Reklama

Od siedemnastu lat przygotowywałam święta sama – od pierogów po sernik, od dekoracji po pakowanie prezentów. Mój mąż i synowie mieli wtedy zwykle „pełne ręce roboty” przy oglądaniu Kevina i scrollowaniu telefonu. Nie narzekałam, choć czasem czułam, że jestem bardziej obsługą niż częścią rodziny. W tym roku coś we mnie dojrzało – potrzeba zmiany, odpoczynku, może małego buntu. Kiedy ogłosiłam, że to oni będą w tym roku gotować wigilijną kolację, nie powiedzieli ani słowa. Za to ich miny – z szeroko otwartymi oczami i opadniętymi szczękami – pamiętam do dziś. I dobrze im tak.

Tylko ja mam obowiązki

Święta w naszym domu zawsze miały swój rytuał. Ja w fartuchu, z mąką we włosach i garnkiem na każdym palniku. Oni – mąż i nasi dwaj synowie – rozłożeni na kanapie, z kubkami herbaty, raz po raz zaglądali do kuchni z pytaniem:

– Kiedy będzie coś do spróbowania?

Czasem, dla świętego spokoju, rzucałam im uszko do przetestowania albo kawałek makowca. Radości było co niemiara. I mimo że święta były piękne, coś mi coraz częściej uwierało. Czułam się jak świąteczna maszyna – wszystko musiało być zrobione na czas, perfekcyjnie, z uśmiechem. Nawet kiedy plecy bolały, a stopy pulsowały z bólu. Oni nie robili tego złośliwie. Po prostu się przyzwyczaili, że mama ogarnia. Zresztą ja też się do tego przyzwyczaiłam. Do tej roli, którą sama sobie przydzieliłam.

Nie pamiętam konkretnego momentu, kiedy zrodził się we mnie pomysł, że trzeba to odwrócić. Może kiedy po raz kolejny obudziłam się w Wigilię z bólem głowy i wściekłością, że znowu nie zdążyłam umalować paznokci. Może wtedy, gdy zauważyłam, że nawet nie usiedli ze mną do klejenia pierogów – tylko zrobili zamówienie z knajpy, żeby nie przeszkadzać.

W każdym razie w tym roku postanowiłam, że to ja usiądę. A oni się ruszą. I poczują, jak to jest ogarnąć wszystko od A do Z, gdy w tle grają kolędy, a woda na barszcz wykipi właśnie na płytę.

Byli w szoku

Tydzień przed Wigilią, podczas śniadania, odłożyłam widelec i powiedziałam spokojnie:

– W tym roku to wy przygotowujecie święta. Gotowanie, pieczenie, wszystko.

Najpierw była cisza. Potem spojrzenia. Mąż uniósł brwi, starszy syn zrobił wielkie oczy, a młodszy parsknął śmiechem, myśląc, że żartuję.

– Co? – zapytał mąż. – Że my? Jak to?

– Normalnie. Macie tydzień. Ja nie robię w tym roku ani jednego pieroga. Będę wam kibicować z fotela. Może z kieliszkiem wina w ręce.

– Ale... my nie umiemy – bąknął młodszy, jakby to był koronny argument.

– To się nauczycie – odparłam, czując, jak narasta we mnie coś na kształt satysfakcji.

Przecież ty zawsze robisz... – zaczął mąż, ale przerwałam mu:

– Właśnie. Zawsze ja. A teraz czas na was.

Było mi ich trochę szkoda. Wyglądali, jakby ktoś kazał im prowadzić traktor przez centrum miasta. Nie odpuszczałam. Poszli do pokoju i słyszałam, jak szeptem coś analizują, jakby planowali napad na bank. Wrócili po dziesięciu minutach z pytaniami:

– A co dokładnie trzeba zrobić?

– Gdzie są przepisy?

Możemy zamówić coś z restauracji?

Zaśmiałam się tylko i wzruszyłam ramionami. Niech sobie radzą. Przyszedł czas, by zobaczyli, że barszcz nie gotuje się sam, a ryba po grecku to nie tylko jakaś marchewka.

Panika i przerażenie

Jeszcze tego samego dnia wieczorem usłyszałam trzask szafek i szelest kartek. Mąż wyjął mój stary zeszyt z przepisami i siedział nad nim jak student przed egzaminem. Starszy syn przysiadł się z laptopem, googlując „jak zrobić pierogi w domu”. Młodszy… cóż, próbował zająć się listą zakupów, choć zapisał na niej „ziemniaki – okrągłe czy te dłuższe?” i „mleko – to w butelce czy kartonie?”.

Siedziałam na kanapie i pierwszy raz od lat miałam czas patrzeć, jak moi faceci się gimnastykują. Było w tym coś wzruszającego, ale też przezabawnego.

– Mamo, ile czasu trzeba gotować buraki, żeby były miękkie? – zapytał młodszy.

– A jak się wałkuje ciasto, żeby się nie kleiło? – dopytywał starszy.

– Co to znaczy, że ciasto ma „odpocząć”? Ono też ma dość świąt? – zaśmiał się mąż, próbując rozczytać mój odręczny przepis.

Z trudem powstrzymywałam się, żeby nie rzucić się do kuchni i nie pomóc. Jednak trzymałam się planu. Uczyli się, kombinowali, mylili mąkę ziemniaczaną z pszenną, a cukier puder z mąką do klusek. Przez dwa dni kuchnia wyglądała jak pole bitwy, a lodówka zapełniła się dziwnymi eksperymentami: rybą w galarecie, która się nie ścięła, i pierogami, które pękały przy gotowaniu jak balony.

Jednak mimo całego chaosu nie słyszałam ani jednego słowa narzekania. No, może tylko ciche:

– Jakim cudem mama to robi co roku i jeszcze się do nas uśmiecha?

Kuchenne rewolucje męskiego trio

Dzień przed Wigilią kuchnia wyglądała jak po apokalipsie. Na stole leżały rozsypane przyprawy, lepiące się kawałki ciasta i klejące karteczki z notatkami. Mąż z uporem próbował zapanować nad smażeniem karpia, choć po raz trzeci chlapnął gorącym olejem w ścianę. Starszy syn, ubrany w fartuch z reniferem, walczył z makowcem, który nie chciał się zwinąć w roladę, tylko pękał jak sucha ziemia. A młodszy… młodszy spalił kompot z suszu. Całą kuchnię wypełnił zapach przypalonego jabłka i śliwki.

– Czy śliwki mogą wybuchnąć? – zapytał, pokazując garnek, w którym drylowane owoce wyglądały jak smutne rozczarowanie.

Mąż zakasał rękawy.

– Dobra, skupmy się. Barszcz już mamy, karp się marynuje. Zróbmy teraz sałatkę jarzynową. Chociaż coś prostego.

Po piętnastu minutach zorientowali się, że nikt nie ugotował warzyw. Ziemniaki były surowe, marchew twarda jak kamień. Siedziałam w salonie, udając, że czytam książkę. W rzeczywistości podsłuchiwałam każde ich potknięcie z ukrytym uśmiechem.

– Mamo, czemu ty się nigdy nie wkurzasz w święta? – zapytał starszy syn, zaglądając do mnie niepewnie.

– A kto powiedział, że się nie wkurzam? – odpowiedziałam, nie odrywając wzroku od książki. – Po prostu nikt tego nie zauważa.

Ten moment, kiedy po raz pierwszy zobaczyli, jak trudne jest zorganizowanie świąt – bez wybuchów, bez narzekania – był bezcenny. Zobaczyli, że święta nie robią się same, że choinka nie przystraja się sama, a pierogi nie przylatują z nieba w idealnych rzędach.

Wigilia pełna niespodzianek

Wigilia nadeszła jak zawsze – za szybko. O osiemnastej usiedliśmy przy stole. Stół wyglądał pięknie – może nie idealnie, ale udekorowany z sercem. Obrus był krzywo ułożony, serwetki dobrane przypadkowo, a świecznik przysłaniał jednemu z nas pół twarzy. To nie miało znaczenia. Mężczyźni mojego życia – zmęczeni, umazani mąką, z zacięciami po krojeniu warzyw – patrzyli na mnie z dumą.

Na stole stanęły ich dzieła: barszcz z uszkami (trochę za kwaśny), pierogi z kapustą (w większości otwarte, ale smaczne), karp, którego mąż smażył przez godzinę, aż zrobił się prawie chrupki jak frytka. Makowiec był bardziej rozpadającym się plackiem niż roladą, a kompot… no cóż, tym razem bez przypalonych śliwek, ale za to z podejrzanie dużą ilością goździków.

Nie wyśmiałam ani jednego dania. Przeciwnie – pochwaliłam każde z nich, z uśmiechem i wdzięcznością. Były przygotowane z wysiłkiem, chaosem i miłością.

– Smakuje trochę inaczej niż zwykle, co nie? – mruknął mąż, próbując barszczu.

– Smakuje świętami – odpowiedziałam. I naprawdę tak było.

Po kolacji nikt się nie spieszył do telewizora. Starszy syn zmywał naczynia, młodszy segregował papierki po prezentach, a mąż zaproponował spacer.

To co, za rok powtarzamy? – rzucił żartem.

Spojrzałam na nich z przekąsem.

– Może, ale już nie oddam wam całej kuchni. Za dobrze się bawiliście.

I wtedy dotarło do mnie, że ta jedna zmiana – mój mały bunt – sprawiła, że święta wreszcie poczułam też ja.

Gdzie kucharzy trzech...

Po świętach długo jeszcze wspominaliśmy ten wyjątkowy wieczór. Co chwila ktoś wybuchał śmiechem na wspomnienie rozwalających się pierogów albo „karpia chipsowego”. Mąż z dumą pokazywał zdjęcie swojej jarzynowej, starszy syn tłumaczył ciotce, jak nie piecze się makowca, a młodszy opowiadał znajomym, że kompot można przypalić, ale tylko raz w życiu.

Dla mnie te święta były czymś więcej niż odpoczynkiem. Były małym zwycięstwem – nie nad rodziną, tylko nad przyzwyczajeniami. Przez lata sądziłam, że święta muszą być idealne, a ja muszę nad wszystkim panować. Tymczasem okazało się, że kiedy odpuszczę, dzieje się magia. Nie taka z reklamy, nie sztuczna. Prawdziwa – z potknięć, wspólnego śmiechu, niedoskonałości.

Najpiękniejsze było to, że oni sami to zrozumieli. Nie musiałam tłumaczyć, prosić, narzekać. Wystarczyło im oddać odpowiedzialność. Choć na chwilę. Dzięki temu poczuli, co to znaczy naprawdę przygotować coś dla innych. Po Nowym Roku usiedliśmy razem i mąż powiedział:

– Może w przyszłym roku zrobimy to razem? Ty nauczysz nas, jak lepić pierogi, my zrobimy resztę. Podzielimy się na zespoły.

Skinęłam głową. Wspólne święta – nie znaczy perfekcyjne, ale wspólne naprawdę. I wtedy po raz pierwszy od dawna poczułam, że nie jestem tylko kucharką w domu pełnym gości. Jestem częścią tej rodziny. Równą, docenianą. I to był mój największy prezent.

Barbara, 44 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama