Reklama

Mój ojciec był człowiekiem surowym, oszczędnym w emocjach, ale uczciwym. Całe życie wierzyłem, że rodzina jest dla niego najważniejsza. Po śmierci mamy to ja przejąłem większość obowiązków – robiłem zakupy, woziłem go do lekarzy, a gdy zaczął zapominać, codziennie dzwoniłem, żeby przypomnieć mu o lekach. Mimo to nigdy nie usłyszałem: „dziękuję”.

Dziedzic z urodzenia

– Po tacie to wszystko twoje – mawiała mama, wskazując na stary dom z czerwonej cegły, sad za płotem i kawałek pola, na którym ojciec uparcie siał żyto, choć od lat nikt już go nie kupował.

Wychowywałem się w przekonaniu, że dziedziczenie to coś oczywistego. Byłem jedynakiem. Nie miałem z kim się ścigać o uwagę rodziców, ale i nie miałem z kim podzielić odpowiedzialności. Mama zmarła osiem lat temu, cicho, w swoim fotelu. Ojciec wtedy jakby trochę się zamknął w sobie. Od tego momentu zacząłem do niego zaglądać częściej. Raz w tygodniu robiłem zakupy, zimą rąbałem drewno, latem kosiłem trawę. Nie robiłem tego z miłości – nie oszukujmy się – ale z obowiązku. Bo przecież jestem synem.

Ojciec nigdy nie był ciepłym człowiekiem. Nie pamiętam, żeby mnie kiedyś przytulił. Owszem, uczył mnie rozpoznawać ptaki po głosie i sam naprawiał mi rower, gdy skrzywiłem przerzutki, ale nie pamiętam, by zapytał, jak mi minął dzień. Był z tych ludzi, co to uważają, że uczucia rozleniwiają. Mimo to nie miałem wątpliwości, że po jego śmierci dom i ziemia przypadną mnie. Komu innemu?

– Zapisane jest wszystko tak, jak trzeba – powiedział kiedyś, od niechcenia. – U proboszcza jest kopia, żebyś nie musiał biegać. Tyle tylko, że kopia nie zawsze znaczy to samo co oryginał. A proboszcz miał własne plany.

Nowa wersja testamentu

Gdy ojciec zaczął coraz częściej zapominać, że już jadł obiad, albo pytał mnie trzy razy tego samego dnia, czy zapłaciłem rachunek za prąd, nie robiłem z tego wielkiej sprawy. Starość – myślałem. Każdy się kiedyś rozsypuje. Tylko że ojciec się nie rozsypywał. On się demontował, po kawałku, najpierw w środku.

Z czasem zacząłem układać jego dokumenty. Pilnowałem wizyt u lekarzy, a potem sam go zapisywałem, bo nie umiał już znaleźć kartek. Lekarka z przychodni dała do zrozumienia, że wypadałoby pomyśleć o diagnozie, ale ojciec się zaparł. Twierdził, że żadne testy nie są mu potrzebne.

– Umysł mam jak brzytwa – powtarzał.

A ja? Nie nalegałem. Bałem się, że jak mu coś udowodnię, to się ode mnie odsunie. Wtedy jeszcze wierzyłem, że wszystko mam pod kontrolą. Testament ojciec sporządził kilka lat wcześniej, z pomocą miejscowego notariusza. Wiedziałem, że w jednej wersji wszystko przepisuje na mnie. Widziałem ją. Podpisał się pod nią osobiście. Mówił mi, że kopia jest u proboszcza tylko „dla bezpieczeństwa”. Kiedy raz nieśmiało wspomniałem, że może warto zaktualizować dokument, bo przecież dom został wyremontowany i ziemię też przepisał inaczej, machnął ręką.

– Nie rób z tego wielkiego halo. Znasz mnie. Wiem, co robię.

Znałem go. Dlatego nie naciskałem. Ale powinienem był. Bo jak się potem okazało – proboszcz znał go jeszcze lepiej. A przynajmniej wiedział, kiedy najlepiej podsunąć mu do podpisu nową wersję.

Proboszcz i problemy z papierami

– Ksiądz proboszcz był dziś u nas – powiedziała sąsiadka, którą czasem prosiłem, by zajrzała do ojca, kiedy mnie nie było.

Zamarłem. Nie dlatego, że miałem coś przeciwko wizytom duchownych. Ale wiedziałem, że ojciec ledwo rozumiał, co do niego mówię. Miał dni lepsze i gorsze, ale tego dnia, akurat, nie poznał własnej lodówki. A proboszcz? Cóż, był dobry w przekonywaniu. Potrafił pięknie mówić o miłości bliźniego, zbawieniu i... darowiznach na kościół. Zadzwoniłem do kancelarii parafialnej jeszcze tego samego dnia.

– Tak, ksiądz proboszcz był u pana ojca – potwierdziła uprzejma kobieta. – Ale nic niepokojącego się nie działo. Jedynie formalności związane z ostatnią wolą.

– Jaką ostatnią wolą? – zapytałem ostro.

– Proszę pytać notariusza. My nie udzielamy takich informacji – ucięła rozmowę.

Udało mi się dowiedzieć, że ojciec, dwa tygodnie wcześniej, w obecności proboszcza i notariusza, podpisał nowy testament. Cały majątek – dom, ziemię, oszczędności – przekazał parafii. Rzekomo „dla dobra wspólnego, z wdzięczności i w duchu wiary”. A ja? Nie było mnie tam wcale. Pojechałem do notariusza, żądając wyjaśnień. Zostałem przyjęty chłodno, z prawniczym dystansem.

– Pański ojciec był przytomny, spokojny, podpisał dokument świadomie – usłyszałem.

– Świadomie?! On szukał zmarłej żony w spiżarni!

Ale to nie miało znaczenia.

Ostatnia wola beze mnie

Ojciec zmarł spokojnie. We śnie. Jakby całe życie przygotowywał się na to odejście. Zostawił po sobie stary fotel, kilka opasłych notesów pełnych przepisów ogrodniczych, i testament, który wyrzucił mnie z jego historii.

Pogrzeb był godny. Proboszcz wzruszająco opowiadał o „szlachetności zmarłego” i „jego hojności wobec Kościoła”. Ja stałem w drugim rzędzie, słuchając tych słów z zaciśniętą szczęką. Ludzie poklepywali mnie po ramieniu. Myśleli, że to dla mnie trudne, że „tracę ojca”. Nie mieli pojęcia, że straciłem go już wcześniej. A teraz jeszcze straciłem wszystko inne.

Nie chodziło o pieniądze. Naprawdę. Chociaż… może trochę też. Ale przede wszystkim o to, że mnie nie było. W testamencie. W jego myślach. W jego końcu. Ojciec – ten sam, któremu podawałem leki, czyściłem buty, tłumaczyłem, że telewizor nie mówi do niego osobiście – wybrał kogoś innego. Kogoś, kto raz w tygodniu przynosił opłatek i miłe słowa.

Złożyłem odwołanie. Próbowaliśmy z prawnikiem udowodnić, że testament był efektem manipulacji. Że ojciec nie był zdolny do podejmowania decyzji. Ale bez dokumentacji medycznej to jak walka z wiatrem. Żaden sąd nie chce opierać się na „synowskiej intuicji”.

Dom – ten z czerwonej cegły – trafił do parafii. Ziemię już wydzierżawiono. Proboszcz, jak usłyszałem, ma plan zrobić tam ośrodek rekolekcyjny. A mnie? Mnie nie zaproszono na otwarcie. Zabrałem z domu tylko jedną rzecz – stare, wełniane skarpety. Ojciec je nosił zimą. Zawsze mówił, że „w skarpetach człowiek czuje się jak u siebie”. Wróciłem do bloku. W samych skarpetkach.

To kim właściwie jestem?

Minęły trzy miesiące od pogrzebu. Sąd odrzucił moje wnioski. Sprawa zamknięta. Adwokat, który jeszcze niedawno mówił „będziemy walczyć”, teraz już nie odbiera telefonu. Znajomi milkną, gdy tylko wspomnę temat. A ja zaczynam się gubić: czy to wszystko naprawdę się wydarzyło?

Zgubiłem się w tym testamencie. Nie tyle materialnie, ile tożsamościowo. Bo jeśli nie jestem spadkobiercą własnego ojca, to kim jestem? Opiekunem bez uznania? Synem z błędem w systemie? Myślałem, że dziedziczenie to sprawa krwi. Ale okazuje się, że w ostatnim akcie życia decyduje się o wiele więcej.

Proboszcz dziękował mi po mszy, bez cienia wstydu.

– Pana ojciec wiele dobrego dla nas zrobił – powiedział cicho. Nie miałem siły odpowiadać. Widziałem, jak zlecił remont dachu i jak na podwórku parafii ustawiono altanę z moich desek. Wszystko się przydało. Tylko ja – nie.

Czasem, późnym wieczorem, zakładam te stare, wełniane skarpety ojca. Pachną naftaliną i kurzem, gryzą trochę. Ale w jakiś dziwny sposób dają mi spokój. Jakby przez te nitki przesączała się pamięć. Może nie jestem w jego testamencie, ale jestem w jego starych, wydeptanych śladach. W moim mieszkaniu nie ma już zdjęć ojca. Zostawiłem tylko jedną rzecz – czarno-białe zdjęcie mamy. Bo ona nigdy nie zapomniała, kto był jej synem.

Wojciech, 41 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama