Reklama

Mam trzydzieści lat, mieszkam w Krakowie i od dawna żyję po swojemu – spokojnie, trochę eko, trochę tradycyjnie. Nie mam dzieci, nie mam kredytu, ale mam coś znacznie cenniejszego – spokój we własnej głowie. Od lat staram się żyć tak, żeby nie marnować. Nie chodzi o skąpstwo, tylko o rozsądek. O szacunek do rzeczy, do planety… i do samej siebie.

Największe zdziwienie zawsze budziła moja woda. Tak, woda. Bo ja od lat piję kranówkę – tylko przefiltrowaną, ale czystą i świeżą. Nie kupuję napojów i soków. Zawsze mam przy sobie butelkę z filtrem. Ludzie reagują różnie: jedni pytają z ciekawością, inni z wyższością. Ale większość… z kpiną.

– Serio, Klaudia, nie stać cię na zwykłą wodę z marketu? – spytała mnie kiedyś Ola, gdy siedziałyśmy razem na lunchu w biurowej kuchni. – Za dwa złote masz mineralną. Nie wiem, po co tak kombinować.

Po co mam płacić za coś, co i tak leci z kranu? – odparłam spokojnie, nalewając sobie do szklanki moją wodę z butelki. – Mam filtr, smakuje świetnie.

Ola przewróciła oczami, jakby słuchała opowieści o jakimś eksperymencie.

– No wiesz, jak dla mnie to trochę… dziwne. Ja tam lubię wiedzieć, co piję.

– A ja wiem. Właśnie dlatego piję to, co sama przefiltruję – uśmiechnęłam się, ale w środku poczułam znajome ukłucie. To nie pierwszy raz ktoś dawał mi do zrozumienia, że jestem „inna”.

Patrzyłam, jak Ola wyciąga z torebki kolejną plastikową butelkę, odkręca ją i popija z miną kogoś, kto właśnie pije jakiś luksus. A ja zastanawiałam się – czemu ludzi tak drażni, że ktoś robi coś po swojemu? Czy naprawdę butelka z kranówką to powód do żartów?

Może po prostu lubimy śmiać się z tego, czego nie rozumiemy. A ja… cóż, ja po prostu chciałam żyć rozsądnie. I nie wiedziałam wtedy jeszcze, że ta moja kranówka – ten codzienny, nic nieznaczący nawyk – kiedyś naprawdę zmieni moje życie.

Śmiał się ze mnie przy wszystkich

Imprezy firmowe nigdy nie były moją ulubioną formą spędzania czasu. Wszyscy udawali, że świetnie się bawią, a w rzeczywistości co drugi tylko czekał, aż będzie można zrobić „obrachunek” i pójść do domu. Albo rzucić się na barek. Ale tego wieczoru, gdy dział marketingu postanowił „integrować się” w restauracji nad Wisłą, po prostu nie miałam wyjścia. Przyszłam.

Siedzieliśmy przy długim stole, na którym lśniły kieliszki i butelki z wodą mineralną – jedna za drugą, jak mały oddział wojska. Ktoś nalał mi wody, ale grzecznie odmówiłam i sięgnęłam po swoją butelkę.

No nie wierzę! – roześmiał się Kuba, nasz firmowy żartowniś. – Ty serio przyniosłaś własną wodę na imprezę?

– A co, nie wolno? – odpowiedziałam spokojnie.

– Wolno, ale wiesz… to wygląda, jakbyś przyszła z własnym cateringiem – uśmiechnął się pod nosem.

Może jeszcze kanapki z domu wyciągniesz? – dorzucił ktoś z końca stołu.

Zrobiło się cicho, a ja poczułam, że wszyscy czekają, aż się tłumaczę. Ale nie miałam najmniejszej ochoty. Wzięłam łyk wody i spojrzałam Kubie prosto w oczy.

– Wiesz co, Kuba? – zaczęłam. – Zamiast się śmiać, może policzmy, ile wydajesz miesięcznie na picie?

– Na picie? – zaśmiał się. – Na wodę? No nie wiem, może z pięćdziesiąt złotych.

– A kawki na mieście? Energetyki? Piwko po pracy? – dopytałam, sięgając po telefon. – Patrz.

Na ekranie miałam przygotowany arkusz – tak, naprawdę go prowadziłam. Pokazałam mu: „koszt wody butelkowanej vs koszt kranówki z filtrem”. Liczby nie kłamały.

– Zobacz – powiedziałam. – Średnio ludzie wydają ponad 1200 zł rocznie tylko na wodę w butelkach. Ja płacę mniej niż 50 zł – za filtry.

Kuba parsknął śmiechem, ale już mniej pewnie.

– To co, oszczędzasz na coś?

– Może. A może już mam plan, jak te pieniądze wykorzystać – odparłam, nie spuszczając wzroku.

Obok nas siedziała Marta, nowa w firmie. Zwykle cicha, tego wieczoru pochyliła się do mnie.

– Serio aż tyle wychodzi? – spytała szeptem. – Bo ja codziennie kupuję butelkę wody, czasem dwie.

– Policz sama – podałam jej telefon z kalkulatorem. – Po pięć złotych dziennie, razy trzysta sześćdziesiąt pięć.

Marta westchnęła.

– Kurczę… nigdy o tym nie pomyślałam.

A ja uśmiechnęłam się lekko. Po raz pierwszy ktoś nie uznał mnie za dziwaczkę, tylko za kogoś, kto może mieć rację. Ale w środku i tak czułam lekki żal. Bo to nie powinno wymagać tłumaczeń, tabelek ani kalkulacji. To była po prostu… woda. Najprostsza rzecz na świecie.

Zaskoczyli mnie tym

Minęło kilka tygodni od tamtej firmowej imprezy. Zdążyłam o niej zapomnieć, wrócić do swoich rytuałów – do porannego filtrowania wody, herbaty w termokubku i spacerów do pracy. Aż pewnego wieczoru, gdy właśnie podlewałam kwiaty, zadzwonił telefon. Numer nieznany.

– Hej, tu Marta z pracy – usłyszałam. – Nie przeszkadzam?

– Nie, jasne. Co się stało?

– Właściwie nic złego… – zawahała się. – Pamiętasz, jak mówiłaś o tej wodzie? Policzyłam swoje wydatki. Wyszło mi, że rocznie wydaję ponad dwa tysiące złotych. Dwa tysiące na napoje!

– No widzisz.

– I wiesz co? Kupiłam filtr. Taki sam jak ty masz – w jej głosie słychać było coś między dumą a niedowierzaniem. – Na początku śmiał się ze mnie mój chłopak, że zwariowałam, ale teraz sam nalewa wodę do butelki.

Zaśmiałam się.

– Czyli powoli tworzysz grupę kranówkowców?

– Nie żartuj, ale serio… zaczynam rozumieć, że to wcale nie o wodę chodzi – Marta na chwilę zamilkła. – To trochę jak z kontrolą nad życiem. Jakbyś nagle przestała płynąć z prądem.

Po rozmowie siedziałam jeszcze długo z telefonem w dłoni. Poczułam satysfakcję, ale też coś dziwnie ciężkiego. Czy naprawdę o to chodziło? O liczby, o kalkulacje? A może o to, że ktoś pierwszy raz mnie wysłuchał?

Kilka dni później w kuchni firmowej podszedł do mnie Bartek z IT – ten, który zwykle mówił tylko o serwerach i kontach.

– Cześć, Klaudia – podniósł swoją metalową butelkę. – Zainspirowałaś mnie.

– Serio?

– Tak. Wziąłem filtr i zrobiłem test. Woda z kranu smakuje mi lepiej niż te wszystkie markowe.

Uśmiechnęłam się.

– Nie wierzę, że to mówię, ale chyba zaczynam mieć klub – mruknęłam pod nosem.

A jednak czułam lekki niepokój. Bo jeśli zwykła butelka mogła coś zmieniać, to może… ja też powinnam coś zmienić? Może oszczędzanie to nie tylko pieniądze, ale i siła, żeby żyć po swojemu – mimo że inni pukają się w czoło.

Znalazłam swój cel

Nie wiem, czy to przez Martę, czy przez Bartka, ale zaczęłam patrzeć na swoje codzienne decyzje inaczej. Jednego popołudnia usiadłam z kubkiem herbaty i otworzyłam arkusz, który kiedyś był tylko ciekawostką. Teraz wpisałam tam wszystko: wydatki, wpływy, oszczędności. Kolumna po kolumnie, jakbym układała puzzle z własnego życia.

Liczby mówiły same za siebie. Od dwóch lat – odkąd zaczęłam pić tylko przefiltrowaną kranówkę i przestałam kupować napoje – zaoszczędziłam ponad dwa tysiące złotych. Patrzyłam na tę liczbę, jakbym widziała cud. Przez moment włączył się we mnie odruch – „to przecież tylko przypadek”. Ale nie, to była konsekwencja. Tej samej upartości, z której się śmiali.

Wtedy przypomniałam sobie rozmowę z mamą sprzed roku.

– Klaudia, ty zawsze taka oszczędna… – westchnęła wtedy. – Ale wiesz, że pieniądze są po to, żeby je wydawać?

– Wiem, mamo. Tylko ja wolę wiedzieć, na co – odpowiedziałam.

Właśnie teraz wiedziałam. Otworzyłam stronę z ogłoszeniami motoryzacyjnymi i zaczęłam szukać auta. Nie jakiegoś luksusowego, tylko małej, hybrydowej toyoty – o niej marzyłam od dawna. Kiedy następnego dnia przelałam zaliczkę, ręce mi drżały.

– Serio sama kupiłaś? – spytała mama, gdy jej powiedziałam.

– Tak. Za własne oszczędności. Z kranu do garażu – zaśmiałam się przez telefon.

Zamilkła na chwilę, po czym powiedziała cicho:

– Wiesz, chyba muszę cię przeprosić. Myślałam, że przesadzasz. Ale może to ja się myliłam.

Patrząc na potwierdzenie przelewu, poczułam coś więcej niż dumę. To było jak cicha satysfakcja po latach tłumaczenia się z rzeczy, które mają sens dopiero wtedy, gdy przestaną być śmieszne.

W końcu mogłam odetchnąć. Nie dlatego, że miałam nowy samochód, tylko dlatego, że miałam dowód – czasem wystarczy jedna decyzja, by zmienić wszystko.

Coraz więcej osób do mnie pisało

Samochód stał się moją małą dumą. Nie luksusem, tylko symbolem – takim cichym „udało się”, które czuje się w sercu, a nie pokazuje na internecie. Hybryda była skromna, srebrna, pachniała nowością i decyzją podjętą z rozsądku, nie z impulsu. Pierwszego dnia, gdy przyjechałam nią do pracy, Kuba prawie wylał kawę z wrażenia.

– No nie gadaj! Ty?! Nowe auto?! – aż zagwizdał. – To chyba z jakiegoś eko-funduszu, co?

– Nie. Z funduszu „nie kupuj butelek i nie marnuj pieniędzy” – odpowiedziałam spokojnie.

Śmiech przy stole był głośny, ale tym razem inny – nie kpiący. Raczej pełen zdziwienia, może nawet podziwu. A kiedy kilka dni później Marta zapytała mnie, jak dokładnie planowałam swoje oszczędności, podłączył się nawet Bartek.

Zrób nam prezentację o tym, jak oszczędzać, a nie cierpieć – rzucił pół żartem, pół serio.

Nie planowałam żadnej „prezentacji”, ale coś w tym pomyśle było. W firmowej kuchni, między parzącym czajnikiem a kubkami z logiem firmy, zaczęły się rozmowy. O wodzie, o jedzeniu, o tym, że może nie trzeba mieć wszystkiego, by czuć się dobrze.

Pewnego popołudnia dostałam wiadomość od Kuby: „Masz rację. Kupiłem filtr. I nie, to nie żart”. Musiałam się uśmiechnąć. Ten sam Kuba, który śmiał się najgłośniej, teraz wysyłał mi zdjęcie swojej butelki z kranówką.

Kilka tygodni później ktoś z lokalnego podcastu o stylu życia zaprosił mnie do rozmowy. „Chcemy porozmawiać o tym, jak małe wybory zmieniają codzienność” – napisali. Najpierw pomyślałam, że to żart, ale Marta i Bartek przekonali mnie, żebym poszła.

Wieczorem, siedząc przed mikrofonem, mówiłam o prostych rzeczach – o cierpliwości, o presji, o tym, że każdy może zacząć od kubka wody. Kiedy skończyłam, prowadząca uśmiechnęła się i powiedziała:

– A wszystko zaczęło się od jednej butelki, prawda?

– Tak – odpowiedziałam. – Od jednej butelki i od tego, że przestałam przepraszać za swoje wybory.

Nie każdy to rozumie

Stałam na parkingu pod domem, patrząc na swoje srebrne auto. Słońce odbijało się w szybie, a ja widziałam w niej swoje odbicie – zmęczone, ale spokojne. Dwa lata temu ktoś śmiał się z mojej butelki z kranówką. Dziś ta sama butelka stoi w uchwycie przy fotelu jak symbol wszystkiego, co przeszłam. Nie chodziło o pieniądze. Nie o wodę, filtry ani o samochód. Chodziło o wybór. O to, żeby nie tłumaczyć się z rzeczy, które czujesz, że są właściwe – nawet jeśli inni przewracają oczami.

Włączyłam radio. W audycji, którą prowadzili znajomi z podcastu, ktoś mówił o minimalizmie i o tym, jak codzienne decyzje budują nasze życie. Uśmiechnęłam się, słysząc swoje nazwisko. Nie czułam dumy. Czułam wdzięczność – że się nie poddałam, że posłuchałam intuicji.

Po drodze zatrzymałam się na stacji, żeby dolać płynu do spryskiwaczy. Obok mnie facet w garniturze kupował cztery butelki wody „premium”. Spojrzał na moją butelkę z filtrem, potem na mnie i uśmiechnął się z lekkim politowaniem.

Tylko kranówka? – rzucił.

– Tak. I tylko to, co potrzebne – odpowiedziałam, zamykając korek.

Odjechałam spokojnie. W lusterku widziałam, jak mężczyzna jeszcze przez chwilę patrzy za mną, jakby próbował zrozumieć, o co w tym wszystkim chodzi. Na światłach pomyślałam, że może kiedyś i on policzy swoje wydatki. A może nie. W końcu każdy ma swój moment. Ja swój już miałam. Czasem największy luksus to nie to, co masz… tylko to, czego nie musisz kupować.

Klaudia, 30 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama