„Pierwsze święta mojego dziecka spędziliśmy w szpitalu. Wszystkiemu winna jest moja teściowa i jej durne rady”
„Już na samym początku miałam złe przeczucia. Przecież położna wyraźnie odradzała takie rzeczy! Co mi strzeliło do głowy, że wzięłam sobie do serca rady teściowej?! Przez nerwy ani na moment nie zmrużyłam oka. Kiedy nastał poranek, sytuacja przybrała jeszcze gorszy obrót”.

Planowaliśmy spędzić pierwsze święta razem jako pełna rodzina. Szczególnie cieszyłam się na świętowanie z naszym maleństwem. Rzeczywistość okazała się jednak zupełnie inna od moich wyobrażeń.
Spodziewaliśmy się jej ciut później
Nasza córka Zuzia przyszła na świat czternastego grudnia, gdy za oknem panował siarczysty mróz. Ponieważ lekarze wyznaczyli mi termin porodu tydzień później, kompletnie nie spodziewałam się, że coś może się wydarzyć właśnie tego dnia. Na początku, gdy pojawiły się pierwsze skurcze, zachowałam to dla siebie. Nie alarmowałam nawet męża, bo według poradników dla mam takie skurcze często występują na kilka tygodni przed właściwym porodem, więc starałam się podchodzić do tego na luzie.
Po ciężkim dniu pomyślałam najpierw, że to tylko zmęczenie daje mi się we znaki. Zrobiłam sobie herbatkę i próbowałam zrelaksować się w salonie przy lekturze. Ale te skurcze wcale nie odpuszczały – wręcz przeciwnie, stawały się mocniejsze i pojawiały się w równych odstępach czasu. Nie mogłam już dłużej udawać – nadchodził ten moment, który budził we mnie tyle emocji. Wkrótce miałam zostać mamą! Z jednej strony przepełniała mnie radość, z drugiej – paraliżujący strach przed porodem. Wszystko wskazywało na to, że nasz maleńki pasażer jest już spakowany do podróży na ten świat.
– Kochanie, zaczyna się! – zawołałam do swojego męża, który właśnie kładł się spać.
– Co, naprawdę teraz?! – poderwał się zdumiony, podczas gdy ja poczułam następną falę bólu.
Mocno zestresowany, złapał kluczyki od auta i walizkę, którą przygotowałam już dwa tygodnie wcześniej. Pomógł mi wstać i razem ruszyliśmy na dół po schodach. Denerwował się tak bardzo, że na początku w ogóle nie mógł uruchomić samochodu.
– No dalej, ruszaj! Tylko nie w tym momencie! – mamrotał pod nosem Michał.
W końcu auto albo los się nad nami zlitował i przy następnym przekręceniu kluczyka motor zaskoczył, więc mogliśmy pędzić do szpitala. To, co działo się potem, pamiętam jak przez mgłę. Mój Michał ani na moment mnie nie opuścił, dodając otuchy i trzymając mocno za dłoń. Nawet nie wiem, kiedy znalazłam się już na sali porodowej. Chyba mam szczęście, bo poród minął błyskawicznie i bez komplikacji. Kiedy maleńką położyli mi na brzuchu, poczułam się jak w niebie. Po badaniach okazało się, że dostała pełną dziesiątkę w skali Apgar.
– Ale śliczna maleńka! Jakie imię dla niej wybraliście? – spytała położna.
– Zuzanna – odparłam.
– Cudnie! Witamy cię, Zuziu! Wszystkiego dobrego! – odezwała się.
Niesamowite jest to, że spotkałam osobę, która pomimo wieloletniego stażu pracy wciąż przeżywa narodziny każdego maluszka, nie popadając w zawodową rutynę ani obojętność. Początkowo wszystko było jak na huśtawce emocji. Patrzyłam na to maleństwo z ogromnym zachwytem i fascynacją, równocześnie zmagając się z fizycznym dyskomfortem po porodzie i trudnościami przy karmieniu piersią.
Serce przepełniała mi bezgraniczna miłość, chociaż jednocześnie borykałam się z bezsennością, nadprodukcją mleka i ciągłym niepokojem o maleństwo. Ta eksplozja różnych doznań nie przeszkadzała mi jednak w tym, by się szczerze cieszyć. Wciąż nie docierało do mnie, że zostałam mamą! To naprawdę wyjątkowe przeżycie, którego nie da się do niczego porównać.
Cała rodzina skakała z radości
Każdego dnia Michał odwiedzał nas w szpitalu i angażował się we wszystkie czynności – włączając w to przewijanie i kąpiele maleństwa. Gdy znaleźliśmy się już w domu, nadal mnie wspierał. Byłam wtedy niesamowicie wyczerpana, choć rozpierała mnie radość. Odwiedziła nas położna z przychodni, która przyszła zbadać niemowlę i przeprowadzić ze mną rozmowę.
– Odradzam przyjmowanie odwiedzających w tym okresie. Lepiej poczekać z pokazywaniem maluszka do ukończenia pierwszego miesiąca – sugerowała, ale zdawałam sobie sprawę, że to się nie uda.
Bliscy z obu stron – zarówno moja rodzina, jak i krewni Michała – nie mogli się już doczekać. Pewnie by mi nie darowali, gdybym kazała im czekać cały miesiąc. Każdy chciał od razu zobaczyć naszą małą, co było całkiem zrozumiałe. Myślałam, że położna niepotrzebnie tak bardzo się martwi.
Już po 48 godzinach odwiedzili nas pierwsi członkowie rodziny – dziadkowie naszej córeczki. Co prawda słyszałam, że tata trochę kaszle, ale przekonywał, że wszystko z nim w porządku. Byli oczarowani pierwszą w rodzinie wnuczką. Nie dość, że zrobili jej masę fotografii, to jeszcze bez przerwy zachwycali się, jaka jest śliczna.
– Wychodziłaś już dziś na dwór z maluchem? – spytała mama Michała.
– Jeszcze nie, bo na zewnątrz jest zbyt chłodno.
– Twoje dziecko musi oddychać świeżym powietrzem – stwierdziła. – Najlepiej będzie, jak otworzysz okno i postawisz przy nim wózek z dobrze otulonym maleństwem – zasugerowała.
Gdzieś wyczytałam wprawdzie, że podczas zimna lepiej tego nie robić, ale możliwe, że się nie myliła... W końcu to ona była doświadczoną matką dwójki dzieci, nie ja. No i dziecko potrzebuje świeżego powietrza do prawidłowego rozwoju. Ubrałam więc córeczkę w ciepłe ubranko i czapkę, a następnie zostawiłam ją na parę minut przy otwartym oknie. Wieczorem dostała kaszlu, co mnie strasznie zaniepokoiło.
– Na pewno złapała to od twojego ojca – stwierdził Michał, ale ja szybko odparowałam, że wszystkiemu winne jest to wietrzenie przy oknie.
Wiedziałam od początku, że to nie był dobry pomysł. Przecież położna ostrzegała przed czymś takim! Po co ja słuchałam rad teściowej?! Gdy zobaczyłam, że niemowlę ma zatkany nos, próbowałam użyć aspiratora. Niestety, prawie nic to nie pomogło. Przez całą noc nie zmrużyłam oka z niepokoju, ciągle sprawdzając oddech mojej córeczki.
– Powinniśmy wezwać doktora, żeby ją zbadał – zwróciłam się do swojego męża.
Lekarz zjawił się błyskawicznie, nawet nie minęło pół godziny. Wydawało mi się, że stan Zuzi pogarsza się z minuty na minutę. Po zbadaniu małej lekarz stwierdził, że... istnieje ryzyko zapalenia płuc. O mało nie straciłam przytomności! Rozpłakałam się histerycznie, ale doktor polecił mi zachować spokój i udać się do szpitala, gdzie przyszła na świat nasza córka.
– Skoro nie minął jeszcze miesiąc od porodu, to tam się nią zajmą.
Radość zamieniła się w koszmar
Podczas gdy małżonek pojechał zabrać auto, owinęłam córeczkę w ciepłe ubranka. Nie odważyłam się wsadzić jej do nosidełka w trakcie drogi – martwiłam się, że może mieć problemy z oddychaniem. Gdy dotarliśmy do lecznicy, z noska ciekło jej jak z kranu. Wystraszona, czym prędzej pomknęłam na SOR, gdzie szybko zjawiła się doktor. Malutka ciężko oddychała, a ja nie mogłam powstrzymać łez.
W tamtym momencie docierało do mnie tylko jedno – moje dziecko walczyło o każdy oddech! Strach kompletnie mnie sparaliżował, nie byłam w stanie jasno analizować sytuacji. Mój mąż stał obok zupełnie skamieniały z przerażenia.
– Zatrzymamy dziecko w szpitalu, jednak muszę uprzedzić, że zwalczenie tego wirusa zajmie sporo czasu, więc najprawdopodobniej nie wrócicie do domu na święta...
Kompletnie nie wiedziałam, z jaką chorobą mamy do czynienia. Pani doktor wyjaśniła mi, że to w zasadzie nic poważnego – rodzaj kataru, z którym dorośli łatwo sobie radzą, ale malutkie dzieci jeszcze nie potrafią z nim walczyć. A potem usłyszałam coś, co mnie zszokowało – że będą jej wsuwać rureczkę nosem aż do gardła, by usunąć wydzielinę! Nawet sobie nie wyobrażałam takiego zabiegu u siebie, a tu chcieli go zrobić takiemu maleństwu! Ten jej drobniutki nosek... Dlaczego akurat ona musiała przez to przechodzić?!
Zuzia trafiła do inkubatora, bo miała problemy z oddychaniem. Ja tkwiłam obok niej, kompletnie załamana całą sytuacją. Dzień wcześniej byłyśmy jeszcze razem w mieszkaniu i wszystko układało się pomyślnie. Teraz nie mogłam jej ani przytulić, ani nakarmić normalnie, ponieważ się krztusiła.
Musiałam odciągać mleko i dawać jej je przez specjalny sprzęt. Cały czas obserwowałam ją bez przerwy, nie chcąc stracić jej nawet na moment z pola widzenia. Niestety, gdy przychodziła pielęgniarka z przyrządem do odsysania wydzieliny, musiałam opuścić salę! Nie dawałam rady tego oglądać. Stojąc na korytarzu, słyszałam jak moja córeczka płacze z bólu i czułam, jakby ktoś rozrywał mi serce. A tę procedurę powtarzano aż pięciokrotnie każdego dnia!
Na oddziale przebywała jeszcze jedna mama ze swoim małym chłopcem, który miał identyczną infekcję co moja córka. Pomagałyśmy sobie nawzajem, pilnując dzieci, kiedy któraś musiała się na chwilę oddalić – czy to do łazienki, czy po coś do picia. Około dziesiątej wieczorem przyszła pielęgniarka, oznajmiając początek ciszy nocnej i sugerując, żebyśmy udały się do swoich domów odpocząć. „Co takiego? Zostawić dzieci same?!” – zareagowałam z niedowierzaniem, na co usłyszałam, że taki odpoczynek wyjdzie nam na dobre.
Opuszczając pomieszczenie miałam wrażenie, że zostawiam bezbronne maleństwo na pastwę losu... Czułam się jak matka porzucająca własne dziecko. Rozrywało mnie to od środka. To nie do pomyślenia, żeby zmuszać matkę do rozstania z noworodkiem! Szybko jednak zrozumiałam dlaczego tak jest. Pomieszczenie, gdzie spędzałyśmy czas od świtu do późnego wieczora, było zaledwie jednym z wielu oddziałów. Pozostałe zajmowały maluchy w gorszym stanie niż nasze, w tym też dzieci przedwcześnie urodzone. Niektóre mamy musiały tam tkwić przez całe cztery miesiące.
Pewnie padłyby z wyczerpania przy inkubatorach, gdyby personel nie wysyłał ich do domów na noc. Ze względu na ryzyko przenoszenia wirusów zakazano nam przemieszczania się po oddziale, więc cały pobyt spędziłam tylko w towarzystwie Doroty. Praktycznie nie miałyśmy kontaktu ze światem zewnętrznym – jedynie wieczorem dzwoniłyśmy do naszych mężów. Los się do mnie uśmiechnął, że spotkałam kogoś tak ciepłego i wyrozumiałego jak ona.
Nie zapomnę tego nigdy
Te dziesięć najtrudniejszych dni w moim życiu byłoby nie do zniesienia bez jej wsparcia. Wszystko mnie wtedy przytłaczało, a nadchodzące święta tylko potęgowały mój smutek – zamiast rodzinnych, radosnych momentów w domu, czekały mnie wypełnione niepokojem długie godziny szpitalnego oczekiwania.
– Co za wyjątkowe święta nam się trafiły – westchnęła zmęczona Dorota, której stan niewiele różnił się od mojego.
Byłyśmy kompletnie wyczerpane, bez energii nawet na łzy czy użalanie się nad sobą. Jedyne, czego pragnęłyśmy, to wrócić z dziećmi do własnych mieszkań. Wigilia przyniosła moment nadziei – nasze pociechy spały tak słodko, że wydawało nam się, iż choroba już minęła.
– Czy jest jakakolwiek szansa, żebyśmy mogły je dziś zabrać? – zapytałam z błyskiem nadziei w oczach dyżurującą lekarkę. Niestety, usłyszałyśmy, że to zbyt ryzykowne i musimy poczekać kolejne 48 godzin. Mimo że stan maluchów się poprawiał, wciąż potrzebowały wsparcia przy oddychaniu.
Serce mi się krajało, że zamiast rodzinnego świętowania przy wigilijnym stole czekają nas Święta na oddziale. To nie tak miało być – zamiast aromatu świerkowych gałązek i tradycyjnych potraw, otaczały nas szpitalne zapachy i dźwięki medycznej aparatury pilnującej, czy mój maluch dobrze oddycha.
– Może chcecie panie opłatek? – zapytała pielęgniarka, wręczając nam biały krążek i porcje ryby na talerzach.
Przez kwarantannę nie mogłyśmy dołączyć do innych rodziców przy wigilijnym stole. Przełamałyśmy się opłatkiem we dwie, prosząc w myślach o to samo – zdrowie dla naszych maluchów. Nic innego się wtedy nie liczyło. Siedziałam potem przygnębiona, czując się okropnie.
Mój mąż skończył pracę późno i zjawił się w szpitalu dopiero wieczorem, po 18. Akurat trafiło tak, że Dorota poszła zjeść na dół w szpitalnej restauracji, więc zostaliśmy tylko my dwoje przy Michale. Przysiadł się do mnie przy inkubatorze, gdzie nasza córeczka smacznie spała. Z torby wyciągnął świąteczną niespodziankę.
– Szczęśliwych świąt, kochanie!
– Nie zapomniałeś o upominku? – zapytałam ze zdziwieniem, gdy złożył na moim czole delikatny pocałunek.
Znalazłam w środku delikatną bransoletkę z małym wisiorkiem. Maleńka nóżka dziecka, na której widniało imię „Zuzia”, a z tyłu data jej przyjścia na świat.
– Złożyłem zamówienie tego samego dnia, kiedy się urodziła.
– Bardzo ci dziękuję... Przepiękny prezent. Przyniosłam opłatek – powiedziałam z nutą melancholii, a on objął mnie, siadając tuż obok.
Od razu zauważył, jak bardzo ten dzień sprawił, że czułam się winna i przepełniona smutkiem. Starałam się dać swojej córce najlepszy start, ale nie minął nawet tydzień od jej narodzin, a już nie sprawdziłam się jako mama. W głowie ciągle odbijały się ostrzeżenia położnej o przyjmowaniu odwiedzających.
– Za moment będziemy już u siebie… Teraz jesteśmy wszyscy troje. Ja, ty i nasze cudowne maleństwo. Ma taki sam hart ducha jak jej mama. Skoro teraz dała radę przejść przez tyle, to co pokazuje jeszcze w przyszłości! Spójrz kochanie, lecą płatki śniegu! – dotknął szyby z uśmiechem na twarzy, a mnie się wydawało, że nasza mała odpowiedziała tym samym.
Miałam pełną świadomość, że nasza sytuacja będzie miała szczęśliwe zakończenie, choć tuż obok rozgrywały się prawdziwe tragedie. Mogłam się cieszyć obecnością partnera i naszej pociechy, która niebawem wyzdrowieje. To zrozumienie napełniło mnie radością – dokładnie taką, jaką niosą święta! Po dwóch dniach wróciliśmy do naszego mieszkania, gdzie rozpoczęliśmy nowy rozdział jako rodzina. Mimo że choroba stanowiła spore wyzwanie, takie próby są naturalną częścią naszej egzystencji...
Minęły już dwa lata – teraz z radością wypatruję nadchodzącego Bożego Narodzenia. Drugiego dnia świąt odwiedzą nas przyjaciele – Dorota ze swoim mężem i małym Antosiem, bo wciąż utrzymujemy bliskie relacje.
Magda, 31 lat
Czytaj także:
„Kalendarz adwentowy miał pomóc nam zawalczyć o małżeństwo. Zamiast do Wigilii, powoli przybliżał nas do rozwodu”
„Teściowa każe mi iść na pasterkę. Nie mam zamiaru zarywać nocy na modły, wolę obejrzeć kolejny raz Kevina”
„Zazdrościłam koleżance z biura drogich butów i torebek. Potem odkryłam tajemnicę i zaczęłam jej współczuć”

