Reklama

Pięć lat temu w mojej skrzynce pojawiła się wiadomość od kancelarii notarialnej. Prosili o kontakt. Nie miałam pojęcia, czego może dotyczyć ta sprawa – wszystkie nasze rachunki były przecież uregulowane.

Nie wiedziałam, o co chodzi

Trochę się denerwowałam, ale jednocześnie czułam podekscytowanie – może to będą dobre wieści. Pokazałam dokument swojemu mężowi. On tylko machnął ręką i zasugerował, żebym załatwiła tę sprawę do końca grudnia.

– Warto zostawić wszystkie problemy w starym roku i wejść w nowy bez żadnego bagażu – powiedział.

Następnego dnia zadzwoniłam do biura prawnego, żeby się umówić. W dniu spotkania przywitała mnie uśmiechnięta pani w recepcji i pokazała, dokąd mam iść. Przy biurku siedział pan w garniturze. Na mój widok podniósł się z krzesła. Wymieniliśmy uściski dłoni, po czym zaproponował, żebym usiadła.

– Mam dla pani świetne wieści. Na mocy przepisów o reprywatyzacji przysługuje pani, jako jedynej spadkobierczyni, własność działki na terenie Krakowa.

– Przepraszam, ale coś mi tu nie gra – odparłam zaskoczona. – Działka w Krakowie? O czym pan mówi? To chyba jakieś nieporozumienie.

– Dokumentacja hipoteczna jasno wskazuje, że przed 1939 rokiem cała posiadłość, czyli budynek wraz z ogrodem, stanowiła własność małżeństwa Franciszka i Faustyny – powiedział notariusz.

– Mówi pan o moich dziadkach. Niestety, oboje już zmarli.

Nie spodziewałam się

Mężczyzna kiwnął głową.

– No to wszystko się zgadza – powiedział z uśmiechem. – Kiedy wprowadzono dekret o nacjonalizacji, zabrano im cały majątek i musieli się przenieść do przydzielonego pokoju w jakimś mieszkaniu. Rok później wyjechali na tereny poniemieckie i w końcu zadomowili się we Wrocławiu.

Powoli docierał do mnie prawdziwy powód mojej wizyty w tej kancelarii.

– Tata nigdy nie mówił mi, że babcia i dziadek wyprowadzili się z Krakowa. Zmarli, kiedy byłam malutka.

– Dotarliśmy do sedna sprawy – oznajmił mecenas. – Odziedziczyła pani dom. Ten stary przepis, który kiedyś zadecydował o przejęciu nieruchomości, został uznany za bezprawny i wszystkie związane z nim rozstrzygnięcia unieważniono. Władze miasta poszukują teraz pierwotnych właścicieli albo ich następców prawnych, żeby oddać im to, co kiedyś zostało zabrane.

Posiadam dom w Krakowie? – zapytałam z niedowierzaniem.

– Zgadza się, dwupiętrowy budynek. Według dokumentacji ma jakieś trzysta metrów kwadratowych. Przez ostatnie trzydzieści lat funkcjonowało tam przedszkole – wyjaśnił.

– To niewiarygodne!

Byłam zdumiona

– Muszę jednak wspomnieć, że stan techniczny nie jest najlepszy. Od piętnastu lat nikt się tym miejscem nie zajmował – uzupełnił na koniec.

Po powrocie opowiedziałam rodzinie o całej sytuacji, a oni wprost oszaleli z radości. Następnego dnia wyciągnęłam z szafy zakurzony album rodzinny i wspólnie usiedliśmy, żeby poprzyglądać się zdjęciom dziadków. Oglądałam te fotografie, będąc małą dziewczynką, ale wtedy zupełnie nie zwróciłam uwagi na to, co znajduje się za osobami. Teraz z zachwytem patrzyliśmy na widoczne w kadrach piękne meble – komody i krzesła, a także wspaniałe schody…

– Prawnik mówił, że posiadłość jest w kiepskiej kondycji – starałam się sprowadzić rodzinę na ziemię. – Teraz prezentuje się zupełnie inaczej.

– Daj spokój, mamo – wtrącił Wojtek. – Najważniejsze, że będziemy mieć własny dom. Pomyślcie tylko o tych trzystu metrach powierzchni! – nie potrafił powstrzymać radości. – Nareszcie dostanę swój prywatny pokój!

Załamałam się

Kolejnego dnia pojechaliśmy z mężem obejrzeć odziedziczoną posiadłość. Próbowałam sobie przypomnieć, co tata opowiadał o swoich rodzicach. Niestety, niewiele zostało w mojej pamięci – może dlatego, że niewiele mi mówił. Pamiętam tylko, że dziadek Franek odszedł z powodu problemów z sercem, gdy byłam jeszcze malutka, miałam wtedy ledwie sześć lat.

Po trzech latach pożegnaliśmy też babcię. Była łagodną osobą, dla której największą przyjemność stanowiło przyrządzanie pyszności w kuchni i szycie ubrań. Podobno elegantki ustawiały się w ogonku, bo wystarczyło, że babcia zobaczyła zdjęcie kreacji Diora w magazynie, żeby stworzyć identyczną kopię.

Kiedy zajechaliśmy pod adres, prawie się zachwiałam. Sąsiedztwo robiło niesamowite wrażenie – wszędzie stały przepiękne rezydencje. Z wyjątkiem jednego budynku, który wyglądał jak ruina. No i właśnie ten dom należał teraz do nas.

– Chyba prościej byłoby to zburzyć i postawić od nowa – mruknął bez przekonania mój mąż.

Trudno się z nim nie zgodzić. Patrząc na ten budynek, odnosiło się wrażenie, że nawet lekkie pchnięcie może sprawić, że cały się zawali. Nic dziwnego, że miasto tak bardzo chciało się go pozbyć.

Chcieliśmy go sprzedać

Spędziliśmy w Krakowie parę dni, załatwiając niezbędne sprawy urzędowe. Okazało się, że na budynku ciąży hipoteka opiewająca na pięćdziesiąt tysięcy.

– Musisz doliczyć jeszcze minimum stówkę na odnowienie całości – westchnął ciężko mój mąż. – Od razu mówię, że nie udźwigniemy takiego wydatku.

Pozostało nam tylko znaleźć chętnego kupca i po przyjęciu spadku sprzedać dom.

Chciałam jeszcze zajrzeć do wnętrza domu moich dziadków. Wzięłam ze sobą stary album rodzinny. Pragnęłam na moment zatopić się w dawnych czasach. Przemierzałam wszystkie pomieszczenia jedno po drugim.

Zastanawiałam się nad perspektywą fotografa, który je wykonał. Szczególnie zainteresowało mnie jedno ujęcie z dawnej kuchni dla służących, na którym mój dziadek stał przed jakimś wejściem. Gdy spojrzałam na to samo miejsce teraz, zobaczyłam tylko płaską powierzchnię ściany. Nie mogło tam być żadnego pokoju czy przejścia. Zastanawiałam się więc, co się kryło za tymi tajemniczymi drzwiami, które widać na fotografii za moim dziadkiem?

Znalazłam ukryte drzwi

Popukaliśmy w ścianę, jednak dźwięk wydawał się przygłuszony przez kolejne warstwy tapet, które przez dekady naklejano. Kiedy mój mąż je zerwał, odkrył gipsową powierzchnię. Wziął młotek i uderzył parę razy, aż kruchy gips zaczął się kruszyć. Za nim znaleźliśmy drewniane deski z nałożoną siatką. Po oderwaniu jednej z desek nie mogliśmy uwierzyć własnym oczom – za nimi znajdowały się drzwi.

Kiedy je otworzyłam, moim oczom ukazało się niewielkie pomieszczenie gospodarcze. Między rozmaitymi drobiazgami leżała, dokładnie zabezpieczona papierem i tkaniną, kolekcja naczyń dla trzydzieściorga dwojga biesiadników. Był to komplet wykonany z wyjątkowej, transparentnej porcelany bone china, którą niektórzy nazywają białym złotem.

Sprawdzając oznaczenia pod spodem kubków i talerzyków odkryłam, że serwis powstał w 1897 roku w jednej z najlepszych i najbardziej luksusowych manufaktur porcelany. Nie miałam wątpliwości, że jego wartość musiała być ogromna.

Odkryliśmy skarb

Rok później zamieszkaliśmy w odnowionym domu. Ten komplet naczyń okazał się wyjątkowy – prawie nic innego nie przetrwało z tego okresu w tak dobrym stanie.

Znalezione w spiżarni skarby – zarówno zastawa, jak i kolekcja wspaniałych dwunastu figurek z porcelany marki Rosenthal, pochodzących z dziewiętnastego wieku – pozwoliły nam nie tylko uregulować kredyt mieszkaniowy, ale także odświeżyć dom.

Po tym wydarzeniu zaczęłam się zastanawiać nad historią mojej rodziny. Przecież tylko zamożni ludzie mogli sobie wtedy pozwolić na kupno tak drogiej porcelany!

Helena, 40 lat

Czytaj także:
„Teściowa w Święta potraktowała mnie jak śmiecia. Zbeształa mnie przy dzieciach, bo niszczyłam jej rodzinne tradycje”
„Płakałam, gdy córka nie zaprosiła mnie na rodzinne Święta. Musiałam pójść na Wigilię dla ubogich”
„W Święta dzwoniłam pod obce numery, bo chciałam usłyszeć czyjś głos. Jeden telefon okazał się prezentem od losu”

Reklama
Reklama
Reklama