Reklama

Było zimno. Taki grudniowy chłód, który wciska się wszędzie. Za oknem dzieciarnia darła się na sankach, a moje maluchy — Kasia i Olek — siedziały przy stole z kredkami w dłoni. Pisali listy do świętego Mikołaja. Pełni wiary, że ktoś tam na górze przeczyta i spełni wszystko.

Mamo, mogę napisać, że chcę tablet? – zapytała Kasia.

– A ja samochód na pilota! Duży! – dodał Olek.

Uśmiechnęłam się krzywo. Spojrzałam na Adama. Przed nami leżał kalkulator, lista rachunków i kilka marnych banknotów. Zima przyszła razem z wyższymi rachunkami za gaz, niezapłaconym światłem i pytaniem: chleb czy czynsz?

Adam tylko wzruszył ramionami. Dawniej umiał zażartować, nawet w najgorszym dniu. Teraz był cichy. Zgasł. A ja liczyłam. Zgniatałam kartki i liczyłam jeszcze raz.

– Gotowe! – zawołała Kasia z dumą, podnosząc swój list.

Zacisnęłam usta. Chciało mi się płakać.

Było naprawdę ciężko

Wieczorem dzieci spały już w swoim pokoju, a my z Adamem siedzieliśmy przy kuchennym stole. Światło było przygaszone.

– I co, znowu nic? – zapytałam w końcu.

Adam nie podniósł wzroku. Milczał, jak zawsze ostatnio. Z każdej rozmowy robił cmentarz.

– Może byś w końcu coś zrobił?! Ja pracuję, ile mogę, a ty tylko siedzisz!

– Myślisz, że nie próbuję?! – warknął. – Wysłałem już trzydzieści CV. Nikt nie chce faceta po czterdziestce z dołkiem w życiorysie!

– Ale dzieci… One wierzą, że Mikołaj przyniesie tablet, że będzie magia. A my mamy jedynie parę złotych i cholerne wyrzuty sumienia!

Adam uderzył pięścią w stół. Talerz podskoczył. Zerknęłam na drzwi do pokoju dzieci.

– Wstydzę się na nie patrzeć, rozumiesz?! – powiedział cicho. – Bo co im dam? Kolejną bajkę, że będzie dobrze?

Zamilkliśmy. W tej ciszy było wszystko: żal, strach, bezsilność. Patrzyłam na mężczyznę, którego kiedyś kochałam za siłę. Teraz był cieniem. I ja chyba też.

Wstałam, odsunęłam krzesło z głośnym zgrzytem.

– Idę spać.

W drodze do łóżka usłyszałam, jak wzdycha, ale nie poszedł za mną. Jakbyśmy już spali osobno — nawet kiedy byliśmy obok.

Pogadałam z sąsiadką

Basia otworzyła drzwi w szlafroku. Włosy miała niedbale związane gumką, a na twarzy — zmęczenie, które dobrze znałam.

– Wskakuj, kawa się właśnie robi – rzuciła i zniknęła w kuchni.

Usiadłam przy stole. Basia miała podobnie jak my – dwójka dzieci, rachunki większe niż wypłata i nieobecny ojciec, który zniknął bez słowa.

– Miałam nadzieję, że jak zniknie, to będzie łatwiej. Ale święta idą, a w szafce tylko makaron – powiedziała, stawiając przede mną kubek. – Dobrze, że dzieci jeszcze nie pytają, czy będzie karp.

– U nas pytają. I piszą do Mikołaja.

Basia parsknęła cicho.

– I co, Mikołaj przyniesie im to, co chcą?

Milczałam. Byłyśmy dwie kobiety, które wcale nie potrzebowały litości, tylko trochę powietrza. Trochę godności.

– Wiesz, czasem myślę, że nie dam rady, ale potem widzę, jak Ola się cieszy, gdy znajdzie pomarańczę w paczce z darów. I przypominam sobie, że dzieci nie potrzebują wszystkiego. One potrzebują tylko, żebyśmy się nie poddawały.

Zacisnęłam dłonie na kubku.

Nie pozwolę im płakać w święta – powiedziałam bardziej do siebie niż do niej.

Basia skinęła głową.

– I dobrze. Jeszcze się kiedyś pośmiejemy z tego wszystkiego. Tylko musimy przetrwać.

Wróciłam do domu z ciężkim sercem, ale i z jednym postanowieniem: zrobię wszystko, by dzieci miały choć cień świąt. Nawet jeśli to będzie oznaczało, że muszę połknąć dumę. I poprosić o pomoc.

Znalazłam kopertę

Znalazłam ją przez przypadek. Koperta z pieniędzmi leżała w kieszeni zimowej kurtki Adama. Najpierw pomyślałam, że to może jakieś zapomniane grosze, ale to nie były drobne. To były banknoty. Cała koperta, może ze cztery, pięć stówek. W naszym świecie – fortuna. Usiadłam z tą kopertą przy kuchennym stole. Czułam, jak pulsuje mi w szyi. Nie chodziło o pieniądze. Chodziło o to, skąd one się wzięły.

Wieczorem, kiedy dzieci już spały, podałam mu kopertę. Nawet nie spojrzał.

– Gdzie to znalazłaś?

– W twojej kurtce. Chcesz mi coś powiedzieć?

Wzruszył ramionami, ale zauważyłam, że zadrżała mu ręka.

– To… trochę dorobiłem. Pomogłem komuś. Nieistotne.

– Komu?! Adam, nie jesteś typem, który chowa pieniądze przed żoną!

Chciałam krzyczeć, ale szeptałam, żeby nie obudzić dzieci. Patrzyłam na niego jak na obcego. W nocy nie spałam. On też nie. Słyszałam, jak wstał, poszedł do kuchni. Cicho rozmawiał przez telefon.

– Nie mogę więcej… To ostatni raz… Dla dzieci to robię…

Położyłam się z powrotem. Serce waliło mi jak szalone. To nie była fucha przy remoncie. To było coś innego. Coś, czego nie chciałam znać. Ale czułam, że jeśli zaraz się nie dowiem prawdy – to może nas zniszczyć.

Mąż sprzedał pamiątkę

– Powiesz mi w końcu prawdę? – zapytałam rano, kiedy dzieci jeszcze smacznie spały.

Stałam w drzwiach kuchni, skrzyżowane ręce, wzrok wbity w niego jak nóż. Głos miałam zimny, twardy. Taki, od którego odmarzają palce. Adam siedział przy stole, z kubkiem kawy, której nawet nie tknął. Spojrzał na mnie. Przez chwilę milczał, jakby ważył każde słowo. W końcu spuścił głowę i powiedział cicho:

– Sprzedałem zegarek.

– Ten po ojcu? – wyszeptałam, choć znałam odpowiedź.

– Tak – skinął głową. – W lombardzie. W centrum. Dostałem trochę pieniędzy. Wystarczy na prezenty i trochę jedzenia. Myślałem, że... że może dzięki temu zrobimy dzieciom normalne święta.

– Nie zapytałeś mnie. Nie powiedziałeś. Po prostu to zrobiłeś. – Każde słowo bolało mnie bardziej niż jego. – Ten zegarek był jedyną rzeczą, jaką miałeś po nim.

Adam pokręcił głową. W jego oczach coś pękło.

– To był tylko przedmiot. A dzieci to... one nie rozumieją, że nie stać nas na lalkę czy klocki. One wierzą. W Mikołaja. W ciepło. W to, że wszystko będzie dobrze.

– A będzie? – zapytałam ostro. – Bo jeśli zaczynamy od sprzedawania pamiątek po zmarłych, to chyba jesteśmy bliżej dna, niż myślałam.

Zamilkł. Nie miał już żadnej obrony. Ja też nie miałam już siły się złościć. Zamiast furii, przyszło coś znacznie gorszego – smutek.

– Śpisz na kanapie – powiedziałam w końcu, przez zaciśnięte zęby. – I nie waż się więcej niczego przede mną ukrywać.

Odwróciłam się, nie chcąc już patrzeć na niego. Zrobił krok, jakby chciał coś jeszcze powiedzieć, ale wtedy usłyszeliśmy skrzypnięcie drzwi. Kasia stała w progu, tuliła pluszowego renifera. Jej oczy były szeroko otwarte, a w nich strach.

Poprosiłam brata o pomoc

Przytuliłam Kasię mocno i odprowadziłam ją do pokoju. Nie zadawała pytań. Tylko spojrzała na mnie tym swoim dziecięcym, czujnym wzrokiem. Wiedziała więcej, niż powinna. A ja poczułam, że dłużej nie mogę się wstydzić proszenia o pomoc.

Zadzwoniłam do Marka. Brata, z którym nie rozmawiałam od roku. On był „tym, któremu się udało”. Żył w Londynie, pracował w korpo, jeździł służbowym autem. Zawsze z nim czułam się gorsza. Ale dziś nie miałam już siły na dumę.

– Magda? – odezwał się po drugiej stronie. – Wszystko w porządku?

– Nie – wyszeptałam. – Potrzebuję pomocy.

Cisza. Długa. Myślałam, że się rozłączy.

– Ile?

– Tyle, żeby dzieci miały święta. Żebyśmy nie musieli wybrać: jedzenie czy światło.

Westchnął. Znów ta cisza.

– Przeleję ci tysiąc. Wystarczy?

Łzy popłynęły po policzkach. Nie odpowiedziałam. Bo tak. Wystarczyło.

Dwa dni później przyszła paczka z prezentami. Kasia dostała książkę i kredki, Olek – wymarzony samochodzik. Wigilia była skromna, ale prawdziwa. Barszcz, pierogi z kapustą, mandarynki. Dzieci śmiały się, śpiewały kolędy. Tylko Adam patrzył na mnie ze smutkiem.

Magdalena, 40 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama