Reklama

Nazywam się Barbara, mam trzydzieści dziewięć lat i dwójkę dzieci: Kasię i Filipa. Na co dzień pracuję jako menadżerka w lokalnej firmie produkcyjnej – brzmi dumnie, ale przekłada się to głównie na tony maili, terminy „na wczoraj” i wieczny stres. Gdy wracam do domu, nie kończy się nic – zaczyna się tylko druga zmiana. Obiad, pranie, odrabianie lekcji z dziećmi, lista zakupów, rachunki, i jeszcze ta sterta skarpetek Tomasza na fotelu, która najwyraźniej potrafi się sama namnażać.

Od lat próbuję łączyć rolę perfekcyjnej pani domu z kobietą aktywną zawodowo. Z różnym skutkiem. Mam wieczne poczucie, że jestem w kilku miejscach naraz, ale nigdzie naprawdę. Dzieci... one są moim światłem, moim kompasem. Ale też czuję się okropnie, kiedy mijają całe dni, a ja nie mam czasu zapytać, co dziś narysowali w szkole albo z kim się pokłócili. A Tomek, mój mąż? On od lat funkcjonuje w trybie „święty spokój”. Nie krzyczy, nie kłóci się, ale też... nie wspiera. Wszystko spada na mnie.

Każdego roku powtarzam sobie: te święta będą inne. Wyjątkowe. Spokojne. Zaplanowane co do minuty – z pięknym stołem, ręcznie robionymi dekoracjami, zapachem piernika w tle i uśmiechem dzieci. Moje małe marzenie o rodzinnej harmonii. Właśnie dlatego biorę wszystko na siebie. Od początku grudnia żyję planowaniem. Mam harmonogram, listy prezentów, nawet listę z kolędami – bo chcę, żeby wszystko wyszło, jak trzeba. Ale jak co roku pojawia się on: teść. Ojciec mojego męża, Stanisław. I wszystko bierze w łeb.

Prosiłam tylko o jedno

– Tomek, czy mógłbyś dzisiaj po pracy wnieść choinkę z piwnicy? I jeszcze odebrać Filipa, bo ja muszę podjechać po ostatnie prezenty – powiedziałam z kuchni, wycierając ręce w ścierkę.

Mąż siedział przy stole z nosem w telefonie. Uniósł głowę tylko na chwilę.

Zobaczę, jak się wyrobię – mruknął.

– To nie „zobaczysz”, tylko musisz. Już raz cię prosiłam wczoraj i…

– Dobrze, Basia. Mówiłem, że zobaczę, jak wyjdzie – przerwał mi i znowu zapatrzył się w ekran.

Zacisnęłam zęby. Nie powiedziałam już nic. Po co? Kiedy proszę go o cokolwiek, czuję się, jakbym negocjowała pokój między dwiema zwaśnionymi stronami. A wystarczyłoby zwykłe: „tak, zajmę się tym”. Ale Tomek nigdy tak nie mówi. Mówi „może”, „później”, „nie teraz”.

Tego wieczoru, zmęczona, z torbami pełnymi zakupów, ledwo weszłam do mieszkania. I zamarłam. W przedpokoju stał on – Stanisław, mój teść.

No witaj, synowo. Wciąż tak samo blada. Nie masz, kiedy do kosmetyczki iść?

– Tato… – Tomasz pojawił się obok i przyjął ton rozbawienia – przestań, Basia nie lubi takich żartów.

– Jakich żartów? Ja tylko mówię, co widzę.

Patrzyłam na nich, nie mogąc uwierzyć. Mąż, który ani mnie nie uprzedził, ani nie zapytał. Teść, który już zdążył wejść w moje życie z butami. I ten jego ton. Ten protekcjonalny uśmiech.

A choinka gdzie? – spytał jeszcze, rozejrzawszy się po salonie. – U nas w domu to zawsze była gotowa na Mikołaja. Ale u was to chyba wszystko na opak.

Tomasz się roześmiał. A ja poczułam, że coś się we mnie zapada. To miały być moje święta. Moje spokojne, wymarzone święta. A już teraz czuję, że to będzie kolejna katastrofa. Dlaczego on zawsze staje po stronie ojca? Dlaczego ja ciągle muszę udawać, że wszystko gra?

Napięcie tylko rosło

– Tomek, możemy porozmawiać? – zapytałam, kiedy dzieci zasnęły, a teść zamknął się w łazience na swoje wieczorne rytuały.

– Teraz? – odłożył pilota od telewizora, ale nie wyglądał na zadowolonego.

– Tak, teraz. Dlaczego nie powiedziałeś mi, że twój ojciec do nas przyjeżdża?

Westchnął.

– Bo wiedziałem, że zaczniesz robić sceny. A to tylko kilka dni. Ojciec nie ma się gdzie podziać.

– Czyli uznałeś, że lepiej mnie zignorować? Postawić przed faktem?

– Nie przesadzaj, Baśka. To nie koniec świata. Święta są, rodzinę się zaprasza.

– W tym domu też mieszkają inni ludzie. Ja. Dzieci. Ja próbuję to wszystko zorganizować, a ty... znowu uciekasz od odpowiedzialności.

– Znowu? Boże, znowu ta sama śpiewka. Zrobiłem zakupy, wyniosłem śmieci…

– Och, chwała ci za śmieci! – przerwałam. – Ale choinka dalej stoi w piwnicy, Filip wracał dzisiaj autobusem, a ja po całym dniu w pracy jeszcze stałam w kolejkach po karpia, żeby twój ojciec miał co jeść.

W tej chwili wszedł do pokoju Stanisław, ocierając ręce w ręcznik.

– Ależ się u was głośno robi wieczorami. Ja tam w życiu tyle nie krzyczałem – skomentował ironicznie. – U nas w domu to kobieta wiedziała, gdzie jej miejsce. I nie zawracała mężowi głowy byle czym.

– Tato, daj spokój – Tomasz zaśmiał się nerwowo, jakby to był jakiś niewinny żart.

A ja… poczułam, że coś we mnie się gotuje.

– Naprawdę? – wysyczałam. – Czyli moje miejsce to, gdzie jest? W kuchni? Pod stołem? Może mam wam jeszcze herbatę przynieść i zaśpiewać kolędy?

– Oj, kobieto – westchnął teść. – Weź się w garść, bo ci święta przepadną.

Nie wytrzymałam. Podniosłam głos. Po raz pierwszy od dawna.

One już przepadły! Dla mnie już ich nie ma!

Dzieci zbiegły na dół przestraszone. Filip tulił Kasię, a Tomek odwrócił wzrok. Tylko teść wzruszył ramionami i usiadł w fotelu, jakby właśnie włączył najlepszy program w telewizji.

Nie miałam do nich sił

Wstałam wcześniej niż zwykle. Nie mogłam spać. Całą noc przewracałam się z boku na bok, analizując w myślach wczorajszy wieczór. W głowie brzęczały mi słowa teścia – „kobieto, weź się w garść” – jakby były jakąś chorą mantrą. Zaparzyłam kawę, ale jej nie tknęłam. Usiadłam na schodach prowadzących na piętro i po raz pierwszy od dawna pozwoliłam sobie nic nie robić. Po prostu słuchałam. Po chwili z kuchni dobiegły stłumione głosy.

– Ty się jej za bardzo dajesz. Widzisz, co z niej wychodzi, jak jej dasz palec? Histeryczka – mówił szeptem Stanisław.

– Wiem, tato – Tomasz brzmiał, jakby był zmęczony tym, że w ogóle musi o tym rozmawiać. – Ale wiesz, jaka ona jest… Jak nie ma kontroli, to się sypie.

Zamknęłam oczy. Wiedziałam, że nie powinnam podsłuchiwać. Że to nieeleganckie. Ale nie mogłam przestać. Chciałam usłyszeć jeszcze jedno zdanie. Jeszcze jeden dowód, że w tym domu nikt mnie już nie widzi. Weszłam do kuchni bezszelestnie. Stanęłam w drzwiach. Nie zareagowali od razu – dopiero po chwili obaj podnieśli głowy i zobaczyli mnie. Nie miałam siły krzyczeć. Byłam zbyt zmęczona.

– Jeśli jeszcze raz któryś z was nazwie mnie histeryczką albo podobnie, to przysięgam… spędzicie te święta sami, jedząc konserwy – powiedziałam cicho, ale pewnie.

Cisza. Tomasz zbladł. Stanisław prychnął z lekceważeniem, jakby usłyszał dziecko, które grozi ucieczką z domu.

Nie przesadzaj, Basia – rzucił mąż. – Znowu robisz z igły widły.

– Nie. Robię z życia coś, czego nie zniszczycie jednym słowem.

Odwróciłam się i wyszłam z kuchni, nie oglądając się za siebie. Wreszcie powiedziałam coś, co nie było przymilnym „tak, kochanie”, ani wymęczonym „poradzę sobie”. Nagle… poczułam, że jeszcze potrafię mówić swoim głosem.

Musiałam stamtąd uciec

Telefon trzymałam w ręku dobre pięć minut, zanim odważyłam się nacisnąć zieloną słuchawkę. Ekran drżał lekko – nie wiem, czy od moich rąk, czy od czegoś głębszego. W końcu zadzwoniłam do siostry.

– Halo? – odezwała się Jolanta, zaspanym głosem.

Jola... ja nie daję już rady – wyszeptałam. I nagle łzy zaczęły płynąć jak z pękniętej tamy. – Oni mnie obaj niszczą, a ja dalej udaję, że wszystko jest w porządku. Tylko po co?

Po drugiej stronie było chwilowe milczenie. Ale nie to niezręczne, tylko pełne troski.

– Dobrze, że dzwonisz. Bałam się, że kiedyś się naprawdę zatracisz w tym swoim udawaniu. Przestań ich zadowalać. Oni cię nie zobaczą, dopóki nie przestaniesz być dla nich niewidzialna.

Westchnęłam. Te słowa były jak pstryknięcie w przełącznik.

Wyjdź z domu, Basia. Choćby na godzinę. Później zdecydujesz, co dalej.

Wyszłam. W kapturze, bez makijażu, w butach na szybko. Błąkałam się bez celu po mieście. Mijałam ludzi z siatkami pełnymi prezentów, świąteczne dekoracje na witrynach, dzieciaki z uśmiechami... a ja byłam jak duch. Jak cień samej siebie. W głowie szumiały myśli: „czy naprawdę to ja jestem problemem? Może faktycznie histeryzuję? A może jestem słaba?”. Ale gdzieś w tle przebijał się cichutki głosik, którego nie słyszałam od lat. „Nie, nie jesteś. Po prostu za długo milczałaś”.

Po godzinie spacerowania dotarłam do mieszkania Jolki. Miała jak zwykle zostawiony klucz w skrzynce na listy. Weszłam do środka i usiadłam na kanapie. Pusto. Cicho. Żadnych złośliwych komentarzy. Żadnych rozkazów. Tylko ja i moje myśli. Pomyślałam, że nie wrócę do domu na noc.

Dzisiaj tam nie wrócę

Telefon zadzwonił przed południem. Na ekranie: Tomasz. Przez chwilę zawahałam się, czy odebrać. Ale odebrałam. Chciałam go usłyszeć i chciałam, żeby on usłyszał mnie.

– Barbara? Gdzie ty jesteś? – spytał bez przywitania.

– W bezpiecznym miejscu – odpowiedziałam spokojnie.

Dzieci pytają o ciebie. Kasia płakała. Nie mogła zasnąć bez twojego ucałowania na dobranoc.

Zacisnęłam powieki.

– To może czas, żebyś ty się nauczył ją całować na dobranoc. A może nawet zapamiętać, że lubi, gdy się ją przykrywa pod samą brodę.

– Przestań. Wiesz, że nie o to chodzi.

– A o co? Mam wrócić, żeby znowu gotować dla twojego ojca, słuchać jego uwag i unikać twoich kpiących spojrzeń?

Po drugiej stronie zapadła cisza.

– Nie tak to miało wyglądać – powiedział w końcu cicho.

– Wiem. I właśnie dlatego w tym roku świąt nie będzie. Przynajmniej nie takich, jakie znasz.

– Jak to? To co teraz?

Teraz to ja zdecyduję. Czy, gdzie i z kim spędzę te dni. A wy możecie sobie usiąść z tatkiem przy stole i ponarzekać, że barszcz za kwaśny, a kobieta znowu się obraziła.

Zakończyłam połączenie. Później po prostu... siedziałam w ciszy. I w tym odzyskiwałam siebie.

Wieczorem przyszli Kasia i Filip. Jolanta ich przyprowadziła.

– Mama? – Filip spojrzał niepewnie.

Chcecie zostać tutaj? Nie mam choinki, ani prezentów. Ale mam spokój.

Kasia wtuliła się we mnie. Filip tylko skinął głową. To wystarczyło. A Tomasz się nie pojawił. Wrócił do ojca. Zresztą, chyba było mu tam raźniej.

Miałam swoje święta

Siedzieliśmy we trójkę przy małym, kwadratowym stole. Na obrusie leżała tylko świeca i kilka pierników, które Kasia sama ozdobiła lukrem. Nie było prezentów. Nie było kolęd w tle. Nikt nie kazał mi się uśmiechać na siłę. Filip przyniósł z kuchni kubki z kakao. Kasia nalała barszczu z gotowego słoika, który znalazłam w lodówce Jolki. To wystarczyło.

– Mamo, to najlepsza kolacja wigilijna – powiedziała cicho Kasia, przysiadając obok mnie.

Nie odpowiedziałam. Uśmiechnęłam się tylko. Ale w środku czułam coś dziwnego – nie ulgę, nie szczęście. Coś jak ciszę po burzy. Jakby mój świat właśnie zrobił miejsce na coś nowego.

Nie wiedziałam, co będzie dalej. Czy wrócę do Tomasza? Czy on w ogóle spróbuje coś naprawić? Czy jego ojciec zniknie z naszego życia, czy wciąż będzie przyjeżdżał jak do hotelu? Nie wiedziałam. Ale po raz pierwszy od dawna nie bałam się tej niewiedzy.

Spojrzałam na dzieci. Ich spokój był moją nagrodą. Nie musiałam robić z nich widowni rodzinnego cyrku. Pokazałam im, że mama też może powiedzieć „dość”. Że nie trzeba się godzić na byle jakie święta, byle jakie małżeństwo i byle jaki szacunek. To nie były wymarzone święta. Były prawdziwe. I może właśnie dlatego, po raz pierwszy od lat, poczułam, że jestem naprawdę w domu.

Barbara, 39 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama