Reklama

Nie jestem bohaterem romantycznej opowieści. Mam 47 lat, pracuję w hurtowni budowlanej, jestem wdowcem. Moja żona zmarła na nowotwór, zostawiła mnie z dwójką dzieci — Kacprem i Majką. Synek miał wtedy 10 lat, córcia zaledwie 6. Śmierć Krystyny była dla całej naszej trójki prawdziwą traumą. Maluchy zupełnie nie rozumiały, dlaczego mama odeszła i już nigdy ich nie przytuli. Nie przeczyta bajki na dobranoc, nie usmaży ulubionych naleśników z kremem czekoladowym, nie zabierze na długi spacer po parku i nie będzie z nimi karmić kaczek, nie ułoży ich do snu.

Starałem się być silny

Do końca wierzyłem, że to, co mówią lekarze, jest pomyłką. Że mojej żonie wcale nie zostało zaledwie kilka miesięcy życia. Że kolejne wizyty w szpitalu, chemia, wypadanie włosów i osłabienie są jedynie złym snem, z którego wszyscy się przebudzimy i znowu będzie dokładnie tak, jak dawniej. Że Krysia codziennie rano przygotuje mi kanapki do pracy, a ja jej dam buziaka i powiem, że będę tęsknił. Że po powrocie moja kochana trójka będzie czekać na mnie w mieszkaniu i wspólnie nakryjemy do stołu. Że zaplanujemy weekendowy wypad do zoo, wycieczkę rowerową, wyjście do parku i na lody.

Wszystko jednak stało się jedynie przeszłością i pięknym wspomnieniem. Zostałem sam z dzieciakami i nic nie było w stanie zapełnić pustki, która pojawiła się w moim sercu. Bliższa i dalsza rodzina po pogrzebie wróciła do domów i swoich spraw, a my zostaliśmy ze swoim bólem sami.

Robiłem, co mogłem, żeby być i ojcem, i matką. Ale łatwo nie było. Dni w pracy, wieczory z obiadem gotowanym na szybko, pranie, prasowanie, zakupy, zebrania w szkole. Wszystko na mojej głowie. Dotychczas dzieliliśmy się obowiązkami, ale i tak więcej domowych spraw spadało na głowę żony. To ona pracowała na pół etatu w księgarni należącej do jej kuzynki i mogła na spokojnie odbierać dzieciaki ze szkoły. Miała też talent do gotowania. Ja sam dopiero uczyłem się wszystkiego.

To jednak prawda, że dzielenie życia na dwoje sprawia, że jest ono o wiele łatwiejsze. Nie tylko emocjonalnie, ale i tak zwyczajnie. Po prostu logistycznie. Teraz o każdy drobiazg musiałem zadbać sam.

Miałem dość samotności

Kiedy poznałem Halinę, pomyślałem, że to los się do mnie uśmiechnął. Pracowała jako księgowa w firmie znajomego. Miała spokojny głos, delikatny sposób bycia. Wydawało się, że rozumie, przez co przeszedłem. Na pierwszej randce powiedziała:

– Wychowywałam mojego bratanka przez kilka lat, kiedy żona brata wyjechała do Anglii i zostawiła go samego z dzieckiem. Doskonale wiem, jak trudno być samotnym rodzicem i bardzo cię podziwiam, że tak dobrze dajesz sobie radę ze wszystkim. Ale czasami trzeba poprosić o wsparcie.

To mnie ujęło. Poczułem, że ktoś naprawdę rozumie mnie i moje wewnętrzne rozterki. Na co dzień starałem się nie okazywać emocji i nie prosić o pomoc. Teraz zrozumiałem, że obok mnie pojawił się ktoś, dla kogo wcale nie muszę być supermanem, który z uśmiechem na ustach zarabia pieniądze, ogarnia dom, zastępuje dzieciom ojca i matkę jednocześnie.

Z Haliną pobraliśmy się po niecałym roku znajomości. Szybko. Ale ja nie miałem czasu na długie narzeczeństwo. Nie mogłem pozwolić sobie na to, żeby jak młokos biegać na randki i zabiegać o kobietę przez kolejne lata. Miałem obowiązki. Mnóstwo obowiązków. No i były dzieci. Jednym słowem – moje życie trzeba było poukładać.

Halina zaraz po ślubie zamieszkała z nami, a ja wreszcie poczułem, że nie jestem ze wszystkim sam. Na początku wszystko wydawało się układać niczym na obrazku. Moja żona pysznie gotowała, sprzątała mieszkanie, prała i prasowała dziecięce ciuszki. Pomagała Majce w pracach plastycznych, zagadywała Kacpra o jego zainteresowania. Sielanka? Pozornie tak, ale szybko poczułem, że na tym idealnym obrazku pojawia się jakaś rysa.

Miałem swoje podejrzenia

Nie, nie stało się nic złego. Nic, co pokazałoby mi, że coś naprawdę jest nie tak. Po prostu coś mi nie pasowało. Ale czy to nie ja byłem przewrażliwiony? Nie byłem w stanie wskazać realnej przyczyny dobitnie pokazującej, że w naszym domu źle się dzieje. No wiecie, takiej, która pokazałaby mi, że trzeba wypisać się z tego układu i szybko uciekać, zanim będzie za późno. Halina dbała o dom i dzieci, nie krzyczała na nie.

– Tato, ciocia Halina nie pozwoliła mi iść do babci – powiedziała pewnego dnia Majka.

– Jak to? Dlaczego? – zupełnie nie rozumiałem, o co chodzi córeczce.

– Bo powiedziała, że babcia dużo mówi o mamie, a to nie jest zdrowe. Że mamy patrzeć w przyszłość, a nie kopać się w przeszłości. Czy jakoś tak.

Zdziwiłem się. Teściowa była dla dzieci jak druga matka. Kochała wnuki, starała się o nie dbać i je rozpieszczać. Na ile mogła, na tyle nam pomagała. Po śmierci Krystyny to tylko dzięki niej jakoś wróciliśmy do normalnego życia. Przez pierwsze dwa tygodnie robiła wszystko w naszym domu. Nigdy też nie mówiła źle o Halinie. Normalnie zaprosiliśmy ją na ślubne przyjęcie, a ona nam szczerze gratulowała i cieszyła się naszym szczęściem.

– Krysia nie żyje, ale jestem pewna, że moja córka chciałaby, żebyś jeszcze ułożył sobie życie. Jesteś młody, nie możesz zawsze być sam. Każdy z nas potrzebuje miłości. Nie ma piękniejszej rzeczy w życiu niż mieć obok siebie kogoś, kto nas kocha – do dzisiaj pamiętam słowa, które wypowiedziała, gdy nieśmiało poinformowałem ją o moich ślubnych planach.

Nie, ona nie mogła stać na drodze szczęściu naszej nowej rodziny. Cieszyła się, że kogoś mam, a w życiu dzieci pojawiła się kobieta, która będzie potrafiła o nie zadbać. Po prostu wspominała swoją córkę. Ale czy można się temu dziwić? W końcu była matką, która też tęskniła i cierpiała po stracie swojego dziecka. Na pewno nie buntowała jednak swoich wnuków przeciwko mojej nowej żonie.

„Może Halina nie chciała, żeby dzieci rozdrapywały stare rany? W końcu to naprawdę jest niezdrowe” – tłumaczyłem sam sobie.
Ale coś mnie zakuło w sercu. Chyba jakieś złe przeczucie, które podpowiadało mi, że moja rodzina nie jest bezpieczna.

Powoli wcielała swój plan w życie

Z czasem dzieci coraz mniej się do mnie przytulały. Majka przestała rysować laurki z serduszkami podpisanymi „dla tatusia”. Kacper stał się zamknięty w sobie. Już nie opowiadał mi o grze w piłkę, pochwałach trenera, lekcjach i swoich kolegach ze szkoły. Halina mówiła, że dzieci dojrzewają i to jest zupełnie normalne. Że po prostu się zmieniają i my nic na to nie poradzimy. Tylko że nie były takie przed moim ślubem z nią.

Zaczęła też coraz częściej mówić, że nie powinniśmy spotykać się z moją teściową.

– Ona ma na was zły wpływ. Zachowuje się, jakby to ona była matką waszych dzieci, a ja jakbym nie istniała – mówiła z udawaną łagodnością, ale w jej oczach było coś zimnego.

A ja... milczałem. Nie chciałem awantur.

– Kochanie, przesadzasz – rzucałem tylko.

– Ty mnie nigdy nie bronisz – odpowiadała cicho, z wyraźnym żalem w głosie. – Jestem tylko tłem dla twojej idealnej nieboszczki – dodawała, a ja nie wiedziałem, co mam jej odpowiedzieć.

Czułem się winny. Czy rzeczywiście tak robiłem? Czy dawałem jej odczuć, że w moim sercu nigdy nie zajmie pierwszego miejsca?

Dzieci nic nie mówiły, ale patrzyły

Pewnego dnia zauważyłem, że Majka schowała się w szafie. Siedziała tam z lalką, skulona, cicho płakała.

– Córeczko, co się stało? – zapytałem.

– Ciocia Halina powiedziała, że jak będę niegrzeczna, to oddasz mnie do babci na zawsze. Albo trafię do domu dziecka. Nie zrobisz tak, tatusiu? – w jej błękitnych oczkach pojawiły się łzy.

Zamarłem.

– To nieprawda, przecież wiesz, że cię kocham, prawda?

– Ale ona mówi, że jak coś ci się stanie, to i tak jej podpisy będą ważniejsze niż babci.

Zrozumiałem, że coś się nam wymknęło spod kontroli.

Kilka dni później w mojej skrzynce znalazłem list. Bez nadawcy. W środku — wydruki z ksiąg wieczystych, informacja o planowanym przepisaniu mieszkania, mail do kancelarii notarialnej: „Wniesienie udziałów z tytułu małżeństwa. Zależy mi na szybkiej realizacji”. Podpis: Halina.

Zrobiło mi się zimno. Przecież nigdy nie rozmawialiśmy o żadnym podziale majątku! Po konfrontacji usłyszałem tylko:

– Chciałam mieć pewność. Po tylu latach pomocy, zasługuję na stabilizację.

Ale ja nie prosiłem jej o „pomoc”. Chciałem partnerki, a nie zarządczyni mojego majątku. Złożyłem pozew o rozwód. Bez orzekania o winie — nie chciałem robić z tego widowiska. Halina wyprowadziła się jeszcze tego samego dnia. Zostawiła na stole karteczkę:

Powodzenia z dziećmi. One też kiedyś dorosną i przestaną cię potrzebować. Wtedy zostaniesz sam.

Oczywiście, że dorosną. Ale wiecie co? Nie chcę, żeby przestali mnie potrzebować. Chcę być ojcem, który ich nie zawiódł. I już wiem, że nigdy więcej nie zaufam komuś tylko dlatego, że mówi cicho i łagodnie. Bo za ciszą może kryć się coś gorszego niż krzyk. Mogą kryć się ukryte pretensje i niecne plany.

Jarek, 40 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama