Reklama

Z Janem jesteśmy razem ponad czterdzieści lat. On był kierowcą autobusu. Milczący, uparty, ale niegłupi. Zresztą… kto go tam wie? Czasem mam wrażenie, że nawet on sam siebie już nie zna. Siedzi godzinami przy oknie, pali te swoje tanie papierosy i milczy. Jakby coś mówił, ale w myślach. Mieszkamy we dwoje, w blokowisku z wielkiej płyty. Dwa pokoje, balkon, kuchnia. Emerytura – razem trochę ponad trzy tysiące. Staramy się jakoś trzymać. Poranna kawa to nasz rytuał. Wstawiam czajnik, on kroi chleb, chociaż mógłby już nie kroić, bo zęby to bardziej ma do ozdoby. Ale rytuał to rytuał.

– Kawa dziś gorzka – mówi czasem.

– Bo życia nie dosłodziłeś – odpowiadam, udając, że to żart.

Każdego dnia liczę grosze. Wysypuję z portfela, układam na stole. Z gazetki z Biedronki zaznaczam promocje: margaryna, makaron, ser żółty. Zbieram paragony, układam je w kopertach. Kontroluję, żeby się nie powtórzyło to, co z pralką. Musieliśmy wziąć na raty, bo stara się zepsuła, a bez pralki jak bez ręki. Wstyd mi było przed Janem, że nie odłożyłam wcześniej.

Mamy dwoje dzieci, Piotra i Anię, ale rzadko się odzywają. Piotr pracuje w jakiejś korporacji, mówi, że ma nawał projektów. Ania ma dwójkę dzieci – wiadomo, obowiązki. Usprawiedliwiam ich. „Mają kredyty, dzieci, sprawy. Nie chcemy im zawracać głowy” – mówię sobie i innym, jak pytają. Ale chciałabym, żeby ktoś zadzwonił i zapytał, jak się czuję.

Jesteśmy samotni

W tamtym tygodniu, po opłaceniu wszystkich rachunków i raty za pralkę, zostało nam niecałe sto złotych. Spojrzałam na kartkę z lekami i wiedziałam już, że nie wystarczy. Usiadłam na brzegu łóżka, kartkę trzymałam jak jakiś rachunek sumienia.

Poszłam do apteki rano, zanim zrobi się tłoczno. Podałam receptę, farmaceutka podała mi cenę. Przełknęłam ślinę, sięgnęłam po portfel i zaczęłam przeliczać monety. Pięć złotych, dziesięć, dwa, znów pięć.

– Nie, nie. To tylko te dwa poproszę. Tego ostatniego nie – powiedziałam, zerkając w bok. – To na serce… ale jeszcze bije.

Farmaceutka spojrzała na mnie, jakby chciała coś powiedzieć, ale zamilkła. Spakowała leki do małej torebki i podała ją przez ladę. Wzięłam, podziękowałam i wyszłam szybciej, niż zamierzałam.

Nie mieli czasu

W domu Jan siedział w kuchni. Patrzył przez okno, jak zwykle. Położyłam leki na stole.

– Nie ma wszystkiego – powiedziałam spokojnie. – Ale damy radę, prawda?

– Czego nie wzięłaś?

– Tego na serce. Może jeszcze trochę poczeka. Nie chciałam ci mówić… nie musimy przecież od razu zawracać dzieciom głowy.

Jan zmarszczył brwi, wstał, wyszedł z kuchni. Po chwili usłyszałam, jak mówi do telefonu.

– Piotrek… słuchaj, my tu z mamą… Aha, rozumiem, w pracy jesteś. No nic, to jak będziesz miał czas, to zadzwoń.

Kiedy wrócił, usiadł na krześle ciężko, jakby wszystko go bolało. Nie pytałam, co Piotr powiedział. I tak wiedziałam.

Kolejnego dnia obudziłam się przed świtem. Nie dlatego, że coś mnie obudziło. Po prostu nie mogłam spać. Poszłam do kuchni po wodę. Jan stał przy zlewie, oparty o blat.

– Trzeba było mu powiedzieć. Może by jednak coś zrozumiał – wymamrotał, odwracając się w moją stronę.

– Naprawdę myślisz, że by pomogli?

Wzruszył ramionami.

– Nie wiem. Ale milczenie też boli.

Usiedliśmy naprzeciwko siebie. Nie było już nic do powiedzenia.

Czułam się bezradna

Kolejnej nocy długo patrzyłam w sufit. Potem sięgnęłam po telefon i napisałam do Ani: „Jak dzieci?”. Nie odpisała. Czekałam do rana, ale nic. Następnego dnia zadzwoniłam do Piotra. Odebrała jego żona.

– Pani Krystyno, Piotr nie może teraz. Kładziemy małego spać.

Podziękowałam i się rozłączyłam. Zamknęłam oczy i przypomniałam sobie, jak kiedyś tuliłam Piotrka, gdy miał gorączkę. Jak śpiewałam mu kołysanki. To ja go kiedyś kładłam spać. Teraz nawet nie ma pięciu minut, żeby zapytać, czy żyjemy.

Następnego dnia Jan wrócił z apteki z brakującym lekiem.

– Skąd miałeś pieniądze? – zapytałam.

– Nie pytaj – odpowiedział i odłożył torbę na kredens.

Spojrzał na mnie uważnie.

– Napisałaś im…?

– Nie. I nie napiszę.

Nie zapytał więcej. Usiedliśmy w milczeniu, jak zawsze. Ale jego dłoń przesunęła się w moją stronę, nieśmiało. Ścisnęłam ją lekko.

Zaskoczyli nas

Było tuż po obiedzie, gdy usłyszałam dzwonek do drzwi. Myślałam, że to listonosz, może sąsiadka z góry. Otworzyłam i przez chwilę nie mogłam się ruszyć. Ania stała z dziećmi, bez zapowiedzi, w niedopiętej kurtce i z torbą z pieluchami.

– Na chwilę tylko. Byliśmy niedaleko.

Wpuściłam ich do środka, robiąc miejsce w przedpokoju. Dzieci wbiegły do pokoju, rzuciły się na wersalkę i zaczęły rozrzucać poduszki. Jan podniósł wzrok znad gazety i uśmiechnął się, pierwszy raz od wielu dni.

– Chcecie coś do jedzenia? – zapytałam, choć nie planowałam obiadu dla czterech osób.

Ania zjadła z nami zupę, choć trochę się spieszyła. Zajrzała do kuchni, zauważyła leki.

– Czemu tyle pustych opakowań?

– Już wszystko w porządku – odpowiedziałam. – Był moment, że… ale jakoś daliśmy radę.

– Mamo, czemu nic nie mówiłaś? Przecież zawsze możemy pomóc.

Nie mamy lekko

Patrzyłam na nią dłużej, niż trzeba było.

– Naprawdę? Bo do tej pory nie mogliście nawet zadzwonić.

Nie odpowiedziała. Wzięła dzieci za ręce, podziękowała i wyszła. Nie spojrzała za siebie.

Od tamtej wizyty minęło kilka tygodni. Nie zadzwonili, nie przyszli ponownie. Czasem wydaje mi się, że ta wizyta była tylko przypadkiem. Może coś w niej pękło, a może tylko zasklepiło się z powrotem, jak rana, która nie miała kiedy się zagoić.

Codzienność wygląda tak samo. Jan coraz częściej przysiada w fotelu i drzemie, ja coraz dłużej siedzę przy stole. Ceny dalej rosną, w gazetkach już nie szukam promocji, tylko porównań – co można kupić taniej, z czego zrezygnować, a z czego się nie da. Leki kupujemy na raty – raz moje, raz jego. Tak wygląda życie. Nic wielkiego, ale jednak trwa.

Krystyna, 74 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie prawdopodobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama