Reklama

Moje życie w Niemczech było stabilne, poukładane, sterylnie puste. Dobra praca, schludne mieszkanie, niemiecki porządek. Ale coś w środku we mnie gniło od lat. Z matką nigdy nie miałam łatwo. Kiedy wyjechałam, nie odwiedziła mnie ani razu. Zawsze mówiła, że boi się latać, choć podejrzewałam, że po prostu bała się mojego życia, języka, którego nie znała, nowej Natalii, która wyjechała na zmywak, a wróciła z partnerem Niemcem i stanowiskiem w korporacji. Mimo wszystko pisałam do niej, wysyłałam kartki.

Siedząc w taksówce, patrzyłam przez okno. Krajobraz był znajomy i obcy jednocześnie. Wjeżdżałam właśnie do wsi, w której się wychowałam. Dziury w asfalcie, pokrzywione płoty, drzewa pochylone jakby ze zmęczenia. A potem zobaczyłam nasze gospodarstwo i serce mi zamarło.

Brama ledwo trzymała się zawiasów, na podwórku stał przewrócony wózek ogrodowy, z którego wysypywały się puste puszki po karmie dla kotów. Fasada domu – kiedyś biała – teraz była popękana, zszarzała, miejscami porośnięta mchem i bluszczem. Okna brudne, firanki odciągnięte na bok. I cisza. Żadnego szczekania psa, żadnych głosów. Tylko kilka kotów przebiegło przez ganek.

Dosłownie oniemiałam

Otworzyłam drzwi i zamarłam. Smród był pierwszy. Gęsty, ciężki, jakby coś się psuło. Wciągnęłam powietrze przez usta, ale i tak czułam to wszędzie – na skórze, we włosach, w ubraniu.

W przedsionku walały się buty, kartony, jakieś stare ubrania. Każdy krok był jak wdeptywanie w historię, której nie chciałam znać. Po wejściu do kuchni przystanęłam. Na stole – który pamiętałam jako drewniany, z pachnący zupą i świeżym chlebem – stały puste miski, puszki po karmie, leżały papierki. Na podłodze rozsypany żwirek, a raczej całe koryto piachu, który koty rozniosły po kątach. W kącie siedział jeden z nich, bury, patrzył na mnie obojętnie. Na blacie zlewu stały garnki z zaschniętymi resztkami, lepiły się do powierzchni.

Zrobiłam kilka kroków w głąb. Koty były wszędzie – na szafkach, w zlewie, na krzesłach. Jeden spał w doniczce po fikusie, inny wskoczył na lodówkę i znieruchomiał, jakby mnie pilnował. Szłam powoli, nie chcąc się potknąć ani czegoś rozdeptać.

Zapuściła się

Wtedy ją zobaczyłam. Stała w korytarzu, oparta o framugę. Miała na sobie brudną, spraną piżamę z wytartym nadrukiem misia. Na rękach trzymała kota, głaskała go rytmicznie. Włosy miała przyklepane, siwe pasma zlepione w strąki. Popatrzyła na mnie bez zdziwienia, jakby mnie oczekiwała, ale jednocześnie nie wierzyła, że to naprawdę się dzieje.

– Mamo… co tu się stało? Przecież tu się nie da żyć…

Nie odpowiedziała od razu. Przyciskała kota do piersi, jakby się bała, że jej go zabiorę.

– To moje dzieci. Ty przecież wyjechałaś.

– Przyjechałam ci pomóc. Chodź ze mną. W Niemczech masz pokój, opiekę… mnie.

– Nie zostawię ich. Wolę zdechnąć tu niż z tobą w obcym kraju.

Patrzyłam na nią i nie rozpoznawałam kobiety, która mnie wychowała. Widziałam kogoś obcego, zamkniętego w sobie, w tym zapuszczonym świecie, w którym koty zastąpiły ludzi. I siebie – jako dziewczynkę, która miała kiedyś mamę, a teraz stoi w obcym domu i nie wie, co zrobić. Miałam ochotę odwrócić się i wyjść. Ale zostałam na noc.

Nie poznawałam jej

Rano obudziło mnie miauczenie. Nie dzwonił budzik, bo nie było już takiego, który działał. Wstałam z wersalki w pokoju, w którym kiedyś spałam jako dziecko. Teraz był zagracony. Szafka bez drzwiczek, w kącie jakieś plastikowe pudła, których bałam się dotykać. Koc, który miałam na sobie, pachniał kurzem i czymś kwaśnym.

Matka już była na nogach. Krzątała się po kuchni, przesypując karmę do misek. Głaskała koty, mówiła do nich po imieniu. Na mnie nie spojrzała. Zaparzyłam sobie herbatę w brudnym kubku, bo tylko taki znalazłam w szafce. Przez chwilę siedziałyśmy w ciszy, jak dwie nieznajome. Wyszłam na zewnątrz. Musiałam zaczerpnąć powietrza.

Na ławeczce przed domem siedziała pani Maria – sąsiadka, którą pamiętałam z dzieciństwa. Zawsze życzliwa, trochę plotkowała, ale nigdy ze złością. Spojrzała na mnie.

– Dobrze, że ktoś w końcu się nią zainteresował.

Było mi głupio

Usiadłam obok. Pani Maria zaczęła opowiadać, że matka od lat nie wychodziła. Kotów najpierw było kilka, potem kilkanaście. Sąsiedzi dzwonili do gminy, do opieki, ale nikt nie reagował. Wzruszyła ramionami.

– Ona ciągle mówiła, że wszyscy ją zostawili. A potem tylko te koty. Jakby jej świat się skurczył do misek i kuwety.

Nie chciałam się tłumaczyć. Odcięłam się, nie wracałam, bo łatwiej było mi ułożyć życie gdzie indziej, ale teraz to wszystko wróciło ze zdwojoną siłą. Podziękowałam sąsiadce i wróciłam do domu.

– Dlaczego nigdy nie chciałaś do mnie przyjechać? – zapytałam matkę, kiedy znów siedziałyśmy w kuchni.

– Bo nie lubię samolotów – odpowiedziała beznamiętnie.

– To nie jest odpowiedź. Ja też nie lubiłam wyjeżdżać. Ale musiałam.

– Musiałaś zostawić swoją matkę. A teraz masz pretensje, że sobie radziłam jak umiałam?

Nie rozumiałam jej

Poczułam, jak ściska mnie w gardle. Ta rozmowa niczego nie zmieniała, nie przynosiła ulgi. Wręcz przeciwnie – tylko pogłębiała żal i wściekłość. Ona była ofiarą, ale ja też. I już nie wiedziałam, która z nas bardziej.

Wyszłam z domu, dusząc się smrodem, myślami i bezradnością. Usiadłam na ławce przed stodołą. Patrzyłam, jak kolejny kot przeciska się przez dziurę w drzwiach. Świat mojej matki. Zamknięty, hermetyczny, a ja to tylko widz, który wrócił za późno.

Po południu zebrałam się na odwagę. Usiadłam przy stole i pokazałam jej w telefonie zdjęcia: nasz balkon, mój pokój. Pokazałam jej, jak wygląda moje życie. Chciałam, żeby zobaczyła, że tam też może być miejsce dla niej.

– Mamo, to twój pokój. Z oknem na ogród. Łazienka jest przy samym korytarzu, żadnych schodów. Opieka codziennie, lekarz, wszystko… A ja będę na miejscu.

Chciałam jej pomóc

Patrzyła na zdjęcia z wyraźnym zmęczeniem. Pokręciła głową i wzięła na ręce jednego z kotów. Już wiedziałam, co za chwilę powie.

– Ja nigdzie nie jadę.

– Nie możesz tak żyć, mamo. Ty się tu powoli zabijasz. Ten dom to nie jest dom, to ruina. Ty potrzebujesz pomocy.

– To są moje dzieci. One mnie nie zostawiły. A ty już dawno wybrałaś.

– Wiesz co? – powiedziałam głośniej, niż chciałam. – Może wcale nie chciałaś być matką. Może koty to wszystko, na co cię było stać.

Wyszłam z domu. Zaczął padać deszcz. Szedł z ukosa, uderzając w policzki jak wyrzuty sumienia. Zeszłam ze schodów, przeszłam przez podwórze. Stare wiadro, w którym kiedyś chłodziłyśmy w lato kompot, przewróciło się pod wpływem wiatru. Woda wylewała się powoli, rozmywając ślady moich stóp.

Deszcz padał coraz mocniej, ale ja nie miałam siły przyspieszyć. Każdy krok był cięższy. Szłam bez celu, jakby sama nie wiedząc, czy chcę jeszcze dokądkolwiek wracać.

Natalia, 41 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama