Reklama

Ojciec przyszedł do mnie z kopertą grubą jak jego wyrzuty sumienia. Powiedział, że „chce nadrobić stracony czas”, a ja prawie wyplułam pitą kawę. Stracony czas to był dla niego towar luksusowy — zawsze brakowało, jakby kupował go na kartki. Przez lata ćwiczył znikanie: delegacje, „projekty”, nagłe telefony, które odcinały go od domu. A teraz miałam 39 lat, trzy zmarszczki na czole i listę rzeczy do załatwienia, na której „ojciec” zajmował miejsce gdzieś między „wymienić filtr w okapie” a „kupić jednorazowe rękawiczki”.

W kopercie były pieniądze. Dużo. I propozycja wspólnego wyjazdu do Włoch. Wszystko opłacone, „żeby było miło”. Złośliwie pomyślałam, że gdyby istniały biura podróży specjalizujące się w rekonstrukcjach rodzinnych, miałby już w ręku voucher na „Tydzień z córką: pakiet milczenia premium”. Uśmiechał się nieśmiało, jakby nie wiedział, w którą kieszeń włożyć winę, a w którą nadzieję. Nie umiałam powiedzieć „nie”, bo ciekawość to też rodzaj zemsty: chciałam zobaczyć, jak będzie się gimnastykował między zabytkami a naszymi wspomnieniami, które dla niego były abstrakcją, a dla mnie archiwum.

Zgodziłam się. Pojechaliśmy. A ja spakowałam do walizki swój sarkazm, bo bywa lżejszy niż żal i skuteczniejszy niż krem z filtrem.

Nie żałowałam mu komentarzy

Lądowaliśmy w Rzymie w południe, a powietrze pachniało rozgrzaną blachą i spaloną kawą. Ojciec trzymał paszport tak mocno, jakby ktoś mógł mu go ukraść w ramach wyrównania rachunków za przeszłość. Ja trzymałam dystans.

– Chcesz coś do picia? – zapytał przy barze na lotnisku.

– Kawę – odparłam, choć miałam ochotę głównie na „samolot powrotny”.

Usiedliśmy przy małym stoliku. Ojciec mieszał cukier w espresso tak długo, jakby liczył na to, że w filiżance znajdzie odpowiednie słowa.

– Myślałem… że fajnie będzie spędzić trochę czasu razem – powiedział w końcu.

– Trochę czasu? – uniosłam brew. – Straciłeś jakieś dwadzieścia lat, ale okej, zaczynajmy od „trochę”.

Spuścił wzrok na blat.

– Wiem, że… no, nie byłem przy tobie tak, jak powinienem.

– Nie byłeś wcale – poprawiłam go spokojnie, ale z uśmiechem, żeby kelner nie poczuł się niezręcznie. – Ale nie martw się, Italia ma ponoć świetne lody, może pomogą.

Wzruszył ramionami, jakby ten komentarz spłynął po nim jak oliwa po talerzu. Wzięliśmy walizki i wsiedliśmy do taksówki.

Zarezerwowałem hotel przy Piazza Navona – rzucił po chwili, jakby to miało być remedium na wszystko.

– Świetnie. Będziemy blisko fontanny di Trevi. W razie czego wrzucę monetę na lepsze wspomnienia.

Kierowca spojrzał na nas w lusterku, ale odwrócił wzrok, kiedy zobaczył, że żadne z nas się nie uśmiecha.

W hotelu recepcjonistka zapytała z entuzjazmem: „Family trip?”. Ojciec potwierdził, a ja milczałam. Dostałam kartę do pokoju.

– Obiad o siedemnastej – powiedział. – Podobno mają najlepsze karczochy w mieście.

– Zobaczymy, czy smakują lepiej niż milczenie – odpowiedziałam i ruszyłam do windy.

Nie dałam się zwieść jego słowom

Wieczorem spotkaliśmy się w hotelowym lobby. Ojciec stał w marynarce, którą pewnie kupił specjalnie na ten wyjazd, bo wyglądała na zbyt nową jak na jego szafę.

– Gotowa? – zapytał, jakbyśmy wybierali się na bal.

– Jasne. Tylko to jest kolacja, nie rozmowa kwalifikacyjna – odparłam, zakładając kurtkę.

Poszliśmy pieszo w stronę małej trattorii, którą „polecił mu kolega”. Stoliki stały tak blisko siebie, że słyszałam każde słowo z rozmowy starszego Włocha obok, opowiadającego o swojej córce. Ten obcy głos brzmiał cieplej niż wszystkie zdania ojca z ostatnich dwóch dekad.

– Chciałem, żeby było kameralnie – powiedział, rozglądając się.

– Kameralnie? Myślałam, że to będzie raczej… „próba nadrobienia życia” – stwierdziłam, przeglądając menu.

Zamówiliśmy karczochy i makaron z owocami morza. Przez pierwsze dziesięć minut rozmawialiśmy o pogodzie w Rzymie, jakbyśmy byli przypadkowymi turystami przy tym samym stole.

– Pamiętasz, jak… – zaczął, ale przerwałam mu.

Pamiętam dużo rzeczy. Na przykład to, że miałam osiem lat, gdy obiecałeś zabrać mnie nad morze, a potem „coś w pracy wypadło”.

– Olga, ja… – spróbował.

– Wiem. Praca. Delegacja. Projekt życia. Wszystko ważniejsze niż ja – wyrzuciłam, uśmiechając się słodko do kelnera, który przyniósł jedzenie.

Przez chwilę jedliśmy w ciszy. Potem odezwał się cicho:

Myślałem, że Włochy nam pomogą.

– Włochy są piękne – przyznałam. – Ale to nie one mnie zawiodły.

Zamówiliśmy wino. Piliśmy, patrząc w różne strony. On – w ulicę pełną ludzi, ja – w przeszłość, której żadna ilość makaronu nie dała rady przykryć.

Czułam się jak w pułapce

Następnego dnia zwiedzaliśmy Koloseum. Ojciec kupił nam bilety z przewodnikiem, jakby chciał, żeby ktoś inny opowiadał historię – najlepiej taką, w której nie ma jego winy.

– Wyobrażasz sobie, że tu kiedyś walczyli ludzie na śmierć i życie? – zapytał, patrząc na arenę.

– Wyobrażam sobie. Miałam podobne emocje, czekając na ciebie w dzieciństwie – odparłam, zerkając na niego krótko.

Uśmiechnął się blado, jak ktoś, kto nie jest pewien, czy to był żart. Przewodnik opowiadał o ruinach, o krwi, o tłumach sprzed dwóch tysięcy lat. Ja myślałam o tym, że w naszej rodzinie gruz został w środku, a nie na zewnątrz.

Po wyjściu przystanęliśmy na placu.

– Chcesz coś zjeść? – spytał.

Chcę zapytać, czemu właściwie tu jesteśmy – odpowiedziałam bez owijania w bawełnę.

– Bo… bo chciałem spróbować od nowa.

– Od nowa? – prychnęłam. – To nie jest remont mieszkania, że wyrzucasz stare meble i kupujesz nowe.

– Wiem. Ale pomyślałem… że jeśli będziemy razem w miejscu, gdzie jest pięknie…

– …to zapomnę, jak było brzydko? – dokończyłam.

Milczał. W końcu wskazał na budkę z lodami.

– Spróbujemy?

– Jasne. W końcu tu podobno mają najlepsze pistacje na świecie. Może rzeczywiście coś zmieniają na lepsze.

Kupiliśmy po gałce. Jedliśmy, idąc w stronę Forum Romanum. Turystom robiliśmy wrażenie zwyczajnej pary ojciec–córka na wakacjach. Tyle że między nami, w powietrzu, wisiały lata niedopowiedzeń. Czułam je bardziej niż upał.

Próbował mi coś powiedzieć

Trzeciego dnia pojechaliśmy pociągiem do Florencji. Siedzieliśmy naprzeciwko siebie, a ja patrzyłam przez okno, licząc, ile jeszcze godzin trzeba wypełnić rozmowami o niczym.

– Podobno katedra w Santa Maria del Fiore robi ogromne wrażenie – odezwał się w końcu.

– Cóż, zobaczymy. Ty też kiedyś robiłeś na mnie wrażenie – odpowiedziałam. – Do czasu, aż przestałeś się pojawiać.

Opuścił wzrok na bilet, jakby nagle stał się fascynującym dokumentem.

W Florencji od razu ruszyliśmy w stronę centrum. Ulice pachniały kawą i wilgotnym kamieniem. Ojciec robił zdjęcia, ja patrzyłam, jak bardzo stara się wyglądać na swobodnego.

– Chcesz wejść na kopułę? – zapytał.

– Jasne. Tylko ostrzegam, mam lęk wysokości. I dość patrzenia w dół – dodałam, zbyt cicho, żeby zrozumiał, czy to metafora.

Weszliśmy. Widok był oszałamiający. Stałam obok niego, a jednak czułam się sama.

Olga… – zaczął, ale znów zawisł w pół zdania.

– Tak? – spojrzałam na niego.

– Nic. Nieważne.

– Tak myślałam – mruknęłam.

Wieczorem jedliśmy kolację w małej restauracji przy Ponte Vecchio. Światła odbijały się w wodzie, a ja nagle uświadomiłam sobie, że całe to „odrabianie czasu” jest jak dekoracja w teatrze: ładna, ale pusta w środku.

– Smakuje ci? – zapytał.

– Jedzenie? Tak – uśmiechnęłam się. – Wycieczka? Jeszcze się zastanawiam.

Podniósł kieliszek wina w niemym toaście. Wypiłam z nim, choć wolałabym wypić za coś prawdziwego, a nie za to, co próbujemy udawać.

Nie umiałam odpuścić

Ostatniego dnia wróciliśmy do Rzymu. Ojciec zaplanował spacer po Watykanie, „żeby zakończyć wyjazd czymś wyjątkowym”.

– Wyjątkowe to by było, gdybyś kiedyś przyszedł na mój występ w szkole – rzuciłam, kiedy staliśmy w kolejce do wejścia do muzeów.

– Olga, ja przecież…

Wiem. Praca. Delegacja. Cudzy projekt – przewróciłam oczami. – Już znam ten scenariusz.

Przechodziliśmy przez kolejne sale pełne obrazów i rzeźb. On próbował opowiadać, co pamięta z przewodnika, a ja patrzyłam na święte postaci na freskach i myślałam, że nawet one mają w oczach więcej ciepła niż my w tej chwili.

Chciałem, żeby to było… dobrym wspomnieniem – powiedział, gdy usiedliśmy na chwilę w ogrodach.

– Dobrym wspomnieniem czego? – zapytałam. – Tego tygodnia czy mojego dzieciństwa, którego tu nie ma?

Westchnął, ale nie odpowiedział.

Po południu poszliśmy do kawiarni niedaleko Piazza San Pietro. Zamówił cappuccino, ja espresso.

– Może… moglibyśmy to kiedyś powtórzyć – odezwał się.

– Co? Milczenie w pięknym miejscu? – zapytałam.

– Nie. Wyjazd. Razem.

– Zobaczymy – odparłam, choć oboje wiedzieliśmy, że „zobaczymy” znaczy „raczej nie”.

Wieczorem spakowaliśmy walizki. Patrzyłam na jego ruchy – staranne, ostrożne – jakby próbował złożyć coś delikatnego. Chyba chciał mi coś powiedzieć. Ale znów zabrakło mu słów.

I tak skończyliśmy naszą włoską przygodę: z bagażem pełnym pamiątek i latami, których nie da się spakować w żadną walizkę.

Nic się nie zmieniło

Samolot do Warszawy startował o świcie. W kabinie pachniało zmęczeniem i lotniskową kawą. Siedzieliśmy obok siebie, ale każde z nas było w innym świecie. Ojciec patrzył w okno, ja w katalog bezcłowy, udając zainteresowanie perfumami, których i tak bym nie kupiła.

Przez cały lot nie padło ani jedno „przepraszam”. Ani jedno „żałuję”. Zamiast tego mieliśmy karczochy, pistacjowe lody i widok z kopuły katedry. Włoska pocztówka z doklejonym uśmiechem.

Kiedy wylądowaliśmy, zaproponował, że odwiezie mnie do domu. Zgodziłam się, bo nie chciało mi się tłumaczyć, że wolę wracać sama. Pod blokiem wyjął z kieszeni torebkę z prezentem – bransoletkę z małym, srebrnym sercem.

Żebyś pamiętała ten wyjazd – powiedział.

– Nie martw się. Będę pamiętać – odpowiedziałam, zakładając ją, choć wiedziałam, że to nie biżuteria zostanie w mojej głowie, tylko echo wszystkich słów, których nigdy nie powiedział.

Pożegnaliśmy się krótkim uściskiem. Wszedł do samochodu i odjechał. Stałam chwilę na chodniku, patrząc za nim, aż zniknął za zakrętem.

Wróciłam do mieszkania, zdjęłam bransoletkę i odłożyłam ją do szuflady. Była ładna, ale nie pasowała do mnie. Tak jak mój ojciec.

Olga, 33 lata


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama