Reklama

Życie po trzydziestce bywa rozczarowująco pragmatyczne. Zwłaszcza kiedy w twojej skrzynce częściej lądują wezwania do zapłaty niż pocztówki z wakacji. Gdy pojawiła się ona – chłodna, konkretna, w idealnie skrojonym płaszczu – i zaproponowała „współpracę”, poczułem się, jakbym dostał propozycję z innego świata. Świata, w którym nie jestem ciągle krok od upadku.

Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że ta kobieta znała moją matkę. Że jej motywy nie mają nic wspólnego z kalkulacją, jak próbowała mnie przekonać. Że ja miałem być... kimś więcej niż tylko partnerem w spółce. I że sam, głupi, dam się wciągnąć w coś, co przypominało miłość.

Tylko że to, co przypomina miłość, nie zawsze nią jest. I czasem, kiedy prawda wychodzi na jaw – boli bardziej niż byle uczucie.

Umowa przedślubna

Spotkaliśmy się w kawiarni, która wyglądała jak lobby hotelowe. Wypiłem kawę. Ona siedziała naprzeciwko, z laptopem, który bardziej pasował jej do dłoni niż bukiet kwiatów.

– Przeczytałeś umowę? – zapytała spokojnie, nawet nie podnosząc wzroku.

– Przeczytałem. Nawet dwa razy.

– I?

– I jesteś szalona.

Spojrzała na mnie z delikatnym uniesieniem brwi, ale bez cienia rozbawienia.

– Zawsze tak mówisz kobietom, które chcą wnieść cię do zarządu swojej firmy?

– Tylko tym, które chcą mnie poślubić w pakiecie.

Uśmiechnęła się chłodno.

– Potrzebuję nazwiska. Spokój inwestorów. Przez trzy lata jesteśmy parą tylko na papierze. Ty dostajesz udział w zyskach i dostęp do pieniędzy, których tak bardzo ci brakuje. Ja mam święty spokój. I nie tłumaczę się nikomu.

– Seks? Wspólne wakacje?

– Bez intymności. Ustalimy wszystko. Podział przestrzeni, konta, nawet to, gdzie kto parkuje.

Jej opanowanie było niepokojące.

A jak ktoś się zakocha? – zapytałem.

– To problem tej osoby – odpowiedziała bez mrugnięcia.

Zamilkłem. Tyle rzeczy w moim życiu nie wyszło. Więc może czas spróbować czegoś, co nie miało prawa się udać.

– Dobra – powiedziałem w końcu. – Biorę to.

Zatrzasnęła laptopa.

– Świetnie. Ślub w przyszły piątek. Ubierz się elegancko. I nie spóźnij się.

Pierwsza noc osobno

Ślub odbył się o dziesiątej rano, w urzędzie, który pachniał kurzem i szarym papierem. Po wszystkim zaproponowałem, że podrzucę ją do domu.

– Mam kierowcę – rzuciła, jakby to wyjaśniało wszystko.

– I co teraz? – spytałem, wsuwając dłonie do kieszeni. – Wracamy każde do siebie? Jak po spotkaniu zarządu?

– Wprowadź się jutro. Pokój gościnny jest gotowy. I podpisz jeszcze ten aneks. Dotyczy podziału kosztów.

Wyjęła kartkę z torebki i wręczyła mi, jakby to był przepis na zupę.

– Ty to masz romantyczne podejście do życia.

– Ty też nie płakałeś przy przysiędze – odparła sucho.

Patrzyliśmy na siebie chwilę. I wtedy coś w niej drgnęło. Niewiele, ale wystarczyło, żebym zauważył.

– Miałeś dzisiaj bardzo podobny wyraz twarzy do niej – powiedziała cicho.

– Do kogo?

– Nieważne – ucięła i odwróciła wzrok.

– Jeśli chcesz, żeby to działało, może jednak powinnaś zacząć mówić całe zdania.

– Mówisz to ty – rzuciła ostro, wsiadając do samochodu. – Widzimy się jutro. Drzwi będą otwarte.

Zniknęła za szybą, a ja zostałem sam na chodniku, w garniturze pożyczonym od kolegi. Mój nowy związek – bez uczuć, bez sypialni – zaczął się właśnie w taki sposób. Formalnie. Obco. Zimno.

Tylko że tamto jedno zdanie – „bardzo podobny wyraz twarzy do niej” – zaczęło mi dźwięczeć w głowie. I wiedziałem już, że nie było przypadkowe.

Jej zasady gry

Wprowadziłem się następnego dnia o ósmej rano, bo nie umiałem spać. Nie przez emocje, raczej przez napięcie. Miałem być częścią układu, który sam sobie wybrałem. I nie wiedziałem, czy to mnie podnieca, czy przeraża.

Drzwi były otwarte, jak obiecała. W domu pachniało czystością i kawą. Weszła do kuchni w granatowym szlafroku i spojrzała na mnie jak na kuriera.

– Miałeś przyjść po dziewiątej – rzuciła. – Ale skoro już jesteś…

– Też się cieszę, że mnie widzisz – mruknąłem.

Wskazała dłonią jedną z szafek.

– Twoje rzeczy możesz trzymać tutaj. Pokój gościnny jest na górze, po lewej. Łazienka tylko twoja. I przypominam: nie wchodzisz do mojej sypialni bez zaproszenia.

– Dobrze, że chociaż łazienki nie musimy dzielić. Jeszcze byś mi zarzuciła, że woda po mnie kapie na marmur.

– To nie marmur. To kamień sprowadzany z Portugalii – odparła spokojnie, popijając kawę. – I naprawdę byłoby miło, gdybyś nie sypał wszędzie okruchów.

– Czyli romantyzm pełną parą – parsknąłem.

Zignorowała to.

– W piątek kolacja z zarządem. Musimy wyglądać jak małżeństwo z klasą. Proszę, nie mów niczego głupiego.

– A co, jeśli jednak powiem?

– Wtedy poproszę o rozwód. Tak się kończy większość małżeństw, nie?

Oparłem się o framugę i uśmiechnąłem krzywo.

– Jesteś dziwna. Wiesz o tym?

– Wiem. Ale ty się na to pisałeś.

Pod tą fasadą coś drżało

Kolacja była elegancka. Ona w ciemnej sukni, z delikatną biżuterią, której pewnie bałbym się dotknąć. Ja – z wyprasowaną koszulą i uśmiechem, który trenowałem przed lustrem.

Graliśmy dobrze. Śmiała się w odpowiednich momentach, lekko dotykała mojej ręki. Nikt by nie powiedział, że miesiąc temu podpisaliśmy kontrakt, a nie ślubną przysięgę. A jednak pod tą fasadą coś drżało.

– Jak się poznaliście? – zagadnęła jakaś dama z zarządu. – Taka para... osobliwa.

– Czasem życie samo podsuwa odpowiedzi – powiedziała ona gładko, a ja dodałem:

– I nie każda miłość musi być krzykiem, czasem wystarczy szept.

Po wszystkim, kiedy już zamknęły się za nami drzwi auta, odetchnąłem.

– No, przyznaj, że wypadliśmy świetnie.

Nie odpowiedziała od razu. Patrzyła przez okno.

– Masz ten sam sposób mówienia, co ona.

– Kto? – zmarszczyłem brwi.

– Twoja matka. Używała tych samych metafor. Tak samo patrzyła na ludzi. I tak samo wszystko ukrywała za ironicznym uśmiechem.

Zamarłem.

– Skąd ją znałaś?

Długo milczała. Potem spojrzała na mnie w taki sposób, jakby właśnie przestałam być jej „kontraktowym mężem”, a stał się kimś niewygodnie prawdziwym.

– To nie jest rozmowa na dziś. Ale przyjdzie czas, że ci powiem. I nie wiem, czy będziesz mi za to wdzięczny.

– Powiedz teraz.

– Nie. Bo jeszcze mnie lubisz.

Wszystko po coś

Nie potrafiłem spać. Położyłem się, ale słowa „masz ten sam sposób mówienia co ona” nie dawały mi spokoju. Wstałem. Cisza w domu była gęsta, prawie sztuczna. Zeszła do kuchni dopiero nad ranem.

– Nie spałeś? – zapytała, jakby to była najzwyklejsza rzecz na świecie.

– Chyba oboje wiemy dlaczego.

Westchnęła. Przez chwilę wydawało mi się, że chce się cofnąć. Że powie: „zapomnij”. Ale nie zrobiła tego.

– Twoja matka... była moją nauczycielką. I jedyną osobą, która we mnie wtedy wierzyła. Pomogła mi wyjść z dna, kiedy nikt inny nie widział we mnie człowieka.

Patrzyłem na nią w milczeniu.

– Wiesz, że zmarła, kiedy miałem osiemnaście lat?

– Wiem – skinęła głową. – I wiem, że nie miała pieniędzy, że zmagaliście się z komornikami, że ojciec zostawił was w długach. Byłam jedyną osobą na pogrzebie spoza rodziny. Stałam z tyłu.

– Dlatego ta cała umowa? Dlatego mnie wyciągnęłaś?

– Tak – odpowiedziała cicho. – I nie. Bo kiedy cię zobaczyłam coś się ruszyło. Widziałam ją. W twoim głosie. W twoim spojrzeniu. I pomyślałam, że może to nie przypadek. Może po coś.

Zrobiło mi się gorąco, ale nie z wdzięczności.

– Czyli nie ja cię obchodziłem. Tylko wspomnienie o niej?

– Na początku, tak – powiedziała bez uciekania. – Ale później... Przestałam widzieć w tobie jej cień.

Zamilkłem. Bo wiedziałem już, że ją kocham. A jednocześnie czułem się jak przemycony projekt sentymentalny.

– Powinnaś mi to powiedzieć wcześniej.

– Wiem. Ale nie chciałam cię stracić...

Za późno na udawanie

Minęło kilka dni. Mijaliśmy się w korytarzach domu jak współlokatorzy, którym zabrakło umowy na czułość. Formalnie byliśmy małżeństwem, ale pierwszy raz od ślubu nie wiedziałem, jak do niej mówić. Bez tej pewności, że gramy w tę samą grę.

Siedziała w salonie, w tych swoich bezbłędnie dobranych spodniach i wełnianym swetrze. Nawet zbolała wyglądała perfekcyjnie.

Wyprowadzę się – powiedziałem cicho. – Nie dziś. Ale niedługo.

Nie spojrzała na mnie. Usta jej lekko drgnęły, ale nie zaprotestowała.

– Rozumiem – odparła. – Nie obiecywałam ci niczego. Pamiętasz?

– Pamiętam. Ale nie jesteśmy już w punkcie wyjścia. A ja nie jestem kimś, kto potrafi udawać, że to tylko układ.

Wstała. Powoli. I wtedy spojrzała mi w oczy – po raz pierwszy od tamtej rozmowy.

– Ja też przestałam udawać, Adrian. Może właśnie dlatego tak to boli.

– To czemu nic nie robisz?

– Bo nie wiem, czy mi wybaczysz. I nie umiem prosić.

Zrobiłem dwa kroki w jej stronę. Serce waliło mi jak przed egzekucją.

– Wystarczy, że nie będziesz mnie traktować jak wspomnienie po kimś innym. Chcę być sobą. Nie jej echem.

– Już jesteś – powiedziała drżącym głosem. – I chyba właśnie dlatego tak bardzo cię potrzebuję.

Objęła mnie, jakby trzymała się brzegu, żeby nie utonąć. A ja wiedziałem, że nie chodzi już o żaden kontrakt, o spółkę, o nazwisko. Chodziło o nas. Choć zaczęliśmy od kłamstwa, może to było najuczciwsze, co nas spotkało.

Adrian, 36 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama