad na czas, czyste koszule w szafie. On nigdy nie musiał się o nic martwić. Wracał z pracy, zdejmował buty, całował mnie w czoło i pytał, co na obiad. Czasem przynosił kwiaty bez okazji, czasem zapominał o rocznicy – jak większość mężczyzn. Nie miałam pretensji, bo wiedziałam, że mnie kocha. Przynajmniej tak mi się wydawało.

Wieczory spędzaliśmy razem, ale każdy w swoim świecie. Ja z książką, on z telefonem. Myślałam, że to normalne. Że po tylu latach nie trzeba już rozmawiać godzinami, wystarczy obecność. Nie zauważałam, że coraz częściej milczymy nie z komfortu, tylko z braku chęci.

– Wpadłam na Ankę dzisiaj – powiedziałam któregoś wieczoru. – Rozwodzi się. Jej mąż znalazł sobie młodszą.

– Klasyka – rzucił beznamiętnie i nie odrywał wzroku od ekranu.

Myślisz, że to naprawdę tak często się zdarza?

– A co cię to obchodzi? – zapytał tonem, który wcześniej do mnie nie pasował.

Zastygłam. Nie dlatego, że odpowiedź była nieprzyjemna. Dlatego, że była… zimna. Obca. Jakby siedział obok mnie ktoś, kto przestał się starać, kto po prostu żyje obok, nie ze mną.

– Przecież tylko rozmawiamy – mruknęłam pod nosem.

Nic nie odpowiedział. Wtedy po raz pierwszy coś mnie tknęło. Ale zignorowałam ten cień niepokoju. W końcu każde małżeństwo ma wzloty i upadki, prawda?

Dużo niepokojących sygnałów

Zaczęło się od drobiazgów. Od spojrzeń, które przestawały na mnie spoczywać. Od telefonu, który zawsze trzymał ekranem do dołu. Od uśmiechów, które nie były już moje. Nie chciałam być podejrzliwa. Nigdy nie byłam. Zawsze wierzyłam, że zaufanie to podstawa. Ale kiedy po raz trzeci z rzędu wrócił później z pracy i rzucił to swoje „było zebranie”, coś we mnie zadrżało.

– Dziwnie się zachowujesz ostatnio – powiedziałam, nalewając mu herbaty.

– Wydaje ci się – odpowiedział, nawet na mnie nie patrząc.

– Zawsze tak mówisz, kiedy coś jest nie tak.

Wzruszył ramionami. Wziął kubek i wyszedł do drugiego pokoju. Nie usiedliśmy razem. Nie obejrzeliśmy nic. Po prostu zniknął. Fizycznie był blisko, ale emocjonalnie coraz dalej. Jakby budował między nami mur z niezadanych pytań i niewypowiedzianych odpowiedzi.

W pracy siedziałam przy komputerze, ale myślami byłam zupełnie gdzie indziej. Przypominałam sobie nasze pierwsze wakacje, jego dłonie w moich włosach, jego obietnice, że zawsze będziemy razem. Przypominałam sobie siebie – młodą, śmiejącą się, z jego spojrzeniem pełnym uwielbienia. Gdzie to się podziało?

Pewnego dnia zauważyłam na jego kurtce obcy zapach. Nie mój, nie nasz domowy. Perfumy. Kobiece. Wyraźne.

– Ktoś cię przytulał? – zapytałam, niby żartem, ale serce waliło mi jak szalone.

– Zwariowałaś? – odparł z oburzeniem, którego nie czułam w jego oczach.

Już nie ufałam jego słowom. Zaczęłam ufać temu, co czułam. A czułam, że coś się kończy.

Słowa, które mnie zabolały

To był zwykły wtorek. Dzieci odrobiły lekcje, zmywałam naczynia, on siedział przy stole i przeglądał coś w telefonie. Cisza była gęsta, jakby coś wisiało w powietrzu i tylko czekało, aż zrobię najmniejszy ruch. I zrobiłam.

– Możemy pogadać? – zapytałam, siadając naprzeciwko.

– No – odpowiedział, ale nie spojrzał. Tylko westchnął, jakby już wiedział, co powiem.

– Co się z nami dzieje?

Zamilkł. Odłożył telefon, ale patrzył w ścianę.

– Co masz na myśli?

– Od miesięcy cię nie ma. Ciałem jesteś, ale duchem nie. Nie rozmawiamy, nie dotykamy się. Nie śmiejemy się. To nie jest normalne. Czuję, że coś się psuje.

W końcu spojrzał. I to spojrzenie… Było inne. Nie miałam już w nim miejsca.

– Bo się psuje – powiedział. – Bo coś się skończyło. Ja... nie wiem, jak to powiedzieć, ale ja nie chcę już tak żyć. Nie chcę żyć z tobą.

Zatkało mnie. Dosłownie. Jakby ktoś ścisnął mi gardło od środka. Próbowałam coś powiedzieć, ale nie mogłam. On patrzył na mnie bez emocji.

– Jest ktoś inny?

– Nie o to chodzi. To nie ona, tylko ja. Muszę spróbować inaczej.

– A dzieci?

– Nie odchodzę od dzieci. Odchodzę od ciebie.

Siedziałam w milczeniu, próbując zrozumieć, co właśnie się stało. Jak można po piętnastu latach spojrzeć komuś w oczy i powiedzieć „to koniec”? I po prostu wstać od stołu.

Nowe życie, którego nie chciałam

Kiedy wyszedł z domu tamtego wieczoru, nie zabrał ze sobą walizek. Tylko kurtkę, telefon i klucze. Jakby szedł na spacer. Jakby to nie był koniec świata. Ja zostałam w kuchni, patrząc na zimną herbatę i wilgotną ściereczkę, jakby mogły mi cokolwiek wytłumaczyć. Dzieci zapytały, gdzie tata. Skłamałam. Powiedziałam, że musiał wyjechać służbowo. Bo jak miałam im powiedzieć, że już nie wróci? Że nie potrafił dłużej być z nami?

Przez kilka dni żyłam na autopilocie. Robiłam śniadania, chodziłam do pracy, uśmiechałam się do sąsiadki. W środku byłam jednak jak pęknięta filiżanka – niby cała, ale nie nadawałam się już do użycia. Pękałam w nocy, kiedy nikt nie słyszał. Pod prysznicem, z twarzą przyciśniętą do zimnych kafelków.

– Musisz się pozbierać – mówiła mi matka przez telefon. – Dla dzieci.

Ale nie chodziło tylko o dzieci. Chciałam się pozbierać też dla siebie. Tylko nie miałam już tej siły. Jakby on ją zabrał ze sobą, gdy zatrzasnął za sobą drzwi. Spotkaliśmy się po miesiącu. W kawiarni, neutralny grunt. Przyszedł świeży, wyprasowany, z nową fryzurą.

– Poznałeś kogoś, prawda?

Skinął głową. Nie zaprzeczał. Już nie musiał.

– I co teraz? – zapytałam.

Teraz zacznę wszystko od nowa.

A ja? Ja musiałam żyć dalej w tym, co on zostawił. Bez planu. Bez sensu.

Nie wszystko da się odbudować

Wróciłam do pustego mieszkania z myślą, że już nigdy nie usłyszę jego klucza w drzwiach. Dzieci zasypiały szybciej, jakby ich organizmy instynktownie chroniły przed tym wszystkim. Ja przeciwnie – każda noc była jak długie, bolesne czuwanie. Kiedyś miałam kogoś obok, teraz zostawał mi zimny bok łóżka i ściana, w którą mogłam mówić, gdy już nie dawałam rady milczeć.

Zaczęłam naprawiać to, co się dało. Kupiłam farby, przemalowałam kuchnię. Wyrzuciłam jego kubek, którego używał codziennie. Nawet ramkę ze zdjęciem z wakacji schowałam do szuflady. Próbowałam stworzyć nowe życie z tego, co zostało. Bez niego. Choć wszystko tu było jeszcze jego: fotel, koszula w szafie, nawet głos w mojej głowie.

Dzieci coraz rzadziej pytały o tatę. Zaczęły przyzwyczajać się do nowego układu – weekendy u niego, poniedziałki u mnie. Byliśmy teraz jak firma z podziałem obowiązków. Tyle że ta firma kiedyś nazywała się rodziną. Pewnego dnia odebrałam go spod szkoły. Czekał na dzieci, wysiadłam z auta i podeszłam.

– Jak ci się żyje? – zapytałam cicho.

– Lepiej – odpowiedział, z lekkim uśmiechem.

– Żałujesz?

– Nie.

I tyle. Nie czekałam na więcej. Wiedziałam już, że nie wszystko da się odbudować. Czasem coś pęka tak głęboko, że żadne „przepraszam” nie jest w stanie tego posklejać. Nie dla niego. I nie dla mnie.

Życie po nim to nie życie

Minęło osiem miesięcy, odkąd odszedł. Czasem budzę się i przez ułamek sekundy zapominam, że go nie ma. Myślę, że może poszedł do pracy, że zaraz wróci. Ale potem przychodzi rzeczywistość – cicha, nieprzyjazna, inna. Bez niego. I znów trzeba wstać. Zrobić kanapki, zawieźć dzieci do szkoły, iść do pracy. Nie z miłości do życia, tylko z obowiązku. Bo ktoś musi.

Są dni, gdy radzę sobie lepiej. Uśmiecham się. Potrafię zażartować z koleżankami. Ale kiedy zostaję sama, wszystko wraca. Pustka nie znika, ona tylko czeka, aż opadnę z sił. I wtedy przychodzi – jak gość bez zaproszenia, siada naprzeciwko i patrzy mi w oczy. Nie wiem, czy kiedykolwiek jeszcze będę kochać. Nie wiem, czy będę potrafiła zaufać. On mnie tego oduczył. Pokazał, że miłość może być tymczasowa, że przysięgi nic nie znaczą. Że można odejść nie dlatego, że coś się zepsuło, ale dlatego, że komuś się znudziło.

Mówią, że czas leczy rany. Może tak. Ale nie wszystkie. Są takie, które zostają na zawsze – zabliźnione, ale czujące. Wiem jedno – przetrwałam. Nie dzięki jego odejściu, tylko mimo niego. Dla dzieci. Dla siebie. Dla tych, którzy jeszcze nie odeszli. Nie jestem szczęśliwa. Ale jestem. I to już coś.

Joanna, 42 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama