Reklama

Przez lata budowałem to miejsce z myślą o nich. O moich dzieciach. Wylewałem pot, zaciskałem zęby, odmawiałem sobie wszystkiego, by kiedyś one nie musiały. I chyba właśnie w tym był mój błąd. Dałem za dużo, zbyt łatwo, bez walki. A potem patrzyłem, jak beztrosko marnują każdą cegłę mojego wysiłku, każdy grosz, każdy gest, który ich uprzedził przed upadkiem. Siedziałem wtedy na ganku i patrzyłem bez słowa. Czułem złość. I rozczarowanie. Ale nie zareagowałem. Bo wiedziałem, że teraz muszą się nauczyć. Sami. Inaczej nigdy nie zrozumieją, ile to wszystko kosztowało.

Spadek miał być błogosławieństwem

Nie marzyłem o bogactwie. Wystarczyło mi, że nikt z nas nie chodzi głodny i że dzieci śpią w swoim łóżku pod ciepłą kołdrą. Budowałem dom przez piętnaście lat. Bez kredytów, bez pomocy. Po godzinach, w niedzielę, w deszczu i w skwarze. Sam, cegła po cegle, z oszczędności, z pieniędzy odłożonych z każdej nadgodziny. Gdy koledzy jechali na wakacje z rodzinami, ja rozwoziłem cement. Gdy sąsiedzi zmieniali auta co dwa lata, ja dalej jeździłem starym kombi, którego drzwi trzeba było trzymać nogą na zakręcie. Ale nie narzekałem. Bo miałem plan. A mój plan miał im dać życie lepsze niż moje.

Gdy żona odeszła, dzieci były już dorosłe. Zostałem sam w domu, który miał być naszym azylem. I wtedy postanowiłem przepisać go na nich. Nie dlatego, że musiałem. Po prostu pomyślałem: niech mają. Niech będzie im lżej. W końcu wszystko, co mam, zbudowałem z myślą o nich.

– Jesteś pewny, tato? – zapytała mnie wtedy Jagoda, najmłodsza.

– Tak. To wasz dom. Ja się tylko w nim zatrzymuję.

Pomyślałem, że będą go pielęgnować. Że zadbają. Że uszanują. Ale po kilku miesiącach od przepisania aktu własności zacząłem widzieć pierwsze sygnały, że coś idzie nie tak. I serce ścisnęło mi się po raz pierwszy.

Bez konsultacji i bez planu

Nic nie zwiastowało katastrofy. Trochę zmian, trochę nowości. Jagoda zapowiedziała, że chce przemalować kuchnię, bo „ta zieleń to relikt PRL-u”. Paweł, mój starszy syn, przyniósł katalogi z nowymi oknami i powiedział, że „na starych to już tylko gołębie mogłyby siedzieć, nie ludzie”. Słuchałem i kiwnąłem głową. Może i mieli rację. Dom był prosty, skromny, ale zadbany. Może rzeczywiście przydałby się lifting.

Ale zanim się obejrzałem, zaczęły znikać rzeczy, które sam własnymi rękami zrobiłem. Meble z drewna, które rzeźbiłem wieczorami – wyniesione na śmietnik. Dywan, który przywiozłem jeszcze z Węgier w ’89 – „śmierdzi starością” – rzuciła Jagoda. Nawet stary zegar po dziadku, który zawsze stał w salonie, trafił do piwnicy. Bo „nie pasował do nowego stylu”.

Najbardziej zabolało mnie, że nikt mnie nie zapytał. Ani słowa. Nie poprosili o opinię. Nie usiedli ze mną przy stole, nie zapytali: „Tato, co ty o tym myślisz?”. Robili wszystko sami, jakby ten dom nigdy nie należał do mnie. Jakbym był tylko lokatorem, który miał szczęście, że może jeszcze tu mieszkać.

– Tato, przecież to wszystko dla naszego wspólnego dobra – rzucił kiedyś Paweł, gdy zapytałem, co się stało z moją kolekcją płyt winylowych.

Nie odpowiedziałem. Wtedy jeszcze miałem nadzieję, że to tylko tymczasowe. Że z czasem przyjdzie refleksja. Nie przyszła.

Gdy pieniądze zaczęły znikać

Najpierw sprzedali działkę za domem. Tę samą, na której przez lata sadziłem pomidory i ogórki, gdzie rosły jabłonie i gdzie dzieci stawiały namiot na wakacje. „Za dużo roboty, a ziemia teraz w cenie” – powiedział Paweł, wręczając mi do podpisu jakieś papiery. Wtedy jeszcze myślałem, że pieniądze z tej sprzedaży pójdą na coś sensownego – może termomodernizacja, może dach. Ale w ciągu tygodnia na podjeździe pojawiło się nowe audi. Na raty, co prawda, ale z wkładem własnym. Z mojej ziemi.

Potem przyszedł pomysł z wynajmem pokoi. Jagoda uznała, że skoro dom duży, to można zarobić na agroturystyce. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie to, że nagle obcy ludzie zaczęli kręcić się po całym domu, a ja nie mogłem nawet spokojnie zrobić sobie herbaty bez pytania, kto zajął czajnik. Goście plątali się po kuchni, po łazience, po salonie. Jeden z nich, jakiś młody chłopak, usiadł na moim fotelu. Na tym samym, w którym spałem, gdy Jagoda miała gorączkę i bała się zasypiać sama.

Tato, musimy żyć nowocześnie – tłumaczyła Jagoda. – Teraz dom musi na siebie zarabiać.

Zacząłem zamykać się w swoim pokoju. Na klucz. Coraz częściej jadłem w ciszy, wieczorami wychodziłem na ganek, żeby nie słuchać muzyki sączącej się z głośników. I właśnie wtedy, siedząc tam samotnie, zacząłem się zastanawiać, co jeszcze są w stanie sprzedać. Albo oddać. Albo zniszczyć. Zastanawiałem się, czy jeszcze jestem tu potrzebny.

Wszystko się wali, a oni się śmieją

W zeszłym miesiącu woda zaczęła przeciekać do piwnicy. Stara rura, którą jeszcze sam kiedyś zakładałem, pękła przy mrozie. Powiedziałem o tym Pawłowi. Skinął głową, ale był w biegu. „Załatwię hydraulika, spoko, tato”. Minęły dwa dni. Potem tydzień. Woda wsiąkała w ściany, kartony zaczęły nasiąkać, a w powietrzu czuć było stęchliznę. W końcu sam pojechałem po części i wymieniłem rurę, choć ręce już nie te, a kolana bolały po godzinie klęczenia na betonie.

Kiedy wróciłem na górę, dzieci siedziały w salonie i oglądały jakiś program o podróżach luksusowymi jachtami. Śmiali się. W dłoniach trzymali kieliszki z winem, które kosztowało więcej niż moje leki na miesiąc.

– Naprawiłem. Już nie cieknie – rzuciłem sucho, stojąc w progu.

– Serio? Dzięki, tato. Widzisz, jeszcze z ciebie pożytek – zaśmiał się Paweł i stuknął kieliszkiem w szklankę Jagody.

Nie wiem, czy zabolało bardziej to, co powiedział, czy ton, jakim to zrobił. Jakbym był już tylko zapasowym majstrem. Nikim więcej. Chciałem krzyknąć, że ten dom zbudowałem sam. Że wszystko, co mają, pochodzi ode mnie. Że siedzą tu dzięki mojej pracy, a nie dlatego, że im się coś od życia należy. Ale milczałem. Bo co by to dało? I tak by nie zrozumieli. Za bardzo byli zajęci wznoszeniem toastu za przyszłość, której nie potrafili zaplanować nawet na jutro.

Trzask zamykanych drzwi

Wieczory są teraz dłuższe, chłodniejsze. Siadam na ganku owinięty kocem, z herbatą, której nikt mi nie zrobił. Bo już nie proszę. Nie chcę nic od nich. W środku, za szybą, słychać śmiech. Paweł zaprosił znajomych – nowi wspólnicy z jego „startupu”, który według niego zaraz podbije rynek. Jagoda biega wśród gości w modnej sukience, którą z pewnością kupiła za ostatnie pieniądze z konta. Nie wtrącam się. Nie pytam. Nie komentuję.

Kilka dni temu zauważyłem, że sprzedali kolejne dwa pokoje gościom na dłużej. Pokój po mojej żonie, w którym wciąż leżały jej książki i szalik, który pachniał jeszcze nią. Teraz mieszka tam para studentów. Zmieniła się pościel, meble, zasłony. Zostały tylko ściany, które wszystko pamiętają.

Wczoraj Paweł zapytał, czy nie przeniósłbym się do ośrodka dla seniorów. „Masz już swoje lata, tato. Tam byś miał opiekę, ciszę, rówieśników”. Uśmiechnął się, jakby mi proponował prezent. Jagoda milczała, ale widziałem, że popiera ten pomysł. Moje milczenie uznali za zgodę.

Dzisiaj przyszedł list z ośrodka. W środku folder z uśmiechniętymi staruszkami i przyjazną wiadomością, że „czekają na mnie miejsce i życzliwi ludzie”. Zamknąłem go, nie przeczytałem do końca. Pomyślałem, że jeśli odejdę, dom już nic nie będzie znaczyć. Zostanie tylko pusta skorupa – bez historii, bez korzeni.

Ale nic nie powiedziałem. Wstałem z ganku, wszedłem do środka, minąłem ich rozmowy i śmiechy. W swoim pokoju zamknąłem drzwi. I wtedy właśnie usłyszałem, jak ktoś komentuje:

– No i wreszcie będzie trochę przestrzeni.

Nie naprawię tego, co zniszczyli

Nazajutrz nie wyszedłem z pokoju. Ominąłem śniadanie, kawę, całą tę poranną bieganinę, jakby byli spóźnieni na coś, co nigdy nie nastąpi. Nikt nie zapukał. Nikt nie zapytał, czy wszystko w porządku. Może pomyśleli, że już mnie nie trzeba pytać. A może wcale o tym nie pomyśleli. Od tygodnia mam spakowaną torbę pod łóżkiem. Nie, nie do tego domu opieki. Po prostu torbę. Trochę rzeczy, zdjęcia, kilka książek. Może któregoś dnia wstanę wcześniej niż oni i po prostu wyjdę. Może nie. Na razie jestem. I patrzę.

Siedziałem dziś znów na ganku. Jagoda szła do samochodu, spojrzała na mnie przelotnie, jakby się upewniała, że wciąż tu jestem. Nie powiedziała nic. I dobrze. Ja też nie miałem już ochoty mówić. Bo czy warto jeszcze coś tłumaczyć? Czy da się wytłumaczyć komuś, kto nie rozumie wartości pracy, pamięci, szacunku?

Zbudowałem ten dom własnymi rękami. Każda ściana to był mój trud. Każdy próg to pot na czole. Oddałem im to wszystko w dobrej wierze. A oni to zlekceważyli. Rozmienili na drobne. Śmiali się, kiedy to pękało. Uważali, że są mądrzejsi, bo mają więcej followersów niż ja lat życia.

Ale ja już nic nie naprawię. Nie pomogę. Nie będę ich więcej ostrzegać. Bo jeśli ktoś nie nauczy się na własnych błędach, to nie zasługuje, by korzystać z cudzych doświadczeń. A ja nie chcę być nikomu wyrzutem sumienia. Ani głosem rozsądku. Ani naprawiaczem tego, co zniszczyli. Chcę tylko patrzeć. I pamiętać.

Wiktor, 67 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama