Reklama

Zawsze lubiłam święta. W moim rodzinnym domu to był czas wyciszenia, drobnych gestów, spokojnych rozmów przy ciepłej herbacie i pierniku z morelami. Mama siadała z nami przy stole i pytała: „Co tam macie w sercu, dzieciaki?”. Tata słuchał bez przerywania. Nigdy nie było krzyków, sarkazmu, ironii. Gdy ktoś mówił, reszta słuchała.

Dlatego, kiedy Marek – mój chłopak – zaprosił mnie na święta do swojej rodziny, poczułam… niepokój, ale i ciekawość. Chciałam poznać jego bliskich, zobaczyć, skąd się wziął ten jego lekki sarkazm i wieczne „wyluzuj, przecież nic się nie dzieje”.

Już w samochodzie powiedział:

– U mnie w domu to jest inna energia, wiesz… taki inny klimat.

– A ja mam się jakoś przygotować? – zapytałam.

– Bądź sobą. Oni są specyficzni, ale w porządku – odpowiedział z uśmiechem, jakby to miało wystarczyć.

Zacisnęłam ręce na kolanach. Gdzieś w środku czułam, że „bądź sobą” to będzie za mało. To może być pierwszy raz, kiedy ta wersja „mnie” – cicha, obserwująca, racjonalna – nie zadziała. Miałam tylko nadzieję, że Marek naprawdę będzie po mojej stronie. Jeśli zrobi się niezręcznie, to przetłumaczy mi ich język.

Byłam jak oszołomiona

Kiedy weszliśmy do domu Marka, od razu uderzył mnie hałas. Nikt nie mówił – wszyscy krzyczeli. Przez chwilę poczułam się jak w telewizorze ustawionym na kilka kanałów jednocześnie. Dzieciaki biegały między nogami, ktoś coś smażył, wujek z kimś się przekomarzał, a z salonu dobiegało „Daj głośniej, nie słychać!”. Zdjęłam kurtkę powoli, próbując się nie cofnąć odruchowo.

– O, Marek! Przywiózł nową dziewczynę! – rzuciła kobieta w fartuchu, Teresa, jak się okazało, matka Marka. Zaśmiała się głośno, aż się zakrztusiła.

– Mamo… – Marek próbował ją przygasić, ale nikt nawet nie zwrócił uwagi.

– Ewa, miło panią poznać – powiedziałam cicho, wyciągając rękę.

– Aha, Ewa. To rozgość się, dziecko. Tylko buty zdejmij, bo Anka się darła, że błoto ktoś naniósł – rzuciła Teresa i już odwróciła się do kuchni.

Potem było tylko gorzej. Przy stole każdy mówił, nikt nie słuchał. Jedli, śmiali się, przerywali sobie w pół zdania, dogadywali. Kiedy chciałam coś powiedzieć, usłyszałam jedynie:

No to mów coś, dziewczyno! Takaś cicha! – Teresa się uśmiechała, ale jej oczy nie.

– Po prostu słucham – odparłam.

– To nie słuchaj za dużo, bo ogłuchniesz! – zaśmiał się Stefan, ojciec Marka, i wszyscy zawtórowali.

– Taki klimat – dodał cicho Marek z uśmiechem, jakby to wszystko tłumaczyło.

Spojrzałam na niego. Naprawdę to było w porządku?

– U mnie w domu się tak nie rozmawia. U was nikt nie słucha – powiedziałam cicho, prawie do siebie.

Nie usłyszeli tego. Może to i lepiej.

Nic do niego nie docierało

Wieczorem, kiedy wreszcie udało nam się zostać we dwoje, zamknęłam za sobą drzwi pokoju dla gości i odwróciłam się do Marka. Siedział już na łóżku przy telefonie. Nie spojrzał na mnie, kiedy mówiłam.

– Czuję się… jakby mnie tu w ogóle nie było.

– Oj, Ewa, przecież dopiero pierwszy dzień. Wyluzuj.

– Nie chodzi o to. Nikt nie dał mi dojść do słowa, wszystko jest jak jakiś turniej na najgłośniejszy żart. A jak już coś powiedziałam, to byłam „dziwna” albo „wegetarianka numer dwa”.

– E tam. Przecież się śmiali. To tylko żarty. Oni się tak kochają. Po swojemu.

– Ale ja nie jestem u siebie. Przyprowadziłeś mnie tu jak jakiś eksponat, a teraz mam się śmiać z żartów, które są na mój temat?

Spojrzał na mnie w końcu. Zmarszczył brwi.

– Chyba przesadzasz.

– Nie. Po prostu liczyłam, że będziesz… tłumaczem. Kimś, kto pomoże mi się odnaleźć.

Mówiłem: bądź sobą. Tylko nie rób z tego tragedii.

– Nie robię. Jestem zmęczona. U mnie w domu, jak ktoś coś mówi, to się go słucha. Tu wszyscy gadają, żeby wygrać, nie żeby zrozumieć.

Westchnął. Wzruszył ramionami.

– Moja matka cię polubiła. Tylko tak żartuje. Wszystko bierzesz za bardzo do siebie.

– Nie przyszłam tu po to, żeby być celem dla cudzych żartów.

Zamilkł. Nie miał nic do dodania. Wyszłam do łazienki. W lustrze zobaczyłam kogoś, kto powoli znikał.

Powiedziałam, co myślę

Drugi dzień świąt był jeszcze głośniejszy. Ktoś przyniósł nalewkę w butelce po syropie, Teresa miała już rumieńce na policzkach, a Anka krzyczała na dzieci, że jak jeszcze raz pobrudzą obrus, to dostaną suchy chleb. Wujek Heniek opowiadał kawały, które kończyły się rechotem i „no co, żartuję przecież!”. Basia, jego żona, wciąż nie powiedziała ani słowa.

Próbowałam raz, drugi, trzeci coś powiedzieć. Opowiedzieć historię z pracy. Zdanie. Choćby jedno. Nikt nie słyszał. Przerywali, dogadywali, zmieniali temat. Czułam, jak we mnie coś narasta.

– Oj Marek, twoje dziewczyny to coraz dziwniejsze – rzuciła Teresa znad sałatki jarzynowej i zaniosła się śmiechem.

Podniosłam głowę.

– Może jestem dziwna, bo słucham ludzi, zanim się odezwę – powiedziałam spokojnie, ale na tyle głośno, by wszyscy to usłyszeli.

Zamilkli. Nawet Wujek Heniek przestał żuć. Teresa zmrużyła oczy.

– O, księżniczka się obraziła?

Marek szarpnął mnie za rękę pod stołem.

– Ewa, nie teraz…

Spojrzałam na niego.

– Nie ma lepszego momentu. Przez te dwa dni próbowałam was zrozumieć. Chciałam być częścią tej rodziny. Nikt tu nie rozmawia. Wy się po prostu przekrzykujecie. Jakby tylko najgłośniejszy miał rację.

– A co, w twoim domu wszyscy siedzą jak trusie? – parsknęła Anka.

W moim domu się słucha i myśli, zanim się coś powie.

– Ewa, proszę – Marek niemal błagał.

Ja już wiedziałam. To nie był mój stół.

Nie pożegnałam się z nikim

Spakowałam się po tym obiedzie. Powoli, bez pośpiechu, żeby nikt się nie zrywał. Wiedziałam, gdzie są moje rzeczy. Miałam je złożone równo na krześle – jakby od początku nie zamierzały tu zostać na długo. Zamek w walizce zaskoczył głośniej, niż chciałam. Chwilę później drzwi się uchyliły.

– Ewa? – Marek stał skruszony z miną, która kiedyś mnie rozczulała. Teraz bolała.

– Wracam do domu.

Nie zostawiaj mnie tak – powiedział cicho, jakby się bał, że obudzi resztę.

– Zostawiłam siebie przez te dwa dni. Teraz wracam.

– To tylko święta. To tylko rodzina – rzucił i próbował się uśmiechnąć, jak zawsze, gdy coś się psuło.

– Nie. To definicja tego, czego nie chcę w swoim życiu. Tego, czego nie potrafię znieść.

Zrobił krok w moją stronę, jakby chciał mnie zatrzymać, ale jego ręce opadły, zanim zdążyły się podnieść. Tylko stał. Milczał. Założyłam kurtkę. Śnieg już padał. Ulica była pusta, światła latarni odbijały się w białej ciszy. Poszłam pieszo na dworzec. Kupiłam bilet, usiadłam w pociągu, oparłam głowę o szybę. Napisałam do mamy: „Już wiem, dlaczego tak chroniłaś nasze święta. Dziękuję, że mnie tego nauczyłaś”. W przedziale było cicho. Nikt nie przerywał. W końcu mogłam pomyśleć. Nie wiedziałam jeszcze, czy to koniec związku. Czułam jednak, że to początek końca.

Nie będę udawać

Wróciłam do siebie nad ranem. W domu było zimno, ale znajomo. Owinęłam się kocem, usiadłam na kanapie i długo patrzyłam na zgaszone światełka choinki. Po raz pierwszy od dwóch dni nie czułam się spięta. Nie musiałam analizować, co powiedzieć, by nie zostać wyśmianą. Po prostu byłam.

Zrobiłam sobie herbatę i wyjęłam zeszyt. Od dawna nie pisałam, ale teraz słowa same się układały: „Są miejsca, w których się nie mieszczę. Wypełnia je hałas”. Moje litery były równe, spokojne, jakby ręka dobrze pamiętała, kim jestem.

Nie wiedziałam, co dalej z Markiem. Byłam zła. Zawiedziona. Zmęczona, ale też… spokojniejsza. Zrozumiałam coś ważnego – nie muszę pasować wszędzie. Nie muszę być „elastyczna”, by się komuś przypodobać. Jeśli miejsce, w które mnie wprowadza mój partner, sprawia, że muszę się chować, milczeć, tłumić siebie – to może to nie jest moje miejsce.

Moja rodzina nie była idealna, ale była bezpieczna, cicha, prawdziwa. Może nie miała spektakularnych opowieści ani ludzi z pazurem, ale miała przestrzeń. Taką, w której można było oddychać. Nie pojadę na święta „dla kogoś”. Jeśli kiedyś znowu gdzieś pojadę, to tylko tam, gdzie naprawdę będzie na mnie miejsce.

Ewa, 30 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama