„Odśnieżałem chodnik sąsiadce, a ona zapraszała mnie na pierniki. Nie sądziłem, że te przysługi przerodzą się w uczucie”
„Zaśmiała się krótko, bez wesołości, i zamknęła okno. Zostałem sam na chodniku, z poczuciem napięcia, którego nie potrafiłem sobie wytłumaczyć. Wróciłem do domu później niż zwykle, a przez resztę dnia łapałem się na tym, że wracałem myślami do jej głosu, do tego śmiechu, który brzmiał inaczej niż reszta”.

- Redakcja
Zimą wszystko było słychać wyraźniej. Kroki na chodniku, skrzypienie śniegu pod łopatą, własny oddech, kiedy schylałem się zbyt szybko. Miałem siedemdziesiąt dwa lata i coraz częściej łapałem się na tym, że obserwowałem codzienność uważniej niż dawniej. Jakby w tych drobnych dźwiękach i powtarzalnych porankach kryło się coś, co łatwo przeoczyć.
Mieszkałem sam. Mały domek, jeden piec, jedna kuchnia, jeden kubek zawsze stojący na tym samym miejscu. Nie uważałem się za nieszczęśliwego. Samotność da się oswoić, jeśli robi się to powoli i bez wielkich oczekiwań. Rano wstawałem wcześnie — przyzwyczajenie z czasów pracy. Najpierw herbata, potem radio nastawione cicho, żeby nie zagłuszało myśli.
A potem brałem łopatę. Odśnieżałem chodnik przed domem, bo tak należało. Nikt nie robiłby mi wyrzutów, gdybym odpuścił, ale lubiłem ten rytuał. Ten krótki moment, kiedy coś jeszcze zależało ode mnie. Kiedy zostawiałem po sobie czystą, równą ścieżkę, choćby tylko kilka metrów. Śnieg skrzypiał pod butami, a ja co chwilę prostowałem plecy, udając przed sobą, że to tylko zmęczenie, a nie wiek. Ulica zimą wydawała się węższa, cichsza, jakby świat kurczył się do najbliższego sąsiedztwa.
Obok mieszkała Helena. Jej dom stał tuż przy moim, oddzielony niskim płotem i pasem chodnika. Najczęściej widywałem ją w oknie kuchennym, zawsze trochę z oddali, jakby nie chciała wychylać się za bardzo. Siwe włosy miała zwykle spięte niedbale, na sobie gruby sweter, a spojrzenie chłodne i czujne. Przez długi czas ograniczaliśmy się do skinień głową. Pierwszy raz odezwała się któregoś zimowego poranka, kiedy śnieg sypał bez przerwy.
– Zima w tym roku wyjątkowo się panoszy – rzuciła przez uchylone okno.
– Jakby chciała pokazać, na co ją stać – odpowiedziałem, zaskoczony własną odwagą.
Od tamtej pory wymienialiśmy krótkie uwagi. O pogodzie, o śliskim chodniku — niby żartem, niby mimochodem. Helena rzadko wychodziła przed dom. Mówiła zza szyby, jakby to była bezpieczna granica. A ja zorientowałem się po czasie, że zacząłem na te nasze krótkie spotkania czekać. Że odśnieżałem wolniej, poprawiałem to, co nie wymagało poprawki, tylko po to, żeby jeszcze przez chwilę zostać w zasięgu jej głosu. Wtedy jeszcze nie przyznawałem się przed sobą, że te banalne rozmowy znaczą dla mnie więcej, niż powinny.
Odśnieżałem jej chodnik
Zacząłem odśnieżać kawałek chodnika przed jej domem zupełnie niepostrzeżenie. Najpierw jeden ruch łopatą dalej, potem drugi. Tłumaczyłem to sobie wygodą, tym, że i tak już byłem rozpędzony, że śnieg leżał równo i szkoda było zostawiać wyraźną granicę. Wmawiałem sobie, że to porządek, a nie coś więcej. Helena zauważyła to od razu. Zawsze miała to spojrzenie, jakby nic jej nie umykało, nawet jeśli udawała obojętność.
– Pan się chyba zapędził – rzuciła z okna, a w jej głosie pojawił się ten suchy, zaczepny ton.
– Śnieg i tak tu nawiewa – odpowiedziałem. – Za chwilę znów będzie po kolana.
– Czyli teraz to już wspólna sprawa? – zapytała.
– Raczej brak umiaru – odparłem i sam nie byłem pewien, czy żartuję.
Zauważyłem, że częściej komentowała. Nie tylko pogodę, ale też mnie. Mówiła o tym, że w moim wieku powinienem uważać, że kręgosłup nie wybacza, że zimy kiedyś były inne, a ludzie twardsi. Jej ironia nie była złośliwa, raczej ostrożna, jakby sprawdzała, jak daleko może się posunąć.
Zatrzymywałem się pod jej oknem dłużej, niż wymagała praca. Opierałem się na łopacie i słuchałem, jak mówi. Czasem brakowało mi odpowiedzi, więc milczałem, a to milczenie robiło się niezręczne. W takich chwilach prostowałem plecy, choć bolały, i miałem wrażenie, że zachowuję się jak młokos, który chce zrobić dobre wrażenie, nie wiedząc nawet, po co.
– Pan zawsze tak dokładnie sprząta? – zapytała któregoś dnia.
– Zależy, kto patrzy – odpowiedziałem po chwili.
Zaśmiała się krótko, bez wesołości, i zamknęła okno. Zostałem sam na chodniku, z poczuciem napięcia, którego nie potrafiłem sobie wytłumaczyć. Wróciłem do domu później niż zwykle, a przez resztę dnia łapałem się na tym, że wracałem myślami do jej głosu, do tego śmiechu, który brzmiał inaczej niż reszta.
Nie podobało mi się to. Sam przed sobą nie chciałem przyznać, że kilka dodatkowych łopat śniegu mogło mieć znaczenie większe, niż porządek na chodniku. A jednak następnego poranka znów wyszedłem wcześniej.
Bałem się tego uczucia
Z czasem zauważyłem, że okno Heleny bywało uchylone dłużej. Nie zamykała go od razu po pierwszym zdaniu, jak wcześniej. Czasem stała tam chwilę, opierając się o framugę, jakby zapomniała, że miała coś jeszcze do zrobienia. A ja łapałem się na tym, że czekałem ten moment. Wychodziłem z łopatą nieco wcześniej albo przeciwnie, przeciągałem picie herbaty, wypatrując zapalonego światła w jej kuchni.
Rozmowy przestały dotyczyć wyłącznie pogody. Wciąż zaczynało się od śniegu albo mrozu, ale potem schodziliśmy na inne tematy, tak jakby to było nieuniknione.
– Pamięta pan zimy sprzed lat? – zapytała któregoś ranka. – Takie, że człowiek wychodził i wiedział, że nic dziś nie załatwi.
– Pamiętam – odpowiedziałem. – Wszystko było wolniejsze. I jakoś nikt się nie spieszył.
– Albo nam się tylko tak wydaje – rzuciła. – Bo wtedy mieliśmy więcej czasu przed sobą.
Nie wiedziałem, co na to powiedzieć. Stałem pod jej oknem z łopatą wbita w śnieg i czułem, że każde słowo może zabrzmieć zbyt poważnie albo zbyt lekko. W końcu wzruszyłem ramionami.
– Człowiek zawsze myśli, że później będzie lepiej.
– Albo że później to już nie jego sprawa – odparła.
To był pierwszy raz, kiedy rozmowa dotknęła czegoś bardziej osobistego. Nie powiedziała wprost, o co jej chodzi, ale w jej głosie pojawiło się coś, czego wcześniej tam nie było. Może zmęczenie, a może ostrożność. Przez chwilę panowała cisza, taka, która nie była pusta, tylko ciężka.
– Mieszka pan zupełnie sam? – zapytała nagle.
Skinąłem głową, choć wiedziałem, że zza szyby tego nie zobaczy.
– Od dawna.
– Ja też – powiedziała po krótkiej pauzie.
Chciałem zapytać od kiedy, chciałem dodać coś więcej, ale zabrakło mi odwagi. Zamiast tego poprawiłem rękaw kurtki, jakbym nagle przypomniał sobie o zimnie. Czułem ciepło, ale było inne niż to z pieca czy grubego ubrania. Bardziej niepokojące.
Od tamtego dnia zacząłem zauważać, że jej słowa zostają ze mną na dłużej. Wracałem do nich po południu, wieczorem, nawet w nocy, kiedy sen przychodził wolniej. Bałem się tego uczucia, bo wiedziałem, jak łatwo w moim wieku pomylić zwykłą rozmowę z czymś, co przypomina bliskość. Bałem się też, że jeśli zrobię krok dalej, ośmieszę się, a jeśli nie zrobię żadnego, będę żałował.
Okno było uchylone, a ja stałem coraz dłużej po tej samej stronie płotu, nie wiedząc, czy to jeszcze uprzejmość, czy już coś, czego nie umiałem nazwać.
Zaproszeie na pierniki
Zaprosiła mnie tak, jakby to była myśl rzucona przypadkiem, bez większego znaczenia. Stałem akurat przy końcu jej chodnika, poprawiałem krawędź, choć śnieg był już odgarnięty równo. Okno było uchylone, a ona opierała się o framugę.
– Wie pan… – zaczęła i urwała na moment. – Upiekłam za dużo pierników.
Nie odpowiedziałem od razu. Patrzyłem na nią i próbowałem zrozumieć, czy to faktycznie propozycja, czy tylko zdanie, które miało zawisnąć w powietrzu i zaraz zniknąć.
– Za dużo? – powtórzyłem.
– Zawsze piekę, jakby ktoś jeszcze miał przyjść – powiedziała. – A potem nie ma kto jeść.
Zapadła cisza. Krótka, ale wystarczająca, żebym poczuł, że jeśli teraz nic nie powiem, to ta chwila się nie powtórzy. Serce biło mi szybciej, zupełnie niepotrzebnie, jakbym miał przed sobą coś ryzykownego.
– Jeśli to zaproszenie – odezwałem się w końcu – to chyba nie powinienem odmawiać.
Uśmiechnęła się lekko, niepewnie.
– Nie musi pan wchodzić. Może pan tylko zabrać kilka.
– Wejść też mogę – odpowiedziałem, bardziej szorstko, niż chciałem.
Drzwi otworzyła po chwili. Stała w nich bez pośpiechu, jakby czekała na mnie od dawna, a nie tylko od tego poranka. Próg wydał mi się zbyt wysoki, a ja nagle poczułem się niezgrabny, nie na miejscu.
– Buty może pan zostawić – powiedziała. – I tak zaraz będzie znów śnieg.
Wszedłem. Zapach pieczonego ciasta był intensywny, ciepły, zupełnie inny niż wszystko, do czego byłem przyzwyczajony na co dzień. Stałem chwilę w przedpokoju, nie wiedząc, co zrobić z rękami.
– Proszę – wskazała na kuchnię. – Tylko proszę się nie rozglądać za bardzo. Lubię myśleć, że u mnie jest porządek.
– Też tak lubię myśleć o swoim mieszkaniu – odpowiedziałem.
Usiadłem przy stole. Postawiła przede mną talerz z piernikami i usiadła naprzeciwko, ale nie od razu. Najpierw poprawiła coś na blacie, jakby potrzebowała jeszcze chwili, żeby oswoić tę sytuację.
– Dziwne to – powiedziała w końcu. – Człowiek całe lata żyje obok kogoś i nagle zaprasza go do środka.
– Jeszcze dziwniejsze, że się zgadza – odparłem.
Spojrzała na mnie uważnie.
– Bał się pan?
Nie zaprzeczyłem.
– Trochę.
– Ja też – powiedziała cicho.
Jedliśmy w milczeniu. To nie było niezręczne milczenie, raczej takie, w którym każde z nas układało sobie w głowie myśli. Czułem wzruszenie, którego się nie spodziewałem, i strach, że ta chwila jest początkiem czegoś, na co nie byłem gotów. Kiedy wstałem, żeby wyjść, odprowadziła mnie do drzwi.
– Dziękuję, że pan przyszedł – powiedziała.
– Dziękuję, że mnie pani zaprosiła – odpowiedziałem.
Na zewnątrz było zimno, ale ja długo jeszcze stałem na swoim ganku, z myślą, że przekroczyłem granicę, która przez lata była nienaruszalna.
Nie potrzebowałem deklaracji
Następnego poranka wyszedłem z domu wcześniej niż zwykle. Śnieg padał w nocy i przykrył wszystko równą warstwą, jakby chciał zmazać ślady z dnia poprzedniego. Wziąłem łopatę i zacząłem pracować spokojnie, bez pośpiechu. Odgarniałem dokładniej niż kiedykolwiek, prostując każdą krawędź, poprawiając miejsca, których nikt poza mną by nie zauważył.
Kiedy doszedłem do jej domu, nie zatrzymałem się. Oczyściłem cały chodnik, aż do samego końca, choć nikt mnie o to nie prosił. Wiedziałem, że to niczego nie rozstrzyga, że to nie jest żaden dowód ani obietnica, ale nie potrafiłem zrobić inaczej. Ręce pracowały same, a ja myślałem o jej kuchni, o ciszy przy stole, o tym, jak łatwo było tam usiąść i jak trudno było potem wyjść. Okno otworzyło się dopiero wtedy, gdy kończyłem.
– Nie trzeba było – powiedziała spokojnie.
– Wiem – odpowiedziałem. – Ale chciałem.
Patrzyła na mnie dłużej niż zwykle. Nie uśmiechała się, nie żartowała. W jej spojrzeniu było coś miękkiego, ostrożnego.
– Może pan kiedyś znowu wstąpić – powiedziała po chwili. – Jeśli będzie panu po drodze.
Nie zapytałem kiedy ani po co. Skinąłem tylko głową, bo na więcej nie było mnie stać. Zrozumiałem, że w tym wieku nie potrzebuję wielkich deklaracji. Wystarczyła zgoda na to, że nie muszę się cofać, nawet jeśli nie wiem, dokąd to prowadzi.
Wróciłem do domu zmęczony, ale spokojniejszy niż zwykle. Samotność nie zniknęła, lecz przestała być tak ostra. Została odgarnięta, jak śnieg z chodnika, dokładnie na tyle, by dało się przejść dalej.
Edward, 72 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Żona wychodziła z domu o świcie niby na roraty. Kłamała, bo zobaczyłem, że tylko mija kościół”
- „Teściowa się obraziła, bo ubrałam sztuczną choinkę. Według niej święta powinny pachnieć lasem, a nie plastikiem”
- „Babcia dała mi susz do kompotu, ale między śliwkami kryła się niespodzianka. W słoiku znalazłam coś bardzo cennego”

