„Ojciec nigdy nie pozwalał mi na słabość. Obiecałem sobie, że nie będę taki jak on i oferuję synowi całe moje wsparcie”
„Zamarłem. Zrobiło mi się dziwnie zimno w karku, jakby ktoś wlał mi pod koszulę wodę. Te słowa. Dokładnie te. Nie podobne, tylko dokładnie takie same jak te, które słyszałem od mojego ojca. Jakby ten głos z przeszłości odezwał się ustami obcej kobiety”.

- Redakcja
Są takie poranki, kiedy dźwięk budzika nie tylko wyrywa ze snu, ale też jakby przypomina o wszystkim, co człowiek próbuje schować pod powierzchnią. Tego dnia obudził mnie właśnie taki dźwięk — ostry, nieprzyjemny, za głośny w stosunku do tego, co czułem. Sięgnąłem ręką w bok. Łóżko obok było już puste. Marta jak zwykle wstała wcześniej i krzątała się w kuchni.
Podniosłem się, z niechęcią wciągając na siebie dres i przecierając twarz, jakby to miało pomóc zebrać myśli. Praca w biurze projektowym nie sprawiała mi trudności, a mimo to coraz częściej czułem, że robię wszystko na autopilocie. Wykonywałem powierzone mi zadania, rozmawiałem z ludźmi, czasem się nawet uśmiechałem, ale nic z tego nie zostawało na dłużej. Kiedyś tłumaczyłem to zmęczeniem, potem zacząłem się zastanawiać, czy to już po prostu tak ma wyglądać życie.
W kuchni czekała na mnie kawa. Marta coś czytała w telefonie. Uniosła wzrok tylko na chwilę, jakby odruchowo.
— Ruszaj się, Jasiek zaraz nie zdąży do szkoły — powiedziała.
— Już idę — odpowiedziałem.
Syn siedział przy stole i bez większego entuzjazmu grzebał łyżką w śniadaniu. Osiem lat, drobna sylwetka, trochę zbyt poważny jak na swój wiek. Nieraz patrzyłem na niego i miałem wrażenie, że widzę własne odbicie z czasów podstawówki. Nie te same oczy, nie te same rysy, ale ten sam sposób siedzenia, podobna cisza.
Ojciec w moim domu nie uznawał okazywania słabości. „Nie becz, chłopaki nie płaczą” — mówił zawsze takim tonem, jakby wygłaszał jakąś oczywistość. Czułość kojarzyła mu się z miękkością, a miękkość była czymś, co należało wykorzenić. Pamiętałem dobrze, jak będąc dzieckiem, chowałem się z płaczem, bo wiedziałem, że inaczej usłyszę tylko drwinę albo milczenie.
Podczas śniadania Marta wspomniała o przeciekającym dachu i o tym, że Jasiek znów sam spędził cały wieczór przy zabawkach.
— Mógłbyś się z nim trochę pobawić po pracy, on naprawdę tego potrzebuje — powiedziała.
— Spróbuję — odpowiedziałem.
Zrobiło mi się dziwnie zimno
Wiedziałem, że Marta mówi to bez pretensji — raczej z troską. I że ma rację. Ale prawda była taka, że po powrocie z pracy najczęściej chciałem tylko usiąść i nie musieć już być nikim dla nikogo. To nie znaczyło, że ich nie kochałem. Po prostu... wszystko we mnie było ciche. Jakby nie miałem w sobie już nic, co nadawałoby się do wypowiedzenia na głos.
Po wyjściu z pracy wszedłem do supermarketu na zakupy. Zatrzymałem się przed półką z makaronem. Przeglądałem opakowania, ale myślami byłem gdzie indziej. Za plecami usłyszałem dziecięcy płacz. Odwróciłem głowę. Kilka metrów ode mnie chłopiec, może pięcio-, sześcioletni, stał przy wózku i pociągał nosem. Obok niego matka — zmęczona, zdenerwowana, z rękami pełnymi zakupów i zniecierpliwieniem wypisanym na twarzy.
— Przestań, nie ma się z czego mazać — powiedziała. — Jesteś chłopcem, a chłopcy nie płaczą. Zachowuj się.
Zamarłem. Zrobiło mi się dziwnie zimno w karku, jakby ktoś wlał mi pod koszulę wodę. Te słowa. Dokładnie te. Nie podobne, tylko dokładnie takie same jak te, które słyszałem od mojego ojca. Jakby ten głos z przeszłości odezwał się ustami obcej kobiety.
Zrobiłem krok w stronę alejki, ale się zatrzymałem. Coś dławiło mnie w gardle. Chciałem coś powiedzieć, zaprotestować, ale z moich ust nie wyszedł żaden dźwięk. Patrzyłem, jak chłopiec wyciera rękawem nos i próbuje przełknąć łzy. Jak jego ramiona się napinają, jak twarz staje się twarda, nieruchoma, jakby ktoś kazał mu natychmiast dorosnąć.
Matka odwróciła się i ruszyła dalej z wózkiem. Chłopiec podreptał za nią, posłuszny, cichy. Spojrzał przelotnie na mnie. Nie wiem, czy coś w tym spojrzeniu było, czy tylko mi się wydawało, ale miałem wrażenie, że przez sekundę byłem mu bliższy niż ktokolwiek inny.
Stałem jeszcze chwilę przy makaronie, zupełnie nie wiedząc, po co tu właściwie przyszedłem. Nagle ten zwykły sklep wydał mi się duszny. Serce waliło mi szybciej, a dłonie zrobiły się spocone. Wracając do samochodu, nie mogłem przestać myśleć o tamtej scenie.
Szedłem chodnikiem z reklamówką i miałem przed oczami własną twarz sprzed lat. Spadłem z roweru i złamałem rękę. Ojciec stał nade mną i patrzył chłodno.
— Nie becz, nie jesteś jakąś babą — powiedział.
Zacisnąłem wtedy usta i udałem, że nic nie boli. Pamiętam to wyraźnie. Dopiero teraz, po tylu latach, zadałem sobie pytanie: dlaczego wtedy nikt mi nie powiedział, że płacz to nie słabość? Dlaczego nikt nie nauczył mnie, że mogę się bać, że mogę być smutny, że mogę mówić o tym, co czuję?
Nauczyłem się tłumić łzy
W drodze do domu prowadziłem wolniej niż zwykle. Naciskałem pedał gazu lekko, jakby odruchowo, bardziej skupiony na tym, co działo się we mnie, niż na tym, co mijałem po drodze. Ruch był nieduży, słońce już zachodziło, a ja, zamiast słuchać radia czy myśleć o tym, co trzeba będzie jeszcze zrobić wieczorem, wracałem myślami do tamtego dnia. Tego, w którym złamałem rękę.
Miałem wtedy dziesięć lat, teraz pamiętałem dokładnie. Jeździliśmy z kolegami na rowerach po placu budowy, choć ojciec wyraźnie zabronił. Wpadłem w dziurę i poleciałem przez kierownicę.
Słyszałem trzask, potem czułem tylko ból i palącą potrzebę, żeby się rozpłakać. Ale zanim zdążyłem, ojciec już stał nade mną.
– Nie becz — rzucił krótko. — Nie jesteś jakąś babą. Wstań i chodź, zawiozę cię na pogotowie.
Nie zapytał, czy bardzo boli. Nie zapytał, czy się boję. Po prostu zawinął mnie do samochodu, a potem, w izbie przyjęć, odpowiadał za mnie na pytania pielęgniarki. Wróciliśmy do domu, gdzie mama zaparzyła herbaty, ale i ona nie zapytała, czy chcę porozmawiać. Wszyscy uznali, że jest w porządku, bo się nie rozkleiłem. Bo nie płakałem.
Wtedy nauczyłem się tłumić łzy. Najpierw w takich sytuacjach jak ta — fizyczny ból, upadek, skaleczenie. Potem w innych: kiedy ktoś mnie upokorzył, kiedy czułem się samotny, kiedy w liceum zerwała ze mną dziewczyna. Siedziałem wtedy na ławce w parku i patrzyłem przed siebie, nie pozwalając sobie na nic. Jakby zepsuło się we mnie coś, co pozwalało płakać.
Mijałem znajome ulice i zacząłem się zastanawiać, czy sam nie powielam tego samego. Jasiek też czasem chowa się z emocjami. Mówi, że wszystko w porządku, ale czasem za bardzo unika spojrzenia, za szybko ucieka do pokoju. A ja? Co robię? Nic. Pytam tylko: „Co się stało?” i kiedy słyszę: „Nic”, przyjmuję to bez dociekań.
Zatrzymałem się na czerwonym świetle. Spojrzałem na siebie w lusterku. Na twarz człowieka, który tak długo trzymał w sobie więcej, niż powinien. I wtedy pomyślałem: może nie wystarczy tylko nie być jak mój ojciec. Może trzeba zacząć być kimś innym, lepszym. Ale nie dla siebie, dla Jaśka.
Można płakać
Wieczorem usiadłem na łóżku w jego pokoju. Jasiek leżał na brzuchu, z głową opartą na dłoni, rysował coś skupiony. Zwykle przed snem oglądał bajki albo prosił o komiks, ale tego dnia sam sięgnął po kartkę. Może czuł, że coś się zmieniło. Albo ja to czułem.
Chciałem zacząć od czegoś prostego — zapytać, co rysuje, czy miał fajny dzień, ale nie potrafiłem wykrztusić nic banalnego. Zdania zbierały się w mojej głowie, plątały się między sobą i znowu znikały. Patrzyłem na jego drobną sylwetkę i nagle przeszył mnie dziwny lęk. Bałem się, że jeśli nie powiem tego teraz, to może już nigdy nie znajdę odwagi.
Wziąłem głęboki oddech. Wreszcie się odezwałem:
— Wiesz, że można płakać, prawda?
Nie podniósł głowy, ale jego ręka się zatrzymała. Nie powiedział nic, tylko leżał bez ruchu.
— Nawet jak się ma osiem lat. Nawet jak się ma czterdzieści — dodałem ciszej. Poczułem, że głos mi lekko zadrżał, ale się nie wycofałem. — Nie trzeba być cały czas dzielnym. Ja też nie zawsze jestem. I to jest w porządku.
Spojrzał na mnie dopiero po chwili. Bez uśmiechu, bez pytania, ale jego spojrzenie było inne niż zwykle. Jakby czekał, aż to powiem. Jakby coś w nim delikatnie drgnęło.
Odłożył ołówek, podniósł się i wtulił we mnie z takim spokojem, jakiego dawno u niego nie widziałem. Objąłem go i przez chwilę obaj milczeliśmy. I w tej ciszy było wszystko. Zrozumienie, ulga, jakaś dziwna, cicha bliskość, która nie potrzebowała żadnych dodatkowych słów.
Poczułem, jak jego rączki obejmują mnie mocniej. Nie chciałem się ruszać. Nie chciałem, żeby to trwało krócej, niż musi. Może i nic wielkiego się nie wydarzyło. Może tylko wypowiedziałem jedno
Nie będziesz nosił moich ran
Kiedy Jasiek zasnął, zszedłem do kuchni. Zalałem herbatę, ale nie wziąłem łyżeczki. Siedziałem przy stole i patrzyłem w ciemność za oknem. Tamta scena w sklepie, obraz własnego ojca, chwila przy łóżku syna — wszystko krążyło we mnie, ale już bez tego napięcia. Jakby opadło coś ciężkiego, czego od dawna nie zauważałem.
Przypomniałem sobie ojca — nie z tamtych ostrych chwil, ale z jednej, której wcześniej nie chciałem pamiętać. Siedział przy mnie nocą, gdy miałem gorączkę. Trzymał termometr i podał mi wodę. Nic nie mówił, ale był. Może to było wszystko, na co wtedy potrafił się zdobyć.
Pomyślałem, że może jemu też nikt nigdy nie powiedział, że wolno się bać. Że można nie wiedzieć, co zrobić. Nie miał słów, ale może miał intencję. Nie usprawiedliwiałem go, ale przestałem być w środku dzieckiem, które się na niego złości.
Spojrzałem w pustą filiżankę i powiedziałem cicho, do siebie:
— Synu, nie będziesz nosił moich ran.
Wiem, że próbuję
Następnego ranka patrzyłem, jak Jasiek zakłada buty i pakuje plecak. Poruszał się z lekkością, jakiej dawno u niego nie widziałem. Nie wiem, czy naprawdę coś się w nim zmieniło, czy tylko ja inaczej patrzyłem, ale było w nim coś cichszego, spokojniejszego.
Szliśmy razem do szkoły. Rozmawialiśmy o jakimś jego rysunku i nowym koledze, który podobno dobrze gra w szachy. Zwykła rozmowa, zwykły poranek — ale w tych zwykłych słowach było coś, co mnie poruszało. Może dlatego, że pierwszy raz od dawna nie miałem w sobie tego muru.
Kiedy pod szkołą powiedział: „Cześć, tato”, i uśmiechnął się, miałem ochotę powiedzieć mu jeszcze jedno: że go kocham. Ale wiedziałem, że dziś wystarczy to, co już zostało powiedziane wczoraj.
Patrzyłem, jak odchodzi, a w głowie miałem jedną myśl: może to był drobiazg. Jedno zdanie, jedna chwila. Ale może za dziesięć lat, kiedy będzie miał złamane serce albo kiedy nie będzie wiedział, co zrobić ze swoim życiem, przypomni sobie, że mężczyźni mogą płakać. I że jego ojciec też to wreszcie zrozumiał.
Nie wiem, czy wychowuję go dobrze. Ale wiem, że próbuję. I że to już coś.
Mateusz, 40 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Matka zawsze mnie krytykowała. Nawet po rozwodzie trzymała stronę swojego kochaniutkiego zięciunia”
- „Moja żona myślała, że za kilka tysięcy przekupi mnie, bym nie wniósł o rozwód. Żadna kasa nie wynagrodzi życia z zołzą”
- „Wszyscy mówili, że trafił mi się zięć jak marzenie. Też tak myślałam, dopóki nie odkryłam, co ma za uszami”

