Reklama

Miałem 15 lat, gdy zbiłem z ojcem pierwszy stolik z palet. No dobra – próbowałem zbić. Gwoździe wchodziły krzywo, deski trzeszczały, a całość stała jak pokrzywiona koza na trzech nogach. Ale dla mnie – to był cud. Pachniał sosną, słońcem i nadzieją, że tata wreszcie powie coś ciepłego. Może: „Dobra robota, Mati”. Może choć: „Nieźle jak na pierwszy raz”. Cokolwiek.

Ale ojciec tylko popatrzył. Zmarszczył brwi i burknął:

– Z tego się nie wyżyje, chłopcze. Przestań bawić się w takie głupoty.

Pamiętam, że zamarłem. Wziął młotek z mojej ręki, odłożył go na półkę i poszedł do warsztatu. A ja stałem w ogrodzie z tym stolikiem jak idiota. Bo nie zbiłem go dla siebie. Zbiłem go dla niego.

Ojciec był surowy

Całe dzieciństwo uczyłem się ojca. Jak się nie narazić. Jak zasłużyć. Co powiedzieć, by go nie zirytować. I jak nie okazać rozczarowania, kiedy po raz kolejny usłyszałem: „Byleś nie skończył jak wujek Robert” – jakby Robert był synonimem porażki tylko dlatego, że żył inaczej.

Cisza przy stole była u nas normą. Mama wpatrzona w widelec. Ja patrzyłem na tatę, tata w telewizor. Raz spróbowałem powiedzieć, że chciałbym zostać stolarzem. Że kocham drewno, zapach żywicy, te wszystkie słoje, które jakby opowiadały historie... Tata spojrzał na mnie, jakbym chciał zostać wróżką.

– Przestań. To nie zawód. To hobby. Idź do porządnej szkoły, a nie będziesz potem musiał zbijać stołów.

Ale ja poszedłem. Do technikum stolarskiego. Wbrew niemu. I wtedy prawie przestał się do mnie odzywac.

Dziś mam 35 pięć lat. Mam warsztat z prawdziwego zdarzenia, klientów, którzy czekają tygodniami, i ludzi, którzy pytają, czy dam radę zrobić jeszcze jedno krzesło. Ale kiedy ktoś pyta, czy ojciec jest ze mnie dumny, uśmiecham się niepewnie. Nie wiem. Serio nie wiem. Bo ostatnio zaczął… zamawiać u mnie meble. Dla swoich znajomych. „To mój syn zrobił”* – mówi podobno. Ale mi tego nie powiedział. A ja? Czuję się jak ten 15-latek ze stolikiem z palet.

Było we mnie dużo złości

– No, przynajmniej w drewnie się nie utonie, jak w sztuce – rzucił ojciec znad rosołu. Siedzieliśmy przy niedzielnym obiedzie – ja, mama, on. Jak za starych czasów. Tylko że ja już nie miałem 15 lat, tylko trzydzieści pięć. I własny warsztat kilka przecznic dalej.

– A co to niby znaczy? – uniosłem głos, zanim zdążyłem się powstrzymać.

– No nic… Tak tylko mówię – mruknął i sięgnął po sól.

– Nie, powiedz. Wolisz, żebym malował ściany u dewelopera jak reszta twoich kolegów po budowie?

Ojciec spojrzał na mnie z politowaniem.

Nie musisz się od razu obrażać, Mateusz. Po prostu… dobrze, że robisz coś konkretnego. Tyle.

– „Konkretnego”? Przez piętnaście lat mówiłeś, że to żadna robota. Że się nie utrzymam. Że z drewna się nie żyje. To co, zmieniło się nagle?

– Nie zaczynaj.

– Wolałbyś, żebym był kim? Księgowym? Lekarzem? Nigdy nie obchodziło cię, co mnie naprawdę jara!

Mama spojrzała na mnie błagalnie. Zawsze tak patrzyła, gdy podnosiłem głos przy stole. Tym razem ojciec nie odpowiedział. Odłożył widelec. Dłonie mu zadrżały. Wbił wzrok w obrus.

A ja… coś poczułem. Jakby pękło we mnie ciśnienie. Bo pierwszy raz ojciec nie zareagował agresją. Nie odbił piłeczki. Nie drwił. Zobaczyłem w jego twarzy coś innego. Coś, czego nigdy wcześniej nie widziałem. Zawstydzenie? Nie wiedziałem już, czy dobrze zrobiłem, mówiąc to wszystko. Bo przecież nie chciałem go zniszczyć. Chciałem tylko... być zauważony.

Chciałem, żeby w końcu powiedział: „Dobra robota, Mateusz”.

Czułem do niego żal

– Dlaczego on tak mnie nienawidził za to, że robię to, co kocham? – zapytałem mamę, siedząc w jej kuchni, dwa dni po tym obiedzie.

W kuchni pachniało jabłkami. Zawsze pachniało jabłkami, nawet gdy ich nie było. To był ten zapach, który zostawał w ubraniach po wizycie u rodziców. Tak samo jak ich sposób milczenia – ulepiony z herbaty, westchnień i spojrzeń.

Mama podsunęła mi kubek i usiadła obok.

– Twój ojciec… on po prostu zawsze chciał dla ciebie stabilności. Bezpiecznej przyszłości.

– Nie. On chciał mnie widzieć jako swoją kopię – odparłem sucho.

– Może trochę tak…

– Mamo, on nigdy nie zapytał, dlaczego lubię drewno. Nigdy nie spytał, co robię w warsztacie. Wolałbym, żeby mnie otwarcie wyklął, niż żeby przez dwadzieścia lat traktował mnie jak rozczarowanie, które przypadkiem przynosi wypłatę – powiedziałem.

– On nie potrafi inaczej, Mateusz – powiedziała cicho.

– A ja już nie potrafię go bronić. Tyle lat łudziłem się, że w końcu coś poczuje, coś zrozumie. A on nawet nie wie, że ostatnio robiłem meble dla prezesa największej firmy w województwie. Ale za to wie, jak zamówić stolik dla znajomego. Żeby się pochwalić. Żeby móc powiedzieć: „To syn zrobił”. Ale nie do mnie. Nigdy do mnie.

Mama zamilkła. Patrzyła w okno, jakby za nim było coś, co mogłoby nas ocalić. Potem odezwała się cicho, jakby bardziej do siebie niż do mnie:

– Twój tata też kiedyś chciał być kimś innym. Ale nie pozwolili mu. Może dlatego nie potrafi zrozumieć, że ty miałeś odwagę…

– Odwagę być sobą?

– …odwagę mu nie ulec.

Przyszedłem bez zapowiedzi

Akurat była sobota. Otworzyłem drzwi cicho, nie chcąc od razu się zdradzić. I wtedy usłyszałem ich rozmowę z kuchni.

– Widziałeś tę szafkę, co Mateusz zrobił dla Piotrka? – głos ojca był cichszy niż zwykle. – Ludzie pytają, kto to robił. Ale nie powiem mu, że się cieszę – i tak pewnie by się uniósł.

– Może po prostu mu powiedz – szepnęła mama. – Co ci szkodzi?

A co mam mu niby powiedzieć? Że jest lepszy ode mnie?

Wszedłem. Nie mogłem już dłużej słuchać zza framugi.

– Może wreszcie byś spróbował.

Ojciec zamarł. Spojrzał na mnie, jakby nie był pewien, czy naprawdę stoję w drzwiach, czy sobie to wyobraził. Mama się odwróciła, speszona, próbowała coś powiedzieć, ale uniosłem rękę.

– Wystarczy, mamo.

Ojciec podszedł do stołu. Usiadł powoli, ciężko. Patrzyliśmy na siebie.

– Ty naprawdę nie potrafisz, prawda? – zapytałem. – Powiedzieć: „Synu, zrobiłeś dobrą robotę”. Choć raz.

– Nie jestem taki. Nie umiem tego.

– To nie „styl”, tato. To tchórzostwo.

Zamilkł. W jego oczach pierwszy raz zobaczyłem coś innego niż irytację. Może żal. Może wstyd. Ale nie pokajał się. Nie padł na kolana. Nie przytulił.

Powiedział tylko:

– Chciałem cię nauczyć być twardym. Życie cię nie oszczędzi, Mateusz. A ja… Ja po prostu nie chciałem, żebyś był słaby.

Pierwszy raz był szczery

Następnego dnia ojciec przyszedł sam. Do mojego warsztatu. Nie uprzedził. Po prostu stanął w drzwiach i patrzył, jak szlifuję blat pod zamówienie dla jakiegoś architekta z Warszawy. Widziałem kątem oka jego sylwetkę. Stał jak ktoś, kto nie wie, czy ma wejść, czy zawrócić.

– Chcesz kawy? – zapytałem w końcu, nie przerywając pracy.

– Jeśli masz.

Zrobiłem. Usiedliśmy. Milczeliśmy. A potem powiedział:

– Wiesz… Mój ojciec też mnie nigdy nie pochwalił.

Zamilkłem. To była pierwsza osobista rzecz, jaką od niego usłyszałem…

– Nawet jak maturę miałem – ciągnął – to powiedział tylko: „W końcu ktoś zdał coś w tym domu”. A ja się cieszyłem. Jak głupi.

– A mama?

– Mama była… cicha. Jak twoja. One się chyba uczą milczenia razem z miłością.

Patrzył w ziemię. Ja też. W tej chwili nie było już między nami syna i ojca. Byli tylko dwaj faceci, którzy nie dostali tego, czego potrzebowali.

Nie wiedziałem, jak być innym ojcem – powiedział. – Umiałem tylko to, co znałem. Krzyknąć. Skrytykować. Zamknąć się. Nie… wyłaziło mi to. Byłem twardy, bo twardo mnie ulepili.

Nie odpowiedziałem.

Coś się zmieniło

Wujek Robert siedział na mojej werandzie i skręcał papierosa jak chirurg: precyzyjnie, bez pośpiechu. Od lat nie zmieniał nawyków. Ani kurtki z naszywkami z Woodstocku. Ani tego uśmiechu, co zawsze był trochę z boku, jakby wszystko w życiu traktował z lekkim przekąsem.

Słyszałem, że stary u ciebie bywa częściej niż na poczcie – rzucił z uśmiechem.

– Już się nawet nie kryje. Ostatnio wparował, bo jeden z jego kolegów z działki „chce taką samą ławę jak Piotrek”. I że „mam mu załatwić”.

Robert skinął głową, zaciągnął się.

– Ty nie musisz już nikomu nic udowadniać. Masz warsztat, masz ludzi, którzy ci ufają. Masz dobre ręce. On? On się boi, że zostawił ci za mało. Więc daje ci, co może – klientów.

– Ale nie szacunek – powiedziałem cicho.

– Bo nie umie. Ale to nie znaczy, że nie czuje.

Spojrzałem na Roberta. Tylko on nigdy się ze mnie nie śmiał, jak mówiłem, że kiedyś zrobię krzesło idealne. Tylko on zaprosił mnie na pierwsze targi rzemieślnicze i powiedział: „To, co robisz, to sztuka. Nie daj sobie wmówić, że to tylko drewno.”

– I co mam teraz zrobić? – zapytałem. – Udawać, że to wszystko wystarczy?

– Nie udawaj. Ale też nie czekaj. On cię nie przytuli, nie powie „jestem dumny”. Ale jak podaje twoje nazwisko znajomym, to jego sposób na to, by ci powiedzieć: „Synu, jesteś więcej wart, niż myślałem.”

– Tylko że ja nie jestem jego znajomym. Jestem jego dzieckiem.

– No właśnie. I dlatego to boli.

Robert położył mi rękę na ramieniu.

– Ale wiesz co, Mati? Ty nie musisz być jak on. Ty możesz być inny. Lepszy. I może o to chodzi.

Zrobiłem ostatnio komodę dla znajomego ojca. Z orzecha, z detalem jak ze starych francuskich warsztatów. Na tyle, od wewnętrznej strony, wypaliłem nazwisko. Ojciec pewnie tego nie zauważy. Pewnie tylko powie: „Dobrze się trzyma, solidna” A potem pochwali się komu trzeba. I może to jest wszystko, co od niego dostanę. Ale ja wiem, że to moje. Moje ręce, mój wybór, moje życie. I chociaż czasem nadal czuję się jak ten dzieciak z pokrzywionym stolikiem, to dziś nie potrzebuję już, żeby ktoś inny powiedział mi, że jestem wart. Wiem to sam.

Mateusz, 35 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama