„Po 12 latach małżeństwa częściej rozmawiałam z psem niż z mężem. Aż do czasu, gdy zadałam mu jedno ważne pytanie”
„Nagle ugryzłam się w język. Wiedziałam, że Jacek usłyszał. Może nawet zrozumiał, że to było do niego. Ale nie zareagował. Wyszedł z salonu do gabinetu, nie mówiąc ani słowa. To właśnie było w tym wszystkim najgorsze”.

- Redakcja
Zawsze mówili o nas: „oni to się naprawdę kochają”. Na zdjęciach wyglądamy na szczęśliwych. Podczas kolacji ze znajomymi rzucamy do siebie żarty, trzymamy się za ręce, czasem nawet całujemy się w policzek. Mamy wspólne konto, dom w stylu skandynawskim, dwa samochody i psa. Idealne życie, idealne małżeństwo. A przynajmniej tak to wygląda z zewnątrz.
Prawda jest taka, że w domu nie rozmawiamy. Nie kłócimy się – nie mamy już nawet na to siły. Nie ma już „jak ci minął dzień”, „co chcesz na kolację” ani „dobranoc, kochanie”. Jest za to ciche stukotanie klawiatury Jacka, szuranie moich kapci i milczenie. Gęste i nie do zniesienia. Staliśmy się współlokatorami. Albo raczej: dwojgiem obcymi ludźmi, którzy kiedyś obiecywali sobie, że będą razem na dobre i złe.
Nazywam się Karolina. Mam trzydzieści osiem lat, jestem żoną Jacka od dwunastu. I chociaż wszyscy zazdroszczą nam „takiego związku”, ja czuję się, jakbym powoli umierała – dzień po dniu – patrząc na człowieka, którego nie poznaję. Może wcale nie jestem niewinna. Może to wszystko po trochu moja wina. Ale czasem zastanawiam się, kiedy ostatni raz powiedzieliśmy sobie coś prawdziwego.
Nasze życie w „trybie ciszy”
– Dzień dobry, pani Karolino! – sąsiadka aż promieniała. – Widziałam was wczoraj z mężem na spacerze. Tacy zgrani jesteście, aż miło popatrzeć!
Uśmiechnęłam się. Mechanicznie. Z tym samym grymasem, który wklejam sobie na twarz od miesięcy. W środku miałam ochotę się roześmiać. Albo rozpłakać.
– Oj, wie pani… staramy się – rzuciłam z udawaną lekkością i szybko zamknęłam drzwi za sobą. Oparłam się o nie i przez chwilę trwałam w bezruchu, czując, jak ciężar codzienności znów przygniata mnie do ziemi.
W kuchni Jacek stał przy ekspresie, wpatrzony w ekran telefonu. Widziałam jego profil – napięta szczęka, lekko zmarszczone brwi. Pewnie znowu przegląda coś z pracy. Albo wiadomości. Albo po prostu ucieka w ekran, byle nie patrzeć na mnie.
– Zrobisz mi też kawę? – zapytałam cicho.
Nie odpowiedział. Nawet nie drgnął. Minęła sekunda. Dwie. W końcu wyciągnął drugi kubek i nalał kawy. Bez słowa. Położył ją na stole i wyszedł z kuchni. Jakbyśmy byli tylko dwiema postaciami w grze, które mają za zadanie tylko nie zderzyć się ze sobą, przechodząc z jednego pokoju do drugiego.
Usiadłam przy stole. Popatrzyłam na napój i poczułam pustkę w środku. Nie chodziło już o kawę. Chodziło o to, że nawet „dziękuję” nie miało już sensu. Bo przecież i tak by nie odpowiedział.
Nie pamiętam, kiedy ostatni raz naprawdę ze sobą rozmawialiśmy. Tak szczerze. O czymkolwiek. Może to było wtedy, kiedy zgasło światło i siedzieliśmy razem przy świeczce, rozmawiając o tym, jakby to było rzucić wszystko i wyjechać w Bieszczady. A może jeszcze wcześniej. Wiem tylko jedno: nasze życie przeszło w „tryb ciszy”.
Nie potrafił nawet się przyznać
– Jacek… – zaczęłam, kiedy wieczorem mąż położył się obok mnie w łóżku. – Myślisz, że to jeszcze ma sens?
Nie odpowiedział od razu. Leżał z zamkniętymi oczami, twarzą zwróconą do ściany. Przez chwilę myślałam, że może udaje, że śpi. Albo naprawdę zasnął – tak jak co noc, w tej samej pozycji, z tą samą odległością między naszymi ciałami.
– Co konkretnie? – burknął po chwili.
Odwrócił się do mnie, ale nie spojrzał mi w oczy. Patrzył gdzieś ponad moim ramieniem. Jakby bał się, że jeśli spojrzy prosto, zobaczy we mnie wyrzut. Albo jeszcze gorzej – smutek.
– My. Nasze małżeństwo. Ta cisza. To wszystko… – głos mi zadrżał. – Czy ty w ogóle jeszcze coś czujesz?
Westchnął. Nie z irytacją. Raczej ze zmęczeniem.
– Karolina, co ty chcesz teraz roztrząsać? Jest późno. Mam spotkanie o ósmej.
– Czyli nie – odpowiedziałam sama sobie.
Zamknęłam oczy. Chciałam przestać czuć. Przestać pamiętać, jak kiedyś w tym samym łóżku śmialiśmy się do rozpuku, przytulaliśmy bez powodu, kochaliśmy się nie z obowiązku, tylko z potrzeby bliskości. Teraz dzieliło nas zaledwie czterdzieści centymetrów materaca, ale czułam się, jakbyśmy byli na dwóch krańcach świata.
Jacek przewrócił się z boku na bok. Znów plecami do mnie.
– Dobranoc – rzuciłam cicho, choć wiedziałam, że nie odpowie.
I tak też było. A ja poczułam, że może jeszcze nie dziś, może jeszcze nie jutro… ale któregoś dnia naprawdę się spakuję. I wyjdę.
Częściej mówiłam do psa, niż do męża
Był czwartek, późne popołudnie. Przyszłam z pracy i jak zwykle – cisza. Pies przywitał mnie z entuzjazmem, merdając ogonem, jakby nie widział mnie tydzień. Jacek siedział na kanapie z laptopem na kolanach. Nawet nie podniósł wzroku.
– Cześć – rzuciłam do psa, głaszcząc go po łbie. – Przynajmniej ty się cieszysz, że wróciłam.
Ugryzłam się w język. Wiedziałam, że Jacek usłyszał. Może nawet zrozumiał, że to było do niego. Ale nie zareagował. Wyszedł z salonu do gabinetu, nie mówiąc ani słowa. Przysięgam, że przez ostatni miesiąc więcej mówiłam do naszego psa niż do męża.
Zaparzyłam herbatę. Usiadłam przy stole i zorientowałam się, że sama zaczęłam mówić do siebie. O pogodzie. O pracy. O tym, że chyba znowu mi się kończy płyn do naczyń. Robiłam to coraz częściej, jakbym próbowała zapełnić tę głuchą ciszę, która wypełniała nasz dom jak mgła.
Wieczorem, w sypialni, Jacek wyjął telefon i przewijał coś bezmyślnie. Odważyłam się odezwać.
– Pamiętasz, jak jechaliśmy do Chorwacji i zgubiliśmy się w Austrii? I nocowaliśmy w tym gospodarstwie agroturystycznym z kozami? – uśmiechnęłam się do wspomnienia. – Tamci gospodarze uczyli nas robić strudel…
Milczenie. Dłużyło się niemiłosiernie. W końcu westchnął.
– I co z tego?
Wtedy to zrozumiałam. To koniec. My nie tylko przestaliśmy mówić. My przestaliśmy chcieć do siebie mówić. A już na pewno on do mnie.
Minęła nam 12. rocznica
W sobotę zadzwoniła mama.
– Jak tam u was, kochanie? – zapytała pogodnym głosem. – Widziałam zdjęcia z ostatniego wyjazdu. Ślicznie razem wyglądacie!
Uśmiechnęłam się krzywo. To były zdjęcia sprzed dwóch miesięcy. Robione na zamówienie, bo wtedy akurat świętowaliśmy dwunastą rocznicę ślubu. A raczej: pozowaliśmy do świętowania.
– Tak, było miło – skłamałam. – U nas wszystko w porządku.
Co innego miałam powiedzieć? Że wieczorami zasypiam z myślą, że gdyby Jacek zniknął, to może nawet nie poczułabym ulgi ani żalu, tylko coś dziwnego... coś jak spokój? Że czasem patrzę na nasze wspólne zdjęcia i zastanawiam się, kiedy przestaliśmy być parą, a staliśmy się dekoracją?
Kiedy się rozłączyłam, przez dłuższą chwilę siedziałam z telefonem w dłoni. Skipper wskoczył na kanapę i położył łeb na moim kolanie.
– A może to wszystko jest właśnie po to, żebyśmy w końcu zrozumieli, że to się skończyło? – powiedziałam do psa.
Jacek wszedł do salonu akurat wtedy. Zatrzymał się na moment, jakby coś usłyszał. Spojrzał na mnie, ale szybko odwrócił wzrok.
– Coś mówiłaś?
Przez chwilę miałam ochotę rzucić: „tak, mówiłam do ciebie od miesięcy, tylko ty nigdy nie słuchałeś”. Ale tylko pokręciłam głową.
– Nic ważnego.
Wyszedł bez słowa. A ja po raz kolejny pomyślałam, że może trzeba to wszystko skończyć. Nie dramatycznie. Nie krzykiem. Tylko cicho. Tak jak cicho żyliśmy przez ostatnie lata.
Spakowałam wreszcie walizki
Był wtorek, godzina 19:12, kiedy podjęłam decyzję. Przestałam się oszukiwać, że coś się jeszcze zmieni. Że może wystarczy jedna rozmowa. Albo weekend we dwoje. Przez dwanaście lat zdążyliśmy zamienić miłość w układ, czułość w grzeczność, a bliskość w przyzwyczajenie.
Weszłam do sypialni, wzięłam walizkę i zaczęłam pakować najpotrzebniejsze rzeczy. Cisza jak zawsze – żadnych pytań, żadnego: „co robisz?”. Jacek był w gabinecie, zapewne z laptopem, słuchawkami na uszach, pogrążony w jakimś spotkaniu lub filmiku. Tak samo nieobecny, jak od lat.
Gdy mijałam kuchnię, zatrzymałam się przy szafce. Stały tam dwa nasze ulubione kubki – ten w paski, który kupił Jacek, i mój – z kotem, z uszkiem lekko nadkruszonym. Przez moment zawahałam się. Dotknęłam go, jakby to miało jakieś znaczenie. Jakby to był symbol. A potem wzięłam tylko swój.
Spakowana, ubrałam płaszcz. Skipper już siedział przy drzwiach z ogonem przy ziemi, jakby wyczuwał, że coś się kończy.
– Zostaniesz z nim, mały – powiedziałam cicho, klękając przy psie. – On cię potrzebuje bardziej niż mnie.
I wtedy Jacek się pojawił.
– Ty… tak serio? – zapytał. Nie ze złością. Nie ze strachem. Z zaskoczeniem.
– Serio – odpowiedziałam. – Tylko że to powinno było się wydarzyć już dawno temu.
Nie zatrzymał mnie. I chyba nawet tego nie oczekiwałam. Wyszłam. W końcu powiedziałam coś, co miało znaczenie.
Karolina, 38 lat
Czytaj także:
- „Rozwiodłam się z mężem przez schabowego i karkówkę. Letni grill był dla niego ważniejszy niż uczucia własnej żony”
- „Chciałam odegrać się na mężu za zdradę. Nie sądziłam, że konsekwencje wyskoku będę odczuwać do końca życia”
- „Mąż powiedział, że nie stać nas na wakacje nad Bałtykiem. Tydzień później kupił sobie drona za 4 tysiące”

