Reklama

Cisza. Taka, co wbija się w serce tak mocno, aż wszystko drży. Od pięciu lat nie potrafię już do końca jej znieść, a mimo to... co roku wraca. Zawsze dwudziestego czwartego grudnia. Dnia, w którym kiedyś budziłem się z radością, a teraz z ciężarem, który nie chce zejść z piersi. Jestem wdowcem, emerytem, ojcem dwójki dorosłych dzieci. Przez lata Wigilia była w naszym domu świętem z prawdziwego zdarzenia: dwanaście potraw, śpiewy, choinka do sufitu, a przede wszystkim — śmiech dzieci. Ich tupot na klatce schodowej, jak biegły do babci i dziadka. Moją żonę, Wandzię, kochały nad życie. Mnie chyba też, choć nigdy nie byłem wylewny. Ale byłem obecny. Zawsze byłem. W kuchni, z choinką, z prezentami, z talerzykami.

Odkąd Wandzia odeszła, Wigilia nie jest już taka sama. Najpierw dzieci zaczęły przyjeżdżać rzadziej — raz nie mogły, bo urlop, raz, bo grypa u wnuka, raz, bo korki. A potem... po prostu przestały dzwonić. Nie mam do nich żalu. Próbuję nie mieć. One mają swoje życie, a ja mam wspomnienia. W tym roku... nikt nie zadzwonił ani nie napisał. Nie dostałem też kartki. A przecież kiedyś biły się o to, kto pierwszy przyjedzie.

W tym roku nie wysłałem też żadnych życzeń. Jakoś nie miałem siły pisać: „Wesołych Świąt”, kiedy święta nie mają w sobie nic wesołego. Przygotowałem kolację, tak jak co roku. Zupę grzybową, a do tego jedna łyżka, jeden talerz, a obok niego opłatek. Przysiadłem. Włączyłem stare kolędy z płyt winylowych i siedziałem w ciszy. Jakby Wandzia nadal siedziała naprzeciwko mnie, a dzieci za chwilę miały wbiec z hałasem. Ale nikt nie przyszedł. Nadciągnęły tylko wspomnienia. Czasem myślę, że samotność to też gość, tyle że nikt go nie zaprasza.

W progu stała młoda kobieta

Czekałem jak co roku. Od rana krzątałem się po mieszkaniu, choć tak naprawdę nie było już czego sprzątać. Wszystko lśniło od wczoraj. Stół był nakryty: obrus, świeca, jedno nakrycie. Nawet wstawiłem świeże gałązki świerku do wazonu. Pachniało igliwiem, tak jak kiedyś, kiedy Wandzia rozwieszała łańcuchy z papieru, a dzieci biegały wokół niej, pytając, kiedy przyjdzie Mikołaj.

Zegar w kuchni wybił osiemnastą. O tej porze dawniej zbieraliśmy się przy stole, a Wandzia wyciągała opłatek z białej koperty. Teraz tylko ja siedziałem. Przez chwilę słuchałem ciszy: tej gęstej, która otula wszystko, nawet myśli. Włączyłem kolędy, te najstarsze, które jeszcze nagraliśmy kiedyś na kasecie. Głos sprzed lat, trochę trzeszczało, ale znałem każdą nutę. Śpiewałem cicho, choć gardło miałem ściśnięte.

I wtedy zadzwonił dzwonek do drzwi. Z początku nawet nie drgnąłem. Pomyślałem, że ktoś pomylił piętra, może sąsiedzi od góry mają gości i ktoś się zawieruszył. Dzwonek zabrzmiał po raz drugi. Odsunąłem krzesło i powoli ruszyłem w stronę drzwi. Nie spodziewałem się nikogo. Nie miałem też nadziei, że to jedno z dzieci. Ta myśl już dawno przestała przychodzić jako pierwsza.
Kiedy otworzyłem, w progu stała młoda kobieta. Sąsiadka z dołu. W rękach trzymała miskę zawiniętą w ręcznik i opłatek w kopercie. Ręce jej się trzęsły, twarz była blada.

— Przepraszam, że tak... Wiem, że pan jest sam. Pomyślałam, że może... że nie będzie pan miał nic przeciwko.

Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Tylko odsunąłem się i skinąłem głową.

— Wejdź, proszę. Stół... i tak jest pusty.

Weszła niepewnie, jakby nie wiedziała, czy robi dobrze. Postawiła miskę na stole, wyjęła opłatek.

— Przyniosłam zupę. Mama zawsze ją gotowała na Wigilię. Zmarła dziś rano. Nie mogłam być sama.

Poczułem, jak wszystko we mnie cichnie. Usiadłem naprzeciwko niej i patrzyłem, jak nalewa zupę. Nie płakała, ale jej oczy mówiły wszystko. Nie tylko ja byłem samotny tego wieczoru. Samotność ma różne twarze, różne powody. I różne sposoby, by zapukać do drzwi.

Dziękuję, że przyszłaś

Zdjąłem z komody drugi talerz i postawiłem go naprzeciwko siebie. Nie używałem go od dawna. Zawsze tylko jeden, zawsze po tej samej stronie stołu. A teraz ten drugi wyglądał jak coś obcego, jak z innego życia. Ale był potrzebny. Sąsiadka siedziała cicho, z dłonią opartą o blat. Wciąż się nie rozpłakała, choć jej głos co jakiś czas łamał się, jakby za chwilę miał tego nie wytrzymać. Nalewała barszcz. Czułem jego zapach, taki znajomy, domowy. Nie powiedziała ani słowa przez dłuższą chwilę. Ja też milczałem. Tylko kolęda grała w tle, cicho i łagodnie.

Podsunąłem jej opłatek.

— Nie wiem, co się mówi w takich chwilach. Ale dziękuję, że przyszłaś.

Wzięła ode mnie opłatek, bardzo delikatnie, jakby bała się, że się rozpadnie w dłoni.

— Mama mówiła, że żadne miejsce nie powinno być puste przy stole. Dlatego przyszłam.

Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Spojrzałem na ten drugi talerz. Wypełniony, potrzebny. I pomyślałem, że może Wandzia też by się uśmiechnęła. Zawsze mówiła, że nikt nie powinien być sam w Wigilię.

— I dobrze zrobiłaś. Dobrze, że cię mam.

Zupa parowała, ale nie ruszaliśmy jej od razu. Dziewczyna siedziała ze spuszczonym wzrokiem, a ja patrzyłem na jej dłonie, jakbym chciał z nich wyczytać historię. Młode, delikatne, ale drżące. Złożyliśmy życzenia. Opłatek rozpadł się między palcami. Nie mówiliśmy zbyt wiele. Tylko tyle, ile trzeba. Cisza między nami była inna niż ta sprzed godziny — mniej bolesna, łagodniejsza.

Myślałem o Wandzi. O tym, jak siedzieliśmy razem przy tym samym stole, kiedy dzieci jeszcze chciały być blisko. Myślałem o córce, która nie przyjechała w tym roku ani w poprzednim. Ale też nie czułem gniewu. Strata boli zawsze, świeża czy dawna. Dziś siedzieliśmy we dwoje i przez chwilę nie bolało aż tak.

Każdy coś stracił

Po kolacji nie sprzątaliśmy od razu. Zostawiliśmy naczynia na stole, jakby to, co się wydarzyło, nie powinno jeszcze zniknąć. Kolędy cichły jedna po drugiej, a ja już dawno przestałem je słyszeć. Zamiast tego słuchałem jej oddechu, coraz płytszego, coraz bardziej urywanego. Siedzieliśmy tak chwilę, zanim zaczęła mówić:

— Zasnęła cicho. Jakby nie chciała robić hałasu. Nawet nie płakałam. Dopiero teraz...

Nie patrzyła na mnie. Mówiła do przestrzeni przed sobą, jakby tam właśnie siedziała jej matka. Kiwnąłem głową, ale nie odpowiedziałem od razu. Wiedziałem, że nie po to przyszła, by słuchać moich słów.

— Moja żona też tak odeszła. W ciszy. Od tamtej pory nienawidzę grudnia.

Powiedziałem to spokojnie, bez żalu, tak jakbym stwierdzał coś oczywistego. Grudzień był dla mnie miesiącem wspomnień. Wcześniej kojarzył się z choinką, zapachem pomarańczy, szuraniem papieru od prezentów, teraz z ciszą, samotnością i jednym nakryciem. Ale tego wieczoru było inaczej. Pierwszy raz od dawna.

— Dziś… nie jest tak źle. Naprawdę. Dziękuję, panie Henryku.

Uśmiechnąłem się, choć w gardle znów mnie ścisnęło. Nie dlatego, że powiedziała coś wzruszającego, po prostu zrozumiałem, jak wiele może znaczyć czyjaś obecność. Nawet jeśli przyszła niespodziewanie. Nawet jeśli to tylko jedna kolacja. Patrzyłem na nią i myślałem o tym, jak łatwo jest zamknąć się we własnym bólu, w przekonaniu, że nikt inny nie czuje podobnie. A przecież każdy coś stracił. Każdy niesie ze sobą jakiś cień. Tylko rzadko kiedy mamy odwagę, żeby go komuś pokazać.

Może na tym polega prawdziwa Wigilia. Nie na dwunastu potrawach, nie na prezentach pod choinką, ale na tym, że ktoś siada naprzeciwko i nic nie mówi. A to wystarcza, by przez chwilę nie czuć się samemu.

Nie czułem już ciężaru

Poszła niedługo po dziesiątej. Zapakowała pusty termos i miskę, podziękowała jeszcze raz, już spokojniejszym głosem. Odprowadziłem ją do drzwi, a potem wróciłem do pokoju, który znów był pusty. Ale już nie taki sam. Zostawiła po sobie coś więcej niż puste naczynia. Zostawiła ślad. Nadzieję — może jeszcze nie całkiem ukształtowaną, ale wystarczającą, bym się nie położył z tym samym ciężarem co zwykle.

Usiadłem przy stole. Nie sprzątałem od razu. Talerze stały, świeca jeszcze się tliła. Patrzyłem na nie i myślałem o przyszłym roku. Może nie będzie inny, ale może... Może warto znów wysłać kartki? Zadzwonić do córki. Albo, choć przygotować drugi talerz. Tak na wszelki wypadek. Nie było fajerwerków. Nie było wielkich słów, łez ani obietnic, ale coś się zmieniło. Pojawiła się myśl, że nawet jeśli samotność wraca co roku, to nie znaczy, że musi zostać na zawsze.

Wstałem i zgasiłem świecę. Nie czułem już ciężaru. Czułem ciszę, ale nie tę pustą, nieprzeniknioną. Tylko tę, którą można dzielić z kimś, kto też ją zna. Nie wiedziałem, że można dzielić się samotnością i że to wystarczy, by przestać być samotnym.

Henryk, 73 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama