Reklama

Nigdy nie myślałem, że będę jednym z tych ludzi, którzy siadają przy oknie i czekają. Z początku nie zauważałem niczego szczególnego – trochę więcej ciszy, spojrzenia spuszczone w podłogę, znikające ubrania, które rzekomo były w praniu. Moja córka miała wtedy osiemnaście lat. Powiedziała tylko, że wychodzi na chwilę. Spakowała swój mandżur, zostawiła niedojedzoną kanapkę na talerzu i zniknęła. Bez krzyku, bez pożegnania, bez winnego. Mija piętnaście lat. Nadal nie wiem, co się wydarzyło. I nadal, każdego dnia, słyszę jej kroki w korytarzu.

Cisza, której nie rozumiałem

– Znowu wróciłaś po północy – rzuciłem z kuchni, nie podnosząc wzroku znad talerza.

Przecież jestem pełnoletnia – odpowiedziała cicho, jakby nie do końca chciała się kłócić.

Stała przy zlewie, plecami do mnie, udając, że zajmuje się czymś ważnym. Wiedziałem, że nie myła tych kilku naczyń z potrzeby porządku. Chodziło o unikanie rozmowy. Znałem tę grę. Zaczęła się kilka miesięcy wcześniej i z każdym tygodniem stawała się bardziej oczywista.

– I co, warto było się tak szwendać? – zapytałem z niecierpliwością.

Westchnęła. Nie odwróciła się. Nie odpowiedziała. To nie była ta sama dziewczyna, która jeszcze dwa lata temu opowiadała mi przy kolacji o głupotach z klasy i której śmiałem się z dowcipów, choć czasem były naprawdę słabe. Tamta dziewczyna znikała kawałek po kawałku. Zostawała tylko skorupa. Nieobecna.

– Masz coś do powiedzenia, czy znowu będziemy siedzieć jak obcy? – spróbowałem jeszcze raz.

Wtedy w końcu się odwróciła. Popatrzyła mi prosto w oczy. I to był jeden z tych momentów, kiedy wszystko się zatrzymuje.

Nie rozumiesz mnie, tato – powiedziała. – I chyba nigdy nie próbowałeś.

Odwróciła się i wyszła. Zostawiła po sobie tylko zapach cytrusowego szamponu i echo zdania, które powtarzam sobie do dziś. Może faktycznie nie próbowałem. Może byłem zbyt zajęty sobą. Albo myślałem, że ona po prostu przechodzi „ten wiek”.

Wszystko, co przemilczane

Pamiętam ten dzień aż za dobrze. Sobota, godzina dziewiąta rano, kawa w kubku z odpryśniętym uchem, radio brzęczało coś o korkach na trasie A4. Wyszedłem z łazienki i zobaczyłem jej pokój – drzwi otwarte na oścież, łóżko posłane, jakby nigdy nie spała. I ta cisza. Tak nienaturalna, że aż dzwoniła mi w uszach.

– Monika? – zawołałem odruchowo.

Nic. Na stole w kuchni leżała kromka chleba z serem, nadgryziona, obok niej kubek z niedopitą herbatą i klucze do domu. Jej plecak, ten czerwony z przypinką „Nirvany”, zniknął. Zajrzałem jeszcze raz do pokoju. Brakowało kilku ubrań. Zniknął też jej stary telefon, ten bez karty SIM, na którym słuchała muzyki. Portret naszej trójki – ona, ja i matka – nadal stał na biurku, ale był odwrócony tyłem.

Nie zostawiła żadnej kartki, żadnego SMS-a. Nic. Jakby po prostu wyszła do sklepu, ale już nigdy nie wróciła. Zadzwoniłem do jej koleżanki – tej, z którą kiedyś się śmiały do łez.

– Nie widziałam jej od wczoraj – powiedziała, zbyt obojętnie. – Może pojechała do matki?

Serce mi wtedy zamarło. Bo przecież nie żyliśmy z matką Moniki w dobrych relacjach. A mimo to... ten trop wydawał się możliwy. Po południu poszedłem na komisariat.

– Ile lat ma córka? – zapytał policjant, zerkając na formularz.

– Osiemnaście.

– Czyli dorosła. Może nie chce być odnaleziona.

Tego dnia zacząłem rozumieć, co znaczy bać się ciszy bardziej niż jakiegokolwiek krzyku.

Nasze ostatnie śniadanie

Pamiętam, jak dzień wcześniej siedziała naprzeciwko mnie przy stole. Miała na sobie moją starą, spraną bluzę – jedną z tych, które kiedyś zabierała „na chwilę”, a potem już nigdy nie oddawała. Wyglądała wtedy jak dziecko. Moje dziecko. Smarowała bułkę dżemem truskawkowym i kręciła nosem na jajko na twardo, które zrobiłem specjalnie dla niej.

– Znowu przegotowane – rzuciła z lekkim uśmiechem. – Przysięgam, ty to potrafisz zamordować każde jajko.

– Zawsze ci takie robiłem – odpowiedziałem. – I zawsze jadłaś.

– Bo kiedyś byłam miła – parsknęła.

Zamilkliśmy na chwilę. Tylko radio grało w tle jakieś przeboje z lat dziewięćdziesiątych.

Tato, a ty jesteś szczęśliwy? – zapytała nagle.

Zaskoczyła mnie. Popatrzyłem na nią, ale ona nie szukała kontaktu wzrokowego. Gapiła się w talerz.

– Myślę, że tak. Chociaż ostatnio trochę mniej – odpowiedziałem. – A ty?

Wzruszyła ramionami.

– Nie wiem.

– Coś się dzieje?

– Nic. Po prostu czasem się czuję... jakby mnie nie było.

Wtedy powinienem był zapytać dalej. Docisnąć, poprosić, żeby mi zaufała. Ale zamilkłem. Myślałem, że to chwilowe, że to tylko taki nastrój. Zły dzień. W końcu miała tylko osiemnaście lat. A ja miałem głowę pełną rachunków i jakiegoś głupiego maila od szefa. Zjadła bułkę do końca, oblizała palce z dżemu i powiedziała:

– Wychodzę na chwilę. Nie czekaj z obiadem.

To było ostatnie śniadanie, które zjedliśmy razem.

Czuję olbrzymią pustkę

Tego dnia, gdy wyszła i nie wróciła, przemaszerowałem nasze osiedle chyba dziesięć razy. Od sklepu spożywczego, przez przystanek, aż po śmietnik, gdzie czasem paliła papierosy z kolegami, myśląc, że o tym nie wiem. Rozglądałem się po twarzach dziewczyn w kapturach, w czapkach, próbując wypatrzyć tę jedną znajomą sylwetkę. Jak głupi wypytywałem ekspedientki, sąsiadki, nawet listonosza.

– Może jest z chłopakiem? – zapytała pani z kiosku. – Widziałam ją ostatnio z jakimś... chyba był od niej starszy.

Nie wiedziałem, że ma chłopaka. Może nie chciała mi powiedzieć, może uważała, że nie zrozumiem, że będę oceniał. A może po prostu nie ufała mi już na tyle, żeby dzielić się swoim życiem. Wieczorem siedziałem na ławce pod blokiem. Telefon nie dzwonił. Przez chwilę łudziłem się, że zaraz wyjdzie zza rogu, rzuci coś w stylu: „Serio? Myślałeś, że uciekłam?”, przewróci oczami i pójdzie dalej, zostawiając mnie z mieszaniną ulgi i złości.

Ale ona nie wróciła. W nocy obudziłem się kilka razy. Za każdym razem miałem wrażenie, że słyszę dźwięk klucza w zamku, skrzypienie drzwi, szuranie butów po panelach. Wstawałem, szedłem do korytarza i znajdowałem tylko ciemność. I to milczenie, które przestało być ciche – stało się druzgocące. Kilka dni później przestałem chodzić do pracy. Powiedziałem, że jestem chory. I byłem – ale nie tak, jak się spodziewali. Każde wyjście na klatkę schodową przypominało mi o niej. Każde mijane miejsce mówiło: „Tu była”. A teraz nie było jej nigdzie.

Listopad, który trwa do dziś

Mijały tygodnie, potem miesiące, a ja wciąż liczyłem na telefon. Każdy nieznany numer wywoływał u mnie drżenie rąk. Każdy dzwonek do drzwi był jak szansa. Policja umorzyła sprawę po kilku miesiącach. „Osoba dorosła, mogła wyjechać z własnej woli” – powtarzano mi, jakby to miało mnie pocieszyć. Nikt nie zrozumiał, że nawet dorosłe dziecko zostawia ślad, słowo, znak. Ona nie zostawiła nic.

Przez pierwsze lata chodziłem do fundacji szukających zaginionych. Przeglądałem zdjęcia ludzi, którzy mogli być moją córką, starszych już o rok, dwa, pięć. Czasem wydawało mi się, że ją widzę – na przystanku, w kolejce do kasy, w tłumie. Biegłem za nią, wołałem, a potem orientowałem się, że to obca dziewczyna, która tylko podobnie chodzi albo ma taki sam plecak.

Matka Moniki też szukała, na swój sposób. Spotkaliśmy się kilka razy w komisariacie, ale szybko zaczęliśmy rozmawiać coraz mniej. Dla niej to było zamykanie przeszłości. Dla mnie – codzienność. Ludzie mówią: czas leczy rany. To nieprawda. Czas tylko uczy cię, jak z nimi funkcjonować. Żyłem na autopilocie, wykonywałem swoje obowiązki, odpowiadałem na pytania sąsiadów, którzy już dawno przestali pytać z troską.

A potem przyszły kolejne lata, w których nic się nie zmieniało. Listopad w mojej głowie trwał cały czas – ten pierwszy listopad, kiedy czekałem na nią w oknie, licząc, że zaraz wróci. Minęło piętnaście lat, a ja nadal siedzę przy tym samym stole, z tym samym kubkiem. Nadal odwracam się na dźwięk kroków na klatce schodowej. Nadal łudzę się, że któregoś dnia usłyszę klucz w zamku.

Co by było gdyby...

Piętnaście lat to cała epoka. Ludzie zmieniają mieszkania, zawierają małżeństwa, rodzą dzieci. A ja od piętnastu lat wciąż wracam do tamtego poranka, gdy zobaczyłem pusty pokój i odwrócony portret na biurku. Myślę o wszystkich rzeczach, których nie powiedziałem, o pytaniach, których nie zadałem. Gdybym wtedy usiadł obok niej przy stole, zapytał jeszcze raz, przytrzymał za rękę – może zostałaby? Czy mogłem coś zrobić inaczej? Czy w ogóle miałem szansę?

Nauczyłem się żyć z tym brakiem odpowiedzi. Próbowałem się leczyć z nadziei, ale nie udało się. Każdy dzień zaczynam od sprawdzenia skrzynki pocztowej i telefonu. Czasem marzę, że dzwoni – nie przeprasza, nie tłumaczy, tylko mówi „cześć, tato”. W tych snach nie jest już osiemnastoletnią dziewczyną. Ma trzydzieści trzy lata, swoje życie, może rodzinę. Ale jej głos jest taki sam.

Nie szukam już wielkich znaków ani cudów. Szukam drobiazgów: w gazetach zaginionych osób, w tłumie, w internecie. Wierzę, że gdzieś tam jest, że przetrwała. Że może któregoś dnia poczuje się gotowa, by wrócić. Wtedy usiądziemy przy stole, może przy tym samym, i powiemy sobie wszystko. Albo i nic – wystarczy, że będzie. Na razie mówię do niej w myślach. Czasem na głos, gdy nikt nie słyszy. Mówię: „Czekam, córko. Nie przestaję”. Bo to jedyne, co mi zostało. Czekanie. I wspomnienie ostatniego śniadania.

Andrzej, 58 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama