„Planowałem zaręczyny w Mikołajki. Nim zdążyłem zadać najważniejsze pytanie, pożałowałem, że wydałem kasę na pierścionek”
„Wszystko miałem zaplanowane: rezerwacja zrobiona trzy tygodnie wcześniej, nasz stolik przy oknie, widok na świąteczne lampki rozciągnięte nad rynkiem. Kelner znał plan — miał przynieść deser, kiedy dam znak. Klasyka. I ja, romantyczny idiota, który uwierzył, że plan naprawi rzeczy, które od dawna się sypały”.

Czasami wydaje mi się, że zbyt długo wierzyłem w przeznaczenie. W znaki, symbole, daty z kalendarza. Jakby Mikołajki mogły cokolwiek zmienić. Jakby sam dzień mógł być wystarczająco magiczny, żeby przekonać kogoś do powiedzenia „tak”. A może po prostu szukałem okazji, która zrobi za mnie całą robotę? Z Mają jesteśmy razem od trzech lat. Poznaliśmy się w pracy — ja pracowałem jako grafik, ona była na chwilowym stażu w dziale marketingu. Pamiętam, jak wyśmiała wtedy moje projekty ulotek, które zresztą sam uważałem za średnie. Ale miała rację: miały więcej gradientu niż sensu. Była bezczelna, błyskotliwa i... cholernie piękna. Tak zaczęło się wszystko. Od małej kłótni przy ekspresie do kawy.
Nasze początki były intensywne, zupełnie jakbyśmy próbowali nadrobić całe życie w kilka tygodni. Wspólne weekendy za miastem, śniadania do łóżka, pierwsze „kocham cię” wypowiedziane szeptem w zatłoczonym tramwaju. Potem przyszedł etap zwyczajności: Netflix, nieposprzątane kubki po herbacie i zbyt długie wieczory z telefonami w dłoniach. Ale nadal czułem, że jesteśmy „my”. Tylko z czasem „my” zaczęło się robić... jakieś cichsze. Jakby więcej działo się w niej, niż między nami.
Mikołajki to był nasz dzień. Co roku piekliśmy razem pierniki, oglądaliśmy stare zdjęcia w śmiesznych czapkach, wręczaliśmy sobie drobne, często absurdalne prezenty. Pierwszy raz kupiłem jej wtedy rękawiczki, które zgubiła tydzień później. Ale zachowała pudełko, bo „ładnie wyglądało”. Może dlatego postanowiłem właśnie wtedy się oświadczyć.
Trzymałem pierścionek w kieszeni od dwóch tygodni, gładząc wieczorami krawędź aksamitnego pudełka, jakby miało mi powiedzieć, czy to dobry moment. Szukałem odwagi, a jednocześnie wiedziałem, że jeśli nie zrobię tego teraz, to może nie zdobędę się na to już nigdy. Nie sądziłem, że będzie aż tak trudno. Ani że zanim zdążę wyjąć pierścionek, ona po prostu wstanie i wyjdzie. Bez słowa. Bez wyjaśnienia. Jakby po prostu musiała to zrobić.
Nigdzie jej nie było
Wszystko miałem zaplanowane: rezerwacja zrobiona trzy tygodnie wcześniej, nasz stolik przy oknie, widok na świąteczne lampki rozciągnięte nad rynkiem. Kelner znał plan — miał przynieść deser, kiedy dam znak. Klasyka. I ja, romantyczny idiota, który uwierzył, że plan naprawi rzeczy, które od dawna się sypały.
Siedziała naprzeciwko mnie w granatowej sukience, tej, którą zawsze zakładała, gdy miała gorszy dzień. Nie pasowała do okazji, ale też nic jej nie powiedziałem. Maja bawiła się serwetką, jakby próbowała ją złożyć w origami. Jej palce chodziły nerwowo. Nie patrzyła mi w oczy, tylko gdzieś obok, przez szybę.
— Zmarzłaś? — spytałem, bardziej żeby coś powiedzieć, niż z troski.
— Trochę — mruknęła, nie odrywając wzroku od ulicy.
Rozmowa się nie kleiła. Każdy temat kończył się szybciej, niż zdążyłem go zacząć. Pytałem o pracę, odpowiadała jednym zdaniem. Żartowałem o piernikach, które co roku przypalaliśmy — uśmiechnęła się krzywo. W końcu zapadła cisza. Wtedy kelner przyniósł wino. I przyszła pora na deser. To miał być ten moment. Sięgnąłem ręką do kieszeni. Poczułem chłód metalu pudełka. Już miałem je wyjąć.
— Zaraz wracam — powiedziała nagle. — Idę do łazienki.
— Jasne — uśmiechnąłem się, serce waliło mi jak oszalałe.
Minęło pięć minut. Dziesięć. Piętnaście. Po dwudziestu wstałem i poszedłem pod drzwi toalety. Była pusta. Kelner spojrzał na mnie z zakłopotaniem. Wyszedłem na zewnątrz. Nigdzie jej nie było. Wyciągnąłem telefon i zadzwoniłem. Zero odpowiedzi. Potem jeszcze raz. I jeszcze. W kieszeni wciąż miałem pudełko, które było cięższe niż kiedykolwiek wcześniej.
Potrzebowała czasu
Tej nocy nie spałem. Przewracałem się z boku na bok, z telefonem w dłoni, wpatrzony w ekran jak w wyrocznię. Wysłałem jej siedem wiadomości. Nie odpisała. Zadzwoniłem cztery razy — raz był sygnał, potem już tylko głucha cisza. „Telefon poza zasięgiem” — a przecież była w zasięgu, tylko nie chciała być w moim. Rano pobiegłem do niej do mieszkania. Dzwoniłem, waliłem w drzwi, czekałem pod klatką. Sąsiadka spojrzała na mnie nieufnie. A Maja nie otworzyła i nie wróciła na noc. Nikt jej nie widział.
Zostawiłem kartkę: „Martwię się. Daj znać, że nic ci nie jest”. Brzmiałem jak ojciec, nie jak facet, który miał się jej oświadczyć. Następne dni były jak błądzenie w mgle. Praca poszła w kąt. Próbowałem dzwonić do jej znajomych. Większość mówiła to samo: „Nie wiem, nie odzywała się.” Ktoś rzucił: „Może pojechała do siostry?”. Wtedy przypomniałem sobie o Oli. Zadzwoniłem do niej od razu. Odebrała szybko.
— Mateusz?
— Cześć... Przepraszam, że tak nagle. Wiesz coś o Mai? Bo ona... zniknęła.
Po drugiej stronie zapadła cisza.
— Maja... jest cała. Potrzebowała czasu. Nie pytaj mnie o szczegóły, proszę.
— Ola, co się dzieje? — naciskałem mimo to. — Coś się stało?
— Ona się bała, że zrobisz to właśnie wtedy.
— Co zrobię?
— Wiesz, co.
Zamilkłem. Pierścionek wciąż leżał na dnie szuflady. Patrzyłem na niego codziennie. Nagle zrozumiałem, że coś, czego nie wiedziałem, zatrzymało ją w miejscu, w którym nie mogła zrobić kroku dalej.
W głowie mi huczało
Była trzecia nad ranem, kiedy usłyszałem dzwonek do drzwi. Z początku myślałem, że to sen — bywały noce, gdy budziłem się z sercem w okolicy gardła, przekonany, że słyszę jej kroki na klatce. Ale tym razem to nie był sen. Otworzyłem, a tam ona: zmarznięta, w płaszczu, z którego kapała woda. Włosy miała mokre, jakby szła w deszczu przez pół miasta. Patrzyła na mnie tak, jakby nie wiedziała, czy ją wpuszczę.
— Wejdziesz? — spytałem tylko.
Nie odpowiedziała. Weszła bez słowa, zdjęła buty. Usiadła na skraju kanapy, jakby miała zaraz znowu uciec.
— Nie wiem, od czego zacząć — powiedziała cicho, niemal szeptem.
— Może od tego, czemu uciekłaś?
Zacisnęła dłonie na kolanach. Trzęsła się lekko.
— To nie miało nic wspólnego z tobą. Nie chodziło o ciebie, Mateusz. Tylko o mnie.
— Nie rozumiem.
— Wiem. Bo nigdy ci nie powiedziałam. Ale ja... ja nie jestem gotowa. Po prostu... nie potrafię.
Przez chwilę nie mówiłem nic. Wstałem, podszedłem do szuflady i wyjąłem pudełko. Usiadłem naprzeciwko niej. Powoli otworzyłem wieczko. Maja spojrzała na pierścionek. W oczach pojawiły się łzy. Ale nie wzruszenia, raczej ze strachu.
— Tego się właśnie bałam — wyszeptała.
— Że zapytam cię, czy chcesz spędzić ze mną życie?
— Że będziesz mnie kochał tak, jak ja nie potrafię już nikogo.
Zamilkłem. W głowie mi huczało.
— Maja, co się stało? O co chodzi?
Wtedy spojrzała mi w oczy.
— Bo 6 grudnia... to rocznica zaręczyn. Ale nie naszych. Moich i jego.
Spojrzała na mnie z bólem
Maja długo milczała. Tylko patrzyła na pierścionek, który wciąż leżał otwarty na stole, jakby miał zaraz wybuchnąć.
— Miał na imię Konrad. Poznałam go na pierwszym roku. Był starszy, pewniejszy siebie, zakochałam się w nim jak idiotka — zaczęła cicho. — Po dwóch latach się oświadczył. Właśnie 6 grudnia. Mikołajki były dla mnie wtedy najpiękniejszym dniem w roku.
Usiadłem obok, nie dotykając jej, nie przerywając.
— Planowaliśmy ślub, wynajęliśmy mieszkanie, snuliśmy te wszystkie plany... A potem... on zginął. Wypadek samochodowy. Wracał do domu z wieczoru kawalerskiego swojego przyjaciela. Na zakręcie wpadł w poślizg. — Maja urwała, jakby brakowało jej powietrza.
— Nie wiedziałem — powiedziałem, choć zabrzmiało to żałośnie. — Nigdy nic mi nie mówiłaś.
— Bo to był mój sposób na przetrwanie. Zrobiłam z tego sekret, jak z jakiejś starej blizny, której się nie pokazuje. Myślałam, że jeśli się od tego odetnę, to zapomnę. I przez jakiś czas... naprawdę tak było. — Spojrzała na mnie z bólem. — Ale kiedy sięgnąłeś do kieszeni... poczułam to samo co wtedy. Jakby cały tamten dzień, tamten pierścionek, tamta miłość wróciły naraz. I spanikowałam. Nie dlatego, że cię nie kocham. Tylko... boję się, że nie umiem kochać od nowa. Że coś we mnie zostało tam, z nim. W tamtym aucie, tamtej grudniowej nocy.
Nie wiedziałem, co powiedzieć. Pierwszy raz w życiu czułem, że żadna odpowiedź nie będzie wystarczająca. Że ani „rozumiem”, ani „przykro mi” nie dotrze tam, gdzie trzeba.
— Maja, ja nie jestem nim — powiedziałem w końcu.
— Wiem. I właśnie to mnie najbardziej przeraża. Bo może już nikogo nie pokocham tak jak jego.
I wciąż siedziałem obok niej z pierścionkiem w dłoni i pytaniem, którego nie miałem już odwagi zadać.
Uśmiechnął się smutno
— I co teraz? — zapytał Paweł, kiedy skończyłem mówić. Siedzieliśmy w naszej stałej knajpie, przy tym samym piwie, co zawsze, ale smakowało inaczej. Gorzko.
— Nie wiem. Wróciła, powiedziała wszystko, ale... to tak, jakby coś między nami umarło. Jakbym nie miał już prawa się starać.
Paweł pociągnął łyk, patrząc gdzieś ponad moim ramieniem.
— A może właśnie teraz masz największe?
— Co masz na myśli?
— To nie ty ją zawiodłeś. Ona nie uciekła przed tobą. Uciekła przed swoją żałobą, która ciągle tam jest.
Miał rację. Ale to nie zmieniało faktu, że to bolało.
— A co, jeśli ja nie chcę być tylko przystankiem? — wycedziłem. — Co, jeśli nie chcę być „następnym po kimś”? Ja też mam swoje potrzeby, Paweł. Też chcę być czyimś pierwszym wyborem.
Paweł pokiwał głową, jakby przerabiał to wszystko już dziesiątki razy.
— Albo ją zaakceptujesz taką, jaką jest: z całym bagażem, wspomnieniami i tym wszystkim, co ją rozrywa od środka, albo odejdziesz. Ale nie możesz jej zmieniać. Nie teraz.
Przesunąłem palcem po szklance, czując, jak coś się we mnie zaciska.
— Chciałem się oświadczyć. Miałem plan. Żeby było jak w filmie. A teraz czuję się, jakbym próbował złapać kogoś, kto nigdy nie wrócił z tamtej drogi.
— I może właśnie dlatego ona cię potrzebuje. Bo jesteś jedyną osobą, która jeszcze na nią czeka.
Patrzyłem na Pawła. Mój przyjaciel, pragmatyk, wieczny sceptyk, mówił do mnie teraz jak ktoś, kto sam kiedyś czekał zbyt długo.
— I co byś zrobił na moim miejscu? — zapytałem.
Paweł uśmiechnął się smutno.
— Ja? Wyrzuciłbym pierścionek albo oświadczył się raz jeszcze. Ale tym razem bez planu. Tylko z sercem.
Mateusz, 32 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Mój syn zrobił dziecko dziewczynie, która nie chce go widzieć. Nikogo nie interesuje, że ja chcę znać swojego wnuczka”
- „Dostałam od męża kolczyki w prezencie, ale nie byłam jedyna. Identyczne zobaczyłam na uszach jego koleżaneczki z pracy”
- „Myślałam, że teściowa to bezduszna dewotka. To dzięki roratom stałyśmy się sobie bliskie jak matka z córką”

