„PIT mojego męża był gwoździem do trumny naszego małżeństwa. Zamiast zwrotu podatku dostanie pozew rozwodowy”
„Załącznik PDF nie miał w sobie nic podejrzanego – standardowy formularz, wszystko zgodne z procedurą. Przeszłam wzrokiem przez dane i zatrzymałam się na sekcji „dochody z tytułu najmu”. Pojawiła się kwota, która z miejsca postawiła mi włosy dęba. Sześćdziesiąt siedem tysięcy złotych. Rocznie”.

Nie sądziłam, że tak prozaiczna rzecz jak roczne rozliczenie podatkowe mojego męża okaże się ostatnim aktem w naszym małżeństwie. Byłam przekonana, że znam go na wylot – jego nawyki, przyzwyczajenia, sposób mówienia i myślenia. A jednak okazało się, że przez lata był dla mnie obcym człowiekiem. Nie dowiedziałam się o tym od sąsiadki ani przez przypadek – dowód jego zdrady i podwójnego życia nadszedł w załączniku PDF prosto z jego skrzynki mailowej. I wtedy wszystko we mnie pękło.
Podwójne życie w excelu
Zaczęło się banalnie – od wieczoru spędzanego razem przy kolacji. Ja kroiłam sałatkę, Wojtek grzebał coś w komputerze, udając, że dopina zeznanie podatkowe. Nie było w tym nic nadzwyczajnego. Co roku robił to sam, chociaż ja też byłam księgową. Ale „on to lubił mieć pod kontrolą”. Nie wnikałam. Lubił liczby, to jego sprawa.
– Jak ci idzie? – zapytałam bez większego zainteresowania, nalewając wino.
– Prawie skończone. Tylko jeszcze muszę dołączyć jeden załącznik – mruknął.
Na ekranie mignęła mi tabela – kolorowa, pełna zakładek i jakichś zestawień. Zmarszczyłam brwi. To nie był PIT-37 ani PIT-38, które znałam jak własną kieszeń. To wyglądało jak coś dużo bardziej rozbudowanego. Podeszłam bliżej, udając, że sięgam po serwetkę.
– Co to za plik? – spytałam.
Wojtek gwałtownie zminimalizował okno i uśmiechnął się nerwowo.
– To nic, taka moja analiza roczna – rzucił od niechcenia.
– Analiza czego?
– Finansowa. Wiesz, lubię mieć porządek w budżecie.
– A mogę zerknąć?
– Po co? Przecież ty się tym nie zajmujesz.
Poczułam, jak wino uderza mi do głowy, ale nie z alkoholu – z irytacji. Co on przede mną ukrywa? Wojtek nigdy nie był typem, który panikuje na widok pytania o arkusz kalkulacyjny. Wtedy pierwszy raz coś mi zgrzytnęło mi w głowie. Coś, czego nie mogłam jeszcze nazwać, ale co obudziło we mnie czujność. I ten uśmiech – jakby właśnie kogoś okłamywał.
Mail z urzędu skarbowego
Kilka dni później, gdy Wojtek był w delegacji, na wspólnego maila przyszła wiadomość z urzędu skarbowego. Pomyślałam, że to pewnie potwierdzenie złożenia PIT-a, więc bez zastanowienia kliknęłam. Załącznik PDF nie miał w sobie nic podejrzanego – standardowy formularz, wszystko zgodne z procedurą. Przeszłam wzrokiem przez dane i zatrzymałam się na sekcji „dochody z tytułu najmu”. Pojawiła się kwota, która z miejsca postawiła mi włosy dęba. Sześćdziesiąt siedem tysięcy złotych. Rocznie.
– Jakim cudem? – szepnęłam do siebie.
Znałam nasze finanse. Pensje, kredyt, wydatki. Nigdy nie wspominał, że wynajmuje jakiekolwiek mieszkanie. Nawet nie posiadaliśmy żadnej dodatkowej nieruchomości. A przynajmniej tak mi się wydawało. Zaczęłam przeszukiwać komputer. I nagle zobaczyłam folder o nazwie „Rok 2024”. W środku – zdjęcia mieszkania. Jasne wnętrza, nowoczesna kuchnia, kawa na stoliku. Na niektórych kadrach pojawiała się też ona – dziewczyna w szlafroku, z rozpuszczonymi włosami, na tle tej samej kuchni.
Nie znałam jej. Ale znałam jego rękę, obejmującą ją od tyłu. I jego koszulę, której nigdy nie widziałam u nas w domu. Wtedy świat się zatrzymał. Nie było krzyku, nie było łez. Tylko cisza. Taka, która dzwoni w uszach i zostaje na długo. I ja – z dłońmi zaciśniętymi na myszce, próbująca nie krzyczeć z rozpaczy.
Z kim dzielił się zyskiem?
Mieszkanie było kupione rok wcześniej. Na kredyt. Na jego nazwisko. Znalazłam umowę, wyciągi z konta, a nawet faktury za remont. Wszystko skrzętnie gromadzone w folderze ukrytym wśród innych, nudnych nazw typu „Zestawienie 2021” czy „Podatek VAT”. Tylko że ja nigdy nie wiedziałam o żadnym kredycie. O żadnym remoncie. I o żadnym mieszkaniu, które – jak wynikało z korespondencji – od sierpnia wynajmował „koleżance z pracy”.
Zaczęłam czytać maile. Przeglądałam czat zapisany w aplikacji. Cała historia miłości i planów. On – szarmancki, opiekuńczy, trochę zabawny. Ona – młoda, trochę zbyt naiwna, by rozumieć, że jest tylko opcją, a nie życiową partnerką.
– Jak długo to trwa? – szepnęłam, przeglądając zdjęcia z gór, z majówki, z weekendów „służbowych”.
Tego dnia nie poszłam do pracy. Cały dzień siedziałam na kanapie, przeglądając ślady ich życia. Wiedziałam już wszystko. Wiedziałam, że wynajmował jej mieszkanie, do którego z czasem sam się wprowadził „na weekendy”, bo niby „ściany w domu go przytłaczają”. Wiedziałam, że w zeznaniu podatkowym wykazał wspólny dochód z najmu, co było nielegalne, bo przecież oficjalnie był żonaty – ze mną.
I wiedziałam jedno: że nie zamierzam z nim o tym rozmawiać. Nie prosto w oczy. Nie na kolanach. Nie w łzach. Postanowiłam, że odpowiedzią na jego kombinacje finansowo-emocjonalne będzie cichy, chłodny, metodycznie przygotowany pozew rozwodowy. Bez awantur. Ale z datą. I podpisem.
Na mojej kanapie nie ma miejsca dla kłamców
Wojtek wrócił w piątek wieczorem. Wniósł walizkę, cmoknął mnie w policzek i od razu usiadł na kanapie z miną człowieka, który „długo jechał i teraz należy mu się święty spokój”. Patrzyłam na niego w ciszy, a we mnie buzowało już tylko jedno – chłodne, beznamiętne zdecydowanie.
– Zrobiłem te pity – powiedział, sięgając po pilota. – Mogę ci wysłać, jakbyś chciała zerknąć.
– Już je widziałam.
Uniósł brew, zaskoczony.
– No… To super – odparł niepewnie.
– I to mieszkanie też widziałam. Te z białą kuchnią i twoją koszulą na krześle.
Zamarł. Pilot wypadł mu z ręki. W pierwszej chwili próbował się uśmiechnąć, jakby to była jakaś niezręczna pomyłka.
– Kochanie, to nie tak...
– Nie mów do mnie „kochanie”. Nie tłumacz. Nie kłam. Wiem wszystko. Wiem o niej, wiem o kredycie, wiem o dochodzie z najmu. Nawet wiem, gdzie trzymasz klucz do tej waszej kanciapy.
Siedział, jakby uderzył go prąd. Nie był w stanie powiedzieć ani słowa.
– I nie mów, że to tylko „taka znajomość”. Tyle razy ci ufałam, a ty za każdym razem znalazłeś sposób, żeby to zniszczyć. Ale tym razem nie będzie kolejnej szansy.
Wstałam i podeszłam do niego powoli. Położyłam kopertę na stoliku. W środku był pozew. Gotowy do podpisania. Bez dramatów, bez prośby o wyjaśnienia.
– Śpisz dzisiaj u siebie. U niej. Gdziekolwiek. Ale nie tu. Na mojej kanapie nie ma już miejsca dla kłamców.
Teraz jesteśmy rozliczeni
Nie próbował się tłumaczyć. Nie tego wieczoru. Zebrał swoje rzeczy, zapakował parę koszul i komputer do walizki i wyszedł, rzucając ostatnie spojrzenie na mieszkanie, które jeszcze rano nazywał domem. Nie powiedział „przepraszam”. Nie powiedział nic. I dobrze. Każde słowo zabrzmiałoby jak kpina. Zamknęłam drzwi, przekręciłam zamek i oparłam się o chłodną futrynę. Nie płakałam. Nawet nie czułam żalu. Tylko ulgę. Że już nie muszę się domyślać, szukać spojrzeń ukradkiem, łapać się na tym, że analizuję cudze SMS-y. Skończyłam z tym. Byliśmy rozliczeni. Dosłownie i emocjonalnie.
Następnego dnia zadzwoniłam do jego wspólnika – tego od niby fikcyjnej firmy, której nazwę też znalazłam w dokumentach. Powiedziałam wprost, że wiem o ich lewej działalności, i że jeśli Wojtek nie podpisze papierów, to nie zawaham się złożyć doniesienia. Głos po drugiej stronie zrobił się lodowaty.
– Niech pani da mu szansę to załatwić po cichu – wycedził. – Wszyscy na tym lepiej wyjdziemy.
– To już nie mój problem – odparłam. – Mam w planie tylko jedno: zakończyć to małżeństwo tak, jak zakończyć się powinno. Bez kombinowania.
Podpisał dokumenty tydzień później. Bez świadków, bez adwokatów. Cicho. Tak, jak cicho mnie zdradzał. Zostawił klucze, nie podnosił głosu. Nawet nie prosił o rozmowę. Myślę, że wiedział, że z nami koniec. Rozliczyliśmy się. Raz na zawsze. I nie było już nic, co trzeba by sobie tłumaczyć.
Nie każdy PIT da się naprawić korektą
Czasem myślę, że to właśnie ten PIT był dla mnie zbawieniem. Nie zdrada, nie plotka, nie przypadkowy telefon czy wiadomość. Tylko suche liczby, wyliczenia, cyfry – tak bardzo pasujące do Wojtka. To one pokazały mi prawdę. Nie emocje, nie intuicja. Excela rozumiem lepiej niż ludzi. I może dlatego tak szybko wszystko pojęłam.
Kiedy powiedziałam o wszystkim mamie, zapadła niezręczna cisza. Myślała, że przesadzam. Że to się jeszcze może ułoży, że małżeństwo to przecież kompromisy. Ale ja już nie wierzyłam w kompromisy, które rozkładają się na dwie osoby, a jedna z nich stale kłamie. Nie miałam ochoty już niczego naprawiać. Bo są związki, których nie da się skorygować – nawet jak PIT błędnie się wypełni, można jeszcze zrobić korektę. W życiu nie zawsze.
Zmieniam nazwisko. Wracam do panieńskiego. Wojtek na razie jeszcze płaci alimenty, ale już się nie kontaktuje. Podobno zamieszkał z tamtą dziewczyną. Może ją też będzie uczył, jak wypełniać PIT-y i chować swoje tajemnice w folderach udających nudne zestawienia. Nie śledzę go. Nie interesuje mnie. Mam nowe konto, nowe hasło do maila, nowy pokój w mieszkaniu, który odmalowałam na jasnoniebiesko. Kupiłam nowe zasłony. Takie, przez które wpada światło.
Dobrze mi tak. Bo nawet jeśli rozliczenie za ten związek kosztowało mnie parę lat życia, to i tak wyszłam na plus. Choćby dlatego, że teraz śpię spokojnie. I wiem, że więcej się nie dam oszukać.
Ada, 31 lat
Czytaj także:
- „Ukarałam męża za zdradę i wydałam całe oszczędności. 200 tysięcy za 15 lat małżeństwa to dobry rachunek”
- „Synowa nie chciała święcić koszyczka w Wielką Sobotę. Jaki przykład ta bezbożnica daje dzieciom?”
- „Brałem pożyczki, żeby spełniać kaprysy dziewczyny. Bałem się, że mnie zostawi, jeśli czegoś jej nie kupię”

