Reklama

Kiedy Rafał powiedział mi, że szykuje dla nas romantyczną niespodziankę, zamarłam z zachwytu. Po pięciu latach związku i trzech próbach wspólnego zamieszkania (z czego jedna zakończyła się poważną awarią wody w wynajętej kawalerce i moim powrotem do rodziców), nie spodziewałam się już cudów. A tu proszę: weekend we dwoje, daleko od miasta. Bez pracy, bez stresu, tylko my dwoje i... natura. Eh, właśnie o czymś takim od dawna marzyłam.

Planował wyjazd

– Oj Ewelina, Ewelina, niczego nie planuj. Nie musisz od razu układać listy rzeczy do zrobienia, jak to masz w zwyczaju – uśmiechnął się, kiedy próbowałam podpytać, czy mam zabrać buty na obcasie, czy raczej kalosze. – Ja zajmę się wszystkim. Ty masz tylko odpoczywać i doskonale się bawić.

Posłuchałam go. Tym razem odpuściłam sobie planowanie, chociaż na co dzień jestem naprawdę dobrze zorganizowana osobą. W pracy zawsze muszę mieć zaplanowane zadania do zrobienia co najmniej na kilka dni do przodu. W domu tak samo. No, ale i mnie marzyła się odrobina luzu i spontaniczności. W końcu raz się żyje, co nie? Co niby może nie udać się podczas zwyczajnego weekendu we dwoje? Najwyżej pogoda może nie dopisać.

To był mój błąd numer jeden: zaufałam mu w sprawie organizacji. I co się okazało? Że Rafał niczego porządnie nie zorganizował i tak naprawdę rzucił nas na żywioł. Pewnie wierzył, jak to on zwykle ma w zwyczaju, że „jakoś to będzie”. I jakoś było. Tylko, że wcale nie tak fajnie, jak się tego spodziewałam przed wyjazdem.

Zbyt piękne, by było prawdziwe

Był piątek. Rafał podjechał pod moje mieszkanie, uśmiechnięty od ucha do ucha. W tle leciał jakiś chilloutowy kawałek, a on sam był w nowej koszuli w kolorowe ciapy. Oho, zdaje się, że wczuł się w luźny weekendowy klimat. Mój wewnętrzny alarm jeszcze nie dzwonił. Jeszcze. Na razie wydawało mi się, że wszystko jest w należytym porządku.

Kierunek: romantyczna dzicz! – rzucił, gdy wsiadałam do samochodu, rzucając swój niewielki plecak na tylne siedzenie.

Ruszyliśmy.

– A konkretnie...? – zapytałam ostrożnie. – A konkretnie to, gdzie my jedziemy?

– Zobaczysz, skarbie – powiedział nonszalancko, poprawiając przydługą już nieco grzywkę, która wciąż wchodziła mu do oczu. To będzie moja niespodzianka. Specjalnie dla ciebie. Będzie jezioro, cisza, świece... no po prostu bajka.

Mówił to tak przekonująco, że prawie zapomniałam, że ostatnio na „niespodziankę” zabrał mnie na targ staroci, gdzie przez dwie godziny przeglądał monety z PRL-u. Ale teraz wierzyłam, że będzie inaczej. Chyba tak bardzo potrzebowałam czegoś fajnego i romantycznego, że straciłam swoją zwykłą czujność. A szkoda. Bo może jeszcze dałoby się coś zaplanować.

Po trzech godzinach jazdy dotarliśmy na Mazury. Zachód słońca malował niebo na pomarańczowo. Eh, byłam gotowa na romantyzm godny co najmniej kultowych komedii z Julią Robert, Meg Ryan, Sandrą Bullock, Dakotą Johnson i Anne Hathaway połączonych w filmowym kwintecie. Wszystko było ładnie. Ba, nawet pięknie. Piękna przyroda, jezioro, drzewa, cisza wokół.
Tylko... nie bardzo było gdzie się zatrzymać.

No to gdzie śpimy?

– A to tu niedaleko, zaraz w prawo – zapewniał Rafał, wpatrując się w GPS, jakby próbował wyczytać z niego przyszłość.

– Rafał, a możesz mi powiedzieć, gdzie właściwie mamy nocleg?

– No w tym pensjonacie nad jeziorem... takim drewnianym. Nazywał się chyba „Cisza i Woda”? Albo „Leśne Echo”?

Zaczęłam podejrzewać, że ta „cisza” i „echo” to raczej efekt braku rezerwacji niż zamierzone miejsce. On najpewniej nie pomyślał o noclegach. Czyżby sądził, że znajdzie coś na szybko na miejscu? W samym środku sezonu? W letni weekend w turystycznej okolicy? Ale może nie był aż tak naiwny. Jeszcze miałam taką nadzieję. Szybko jednak okazało się, że w starym powiedzeniu mówiącym, że „nadzieja matką głupich” jednak jest wiele prawdy.

Po kolejnych trzydziestu minutach jeżdżenia w kółko zatrzymaliśmy się przy małym domku z szyldem „Agroturystyka u Janiny”. Na pytanie o wolne pokoje pani Janina, miła kobieta koło sześćdziesiątki, odpowiedziała:

– No jak to? Wszystko zajęte, panie złoty, sezon w pełni! To trzeba rezerwować z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem, a nie tak przyjeżdżać na ostatnią chwilę.

Rafał uśmiechnął się nerwowo i spojrzał na mnie, jakby czekał na cud. Cudu nie było. Było za to zdenerwowanie, które kipiało mi już uszami. I co on najlepszego narobił? A tak przekonywał, żebym wyluzowała i cieszyła się chwilą. Żebym niczego nie planowała, bo on wszystko ogarnie, a ja mam tylko chłonąć emocje. Jasne. Mogę się cieszyć. Tylko, gdzie niby mam to robić? Gdy nawet nie mamy pokoju.

Byłam zła

– Ewelina nie panikuj! – próbował ratować sytuację. – Może znajdziemy coś w większym mieście. Na pewno są jakieś hotele, pensjonaty, kwatery. Giżycko? Mikołajki?

Ja już nie wierzyłam w cud. Czy on myśli, że tam nie mają rezerwacji tylko czekają z otwartymi ramionami na niego? Pewnie, już to widzę. Ale co miałam robić? Nie protestowałam. Niech szuka. W Mikołajkach byliśmy po godzinie. Tam również: „brak miejsc”, „zamknięte”, „pełne obłożenie”. W Giżycku i jakichś małych miejscowościach po drodze było dokładnie tak samo.

Ostatecznie, o północy, zmarznięci i głodni, spaliśmy... w aucie. Na parkingu przy jakimś markecie.

Widzę, że romantyzm osiągnął szczyt – mruknęłam, owijając się kurtką, bo zaczynało mi robić się naprawdę zimno, a przecież nie zabrałam ze sobą żadnego koca.

Czy to nie Rafał wspominał, że wszystko on organizuje? Ale koca też nie miał.

– No co? Przygoda! Kiedy ostatni raz spałaś pod gołym niebem? – powiedział z entuzjazmem godnym jakiegoś dzieciaka, a ja miałam ochotę go uderzyć, no słowo daję.

– To nie jest niebo. To dach samochodu – wycedziłam jedynie zimno, odwróciłam się do niego bokiem i przestałam odzywać.

Rano obudziłam się z bólem szyi, śpiąc oparta o drzwi auta. Cała obolała i niewyspana. Rafał jadł batona, pił kawę z pobliskiego automatu i patrzył na mnie jak szczeniak. Próbował robić słodkie oczy, ale ten jego maślany wzrok w ogóle mnie w tej chwili nie wzruszał.

– Chcesz pół? – zapytał. – Śniadanie mistrzów.

Przestałam się łudzić

Patrzyłam na niego przez chwilę. I wtedy to do mnie dotarło: ten facet nigdy nie zaplanował w życiu niczego do końca. Jego cały urok polegał na spontaniczności, luzie i uśmiechu, którym maskował brak odpowiedzialności. Wciąż powtarzał to swoje słynne „jakoś to będzie”, gdy próbowałam ułożyć plan awaryjny. Wciąż coś gubił. Wciąż czegoś szukał. Na wszystko miał gotową odpowiedź. Był niezorganizowany do bólu. Jednocześnie jednak ludzie go uwielbiali. Bo potrafił sypać żartami i rozkręcić każde towarzystwo. Doskonale maskował swoją nieporadność godną dwunastoletniego chłopca z podstawówki, a nie dorosłego mężczyzny.

– Rafał – zaczęłam cicho – nie chcę już takich niespodzianek.

– Czemu? Przecież miało być fajnie. Jeszcze może być. Zresztą, sama przyznaj. Jest zabawnie i będziemy mieli, co opowiadać znajomym po powrocie.

– Miało być fajnie. Ale nie było. Bo romantyzm bez łóżka, śniadania i łazienki... to nie romantyzm. To survival. A ja nie zapisałam się na „Obóz Przetrwania dla Narzeczonych”. I nie mam najmniejszej ochoty, żeby nasz romantyczny weekend stał się tematem żartów wszystkich znajomych.

Musi się ogarnąć

W drodze powrotnej Rafał milczał. Ja też. W domu wyjęłam plecak i powiedziałam:

– Kocham cię, ale ja chcę życia z kimś, kto umie zaplanować nie tylko niespodziankę, ale i całe życie. A ty, Rafał, nawet rezerwacji nie umiesz zrobić.

Nie krzyczałam. Nie płakałam. Powiedziałam to spokojnie. I chyba to zrobiło na nim największe wrażenie. Nie rozstaliśmy się od razu. Ale ślub, o którym mówiłam od miesięcy, zszedł na dalszy plan. Najpierw – dorosłość. Potem – obrączki.

Rok później jechaliśmy na kolejną wyprawę. Tym razem ja rezerwowałam wszystko. Rafał sprawdził trzy razy lokalizację, zarezerwował stolik w restauracji i... zapakował nawet latarkę „na wszelki wypadek”.

– Czyli nauczyłeś się czegoś po tej wycieczce na parking – zażartowałam.

– Tak – odparł z uśmiechem. – Że romantyzm to nie tylko fajny pomysł. To odpowiedzialność za pomysł.

I to była najromantyczniejsza rzecz, jaką powiedział w życiu.

Ewelina, 30 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama