„Jestem samotną matką i ledwie wiążę koniec z końcem. Musiałam zostać surogatką, żeby mieć za co nakarmić synka”
„Myśl o zostaniu surogatką przyczepiła się do mnie jak rzep. Pojawiła się przede wszystkim możliwość wyjścia na prostą, o jakiej wcześniej nigdy nie pomyślałam. Była jak magiczna lina, która nagle zawisła w studni, w której tkwiłam od ponad czterech lat”

Miałam dwadzieścia pięć lat i czteroletniego syna. Jego ojciec zostawił nas, gdy tylko dowiedział się o mojej ciąży. Próbowałam ambitnie ułożyć sobie życie, ale nie bardzo mi wychodziło. Poszłam do pracy „na kasę”. Pracowałam na zmiany, ciężko było, nie znosiłam tej roboty, niestety nic lepszego nie mogłam znaleźć.
– Nie martw się – pocieszała mnie Baśka. – Przecież nie będziemy tu tyrać do emerytury. W końcu trafi się jakaś okazja. Wtedy ją złap i nie puszczaj.
Z chęcią bym złapała, ale powoli traciłam nadzieję. Oczami wyobraźni widziałam siebie jako starą babę z fioletowymi włosami, wciąż siedzącą na kasie albo w magazynie za najniższą krajową. Niby jak się coś miało zmienić na lepsze, skoro miałam tylko technikum i maturę? Nie stać mnie było na studia, zresztą po co? Trzeba było iść do pracy, a nie bawić się w studentkę. Myślałam, żeby zostać fryzjerką albo kosmetyczką, ale okazałam się kompletnym beztalenciem w tym względzie. Pozostała mi więc tylko kariera kasjera-sprzedawcy.
Codziennie po pracy, kiedy piłam w domu herbatę, ciesząc się odrobiną spokoju i łapiąc oddech, przeglądałam oferty pracy w internecie. Ogłoszenia może się zmieniały, ale nie ich treść oraz oferowane warunki. Najlepiej gdybym miała superdoświadczenie, superumiejętności i żebym jeszcze pracowała za darmo. To by im pasowało. Byłabym rozchwytywana! Sylwia – współczesny niewolnik!
Codziennie chciało mi się płakać. Codziennie z ledwością wiązałam koniec z końcem. Widziałam powypychane kolana w jedynych porządnych spodniach, w których nie wstydziłam się jeszcze pokazać ludziom, i modliłam się, by wytrzymały kolejny sezon. Przydałby mi się kochający mężczyzna, który pocieszyłby mnie, przytulił, powiedział, że jestem śliczna bez względu na to, co mam na sobie… Nie było takiego na składzie ani w żadnej ofercie. Pocieszyłam się więc wyprawą z Baśką do szmateksu. Chodziłyśmy pomiędzy półkami i pojemnikami, przebierając towar.
– A może wpadniesz z małym, co? – zaproponowała Baśka. – Dzieciaki się pobawią, my poplotkujemy. Wieki u nas nie byliście.
Mój synek uwielbiał towarzystwo córek Baśki. Gdy był z nimi, to jakby go nie było. Z innymi dziećmi nie potrafił się tak grzecznie bawić.
– Ostatnio na nic nie mam czasu ani ochoty – westchnęłam. – Jak wracam z roboty, nic już mi się nie chce. Najchętniej bym się położyła i umarła.
– Jezu, już nie rób z siebie takiej męczennicy. Jutro kończymy wcześniej. Zepnij się i przywlecz swój tyłek do mnie. Zrobię obiad, dzieciaki się pobawią, podjemy, pogadamy. Nie przyjmuję odmowy.
Od takiego zaproszenia nie da się wykręcić bez straty koleżanki, więc obiecałam Baśce, że wpadnę.
Nazajutrz dzień w pracy wlókł się niemożliwie. Miałam wrażenie, że czas wręcz się cofa. Klienci byli wyjątkowo upierdliwi, a kolejki do kas nie miały końca. Przyjechał też spóźniony transport, który trzeba było przyjąć na magazyn.
Życie jest koszmarnie ciężkie i niesprawiedliwe
Wyczerpana jak stara bateria, odebrałam małego z przedszkola i wróciłam do domu. Pijąc kawę, bez wielkich nadziei sprawdzałam oferty pracy. Nic nowego ani ciekawego, nie dla mnie. Co innego, gdybym była facetem. Widziałam stawki dla operatorów wózków widłowych. A kiedy sprawdziłam, ile winszują sobie za godzinę pracy koparki, aż przewróciłam oczami. W tydzień z nadgodzinami miałabym swoją obecną pensję! A kierowcy ciężarówek? Tylko tiry prowadzić!
Z zamyślenia wyrwało mnie buczenie telefonu.
– Halo…? – rzuciłam nieprzytomnie.
– Co „halo”? Miałaś być u mnie!
– Przepraszam, Baśka. Już się zbieramy.
Nie chciało mi się. Potwornie mi się nie chciało, ale się wysiliłam. Dla Baśki. Dla mojej jedynej przyjaciółki. Właściwie dla jedynej bliskiej mi osoby dorosłej. I miała rację. Było miło. Pogadałyśmy, podjadłyśmy, pośmiałyśmy przy piwku, dzieci się pobawiły bez kłótni. Potem przywlókł się następny dzień i był tak samo beznadziejny jak poprzednie: harówka w pracy i zdychanie po południu. Przetrwany i odfajkowany. Patrzyłam w sufit i zastanawiałam się, skąd biorę tyle samozaparcia, aby codziennie rano dźwigać się na nogi, oporządzać syna, odprowadzać go do przedszkola i zasuwać do pracy. Skąd u mnie tyle cierpliwości, aby siedzieć z uśmiechem na kasie i być miłą dla klientów, choć niektórzy traktowali mnie jak śmiecia? Tyraj, babo, za miskę ryżu i całuj rękę pana. Życie jest koszmarnie ciężkie i niesprawiedliwe.
Trwałam w tym półśnie samoużalania się aż do momentu, gdy mój synek pogłaskał mnie delikatnie po twarzy.
– Mama…?
– Już, już, skarbie… – usiadłam na kanapie. – Już ci robię kolację, potem kąpiel i do spanka.
I tak się skończył kolejny mój dzień i wcale nie pocieszało mnie, że kolejnego po południu zacznie się weekend… Nazajutrz po pracy, piątkowych zakupach, dotarganiu ich do domu, rozpakowaniu i rozłożeniu produktów w szafkach, zaparzyłam sobie kawę i jak zwykle zaczęłam przeglądać oferty pracy. Standard. Nic ciekawego. A jak już, to nie dla mnie. Typowe.
Już miałam odłożyć telefon, gdy nagle moją uwagę przykuło dość oryginalne ogłoszenie. „Para szuka brzuszka” i numer telefonu. Co to miało znaczyć? O co chodzi? Zaintrygowana, przeglądałam internet w poszukiwaniu bliższych informacji. Na jednym z portali natknęłam się na artykuł o surogatkach. Dowiedziałam się, że niektóre pary niemogące mieć dzieci w naturalny sposób, korzystają z pomocy matek zastępczych. Potem taka matka zrzeka się praw, a bezdzietna para, która ją wynajęła, dokonuje adopcji. Nie wiem, czemu czytałam dalej.
Czemu się zastanawiałam… Nad czym? Wynajęcie brzucha w roli inkubatora? Powinno mi się to wydać przynajmniej niestosowne, ale… zapomniałam o aspektach moralnych, gdy doczytałam o kwotach. Jedna z surogatek mówiła, że wychodzi na czysto około sześciu tysięcy złotych miesięcznie. Dla mnie kasa wprost niewyobrażalna. Czytałam dalej jak najlepszy kryminał…
Wiele kobiet traktuje „to” jako sposób na życie
Ponoć mnóstwo klinik proponuje taką formę „leczenia” bezpłodności, w Polsce i za granicą. Co do legalności samego procederu w niektóry krajach, na przykład w Niemczech czy Francji, jest on całkiem zakazany. W innych, choćby w Stanach i Wielkiej Brytanii – nazywany macierzyństwem zastępczym i dozwolony. A na przykład w Australii i Kanadzie dopuszczalna jest surogacja altruistyczna, czyli rodzice genetyczni pokrywają wszelkie niezbędne koszty: badań, zabiegu in vitro, opieki medycznej i prawnej, ale nie płacą samej matce zastępczej za wynajęcie brzucha. To sytuacja, gdy na przykład matka godzi się urodzić dziecko córce albo siostra siostrze, bo jednak nie sądzę, by aż tak altruistyczna potrafiła być zupełnie obca kobieta.
Ktoś w necie napisał, że w Polsce, podobnie jak w Irlandii, brak konkretnych ustaleń prawnych. Surogacja nie jest legalna. Nie jest też nielegalna. Szara strefa. Jakby nasze nadmiernie katolickie kraje, z jednej strony nawołujące: rozmnażajcie się, z drugiej ignorowały fakt, jak bardzo potrafią być zdesperowani ludzie. Jedni, by mieć dziecko, krew ze swojej krwi, kość z kości. Drudzy, by za wszelką cenę wyrwać się beznadziejnej sytuacji.
Jeśli matka zastępcza pokocha dziecko, które nosiła przez dziewięć miesięcy w brzuchu, czując, jak rośnie, jak się porusza, i nie będzie chciała go oddać – to znaczy odmówi adopcji ze wskazaniem, bo tak się załatwia „przekazanie” dziecka – rodzice genetyczni stoją na straconej pozycji, mimo genetycznego pokrewieństwa, mimo poniesionych kosztów.
W Polsce matką jest ta, która urodziła. Koniec i kropka. Jest to oczywiście miecz obosieczny. Jeśli rodzicom-zleceniodawcom się coś odwidzi – z różnych względów, na przykład potomek nie spełni ich oczekiwań, będzie chory albo upośledzony, co wyjdzie w trakcie badań prenatalnych, albo ciąża okaże się bliźniacza – mogą zostawić surogatkę na lodzie. I ta, zamiast wygrzebać się z problemów, które skłoniły ją do tej „pracy”, wpadnie w jeszcze większe tarapaty.
Tak, ryzyko istniało, ale widać nie na tyle duże, bo odstraszać i jednych, i drugich od zawierania podobnych transakcji. Czytałam, że wiele kobiet uczyniło z surogacji sposób na życie. Osobiście nie wyobrażałam sobie regularnego zarabiana na wynajmowaniu brzucha, ale pomyślałam, że mogłabym to zrobić raz.
Jeden jedyny raz! Dla mojego dziecka i dla mnie, dla naszej małej, dwuosobowej rodziny. Byśmy mieli szansę na lepsze życie, na nowy start, by dni przestały być takie dołująco szare, by chciało mi się wstawać rano z łóżka, by moja miłość do synka nie była zaprawiona goryczą. Czy to grzech, że chciałam mieć nieco łatwiej w życiu? Czy to zbrodnia urodzić za kogoś dziecko? Jeśli dzięki temu mojemu synkowi będzie lepiej?
Myśl o zostaniu surogatką przyczepiła się do mnie jak rzep. Pojawiła się przede wszystkim możliwość wyjścia na prostą, o jakiej wcześniej nigdy nie pomyślałam. Była jak magiczna lina, która nagle zawisła w studni, w której tkwiłam od ponad czterech lat. Głębokiej, ciemnej, depresyjnej studni, o gładkich ścianach, bez żadnego punktu zaczepienia, z której o własnych siłach nie umiałam się wygrzebać. Potrzebowałam pomocy, solidnego kopa w górę w postaci zastrzyku gotówki. Bo wraz z myślą o wynajęciu brzucha pojawił się pomysł, co bym zrobiła z zarobionymi pieniędzmi.
Tylko najpierw musiałam się wyzbyć oporów, strachu, skrupułów i złapać tę linę. Zaryzykować, bo przecież nie wiedziałam, czy się o nią nie poranię, czy nie pęknie w połowie drogi w górę, a ja nie spadnę jeszcze głębiej, no i nie miałam pojęcia, kto będzie czekał na górze, wróg czy przyjaciel. Ale innej opcji nie widziałam… Kiedy nazajutrz przerzucałyśmy z Baśką towar w magazynie, zagadnęłam ją na temat, który tak mnie absorbował, że aż o nim śniłam przez calutką noc.
– Surogatka? – Baśka uniosła brwi. – Tak, słyszałam o tym. Co za głupie baby! Jak można urodzić dziecko, potem je oddać i żyć dalej jakby nic? Ja bym tak nie mogła.
A ja… chyba bym mogła
Nie chciałam się kłócić ani dowodzić swoich racji, bo sama nie umiałam ich jeszcze ująć we właściwe słowa. Walka toczyła się w mojej głowie i sercu. Decyzję musiałam podjąć na zimno, ale biorąc pod uwagę emocjonalne komplikacje. Kilka dni biłam się z myślami, aż w końcu odszukałam tajemnicze ogłoszenie – to pierwsze, które wpadło mi w oko i od którego wszystko się zaczęło – i zadzwoniłam na podany numer.
– Tak? – odezwał się zdecydowany damski głos.
– Ja w sprawie ogłoszenia… – odezwałam się cicho, z lękiem – o brzuszku…
Cisza, która zapadła po drugiej stronie, była wręcz namacalna.
– Tczewska siedem, jutro o osiemnastej. Da pani radę? – zdecydowany głos lekko zadrżał. – Jest tam restauracja. Jeśli…
– Tak, wiem, gdzie to jest. Będę.
– Zatem do zobaczenia.
Czułam się dziwnie, stojąc przed drzwiami lokalu. Jakbym miała rozdwojenie jaźni. Jedna z nas chciała wbiec do środka. Druga się wahała. Czy na pewno dobrze robisz? Jeszcze masz czas, by uciec, by się wycofać… Nacisnęłam klamkę i weszłam. Kobieta, która mnie oczekiwała, była starsza ode mnie, ale niewiele, miała góra trzydzieści lat. Obok niej siedział brunet o smutnych oczach. On wyglądał dużo poważniej.
– Dzień dobry – wyciągnęłam rękę i przywitałam się z parą, udając pewność, której w ogóle nie czułam.
– Dzień dobry.
Rozmowa potoczyła się gładko, głównie dzięki kobiecie. Bezpośredniej i zdeterminowanej. Pani Agnieszka miała pewności siebie za nas obie. Od razu przeszła do konkretów.
– Nie możemy mieć dzieci w konwencjonalny sposób. Próbowaliśmy wszystkiego. Jedyne dostępne opcje to adopcja lub surogacja. Nie ukrywam, że to nie może być każdy. Musimy zaakceptować siebie nawzajem, zaufać sobie. Oczywiście spiszemy umowę. My pokryjemy wszelkie koszty związane z ciążą i jej prowadzeniem, opłacimy kliniki i lekarzy. Oprócz tego będzie też wynagrodzenie dla pani…
Słuchałam jednym uchem, a serce łomotało mi w piersiach. Czy dobrze robię? Dam sobie radę? Jak to będzie potem? Nie ma czegoś takiego jak stuprocentowa pewność, nikt mi nie zagwarantuje, że wszystko się ułoży po mojej myśli, ale chciałam czuć, że podejmuję słuszną decyzję. To powinien być obopólny wybór. Oni nie chcieli byle kogo na matkę zastępczą dla swojego dziecka, i rozumiałam to.
Bo ja nie mogłabym urodzić dziecka komuś, kogo nie polubię.
– Czemu nie adopcja? – przerwałam kobiecie i spojrzałam na mężczyznę. – Chodzi o geny, wiek czy jeszcze coś innego? Nie kwalifikujecie się?
Poczytałam też trochę o adopcji i wiedziałam, że procedury są kosmiczne. Niektórzy ludzie naprawdę nie powinni mieć dzieci, ale gdyby wobec rodziców biologicznych stosowano takie same obostrzenia jak wobec kandydatów na rodziców adopcyjnych, gatunek ludzki już dawno by wymarł. Ja na przykład nie załapałabym się na matkę.
Agnieszka i Roman wyglądali na dobrze sytuowanych, zdrowych, zdecydowanych, więc… co? Może on był już za stary albo któreś z nich było karane? Błędy młodości, za które będą płacić całe życie? Albo jeszcze coś innego? Odpowiedziała mi kobieta.
– Bo chcę mojego dziecka. Podobnego do mnie. Czy to grzech? Miłości nie da się zaprogramować. Nie wiem, czy umiałabym pokochać cudze dziecko. Nie wiem, czy gdyby pojawiły się problemy, stawiłabym im czoła z taką samą pasją jak w przypadku rodzonego. Czy to taka zbrodnia, że mam wątpliwości? Ale zdaję sobie sprawę, że skoro je mam, nie powinnam się starać o adopcję. Chcę być uczciwa wobec siebie i wobec tego dziecka. Czy to znaczy, że jestem samolubna? Że w ogóle nie nadaję się na matkę? – słowa brzmiały niemal wyzywająco, ale kobieta mówiła je spokojnie.
Szczerość i odwaga Agnieszki zrobiły na mnie wrażenie. Ludzie lubią się oszukiwać, udawać lepszych niż w rzeczywistości. Uwielbiają też ocenić innych, tym chętniej, im mniejsze mają pojęcie o ich dylematach i sytuacji. Ja byłam daleka od ferowania wyroków. Zbyt dobrze pamiętałam własne wątpliwości sprzed kilku lat… Wcale nie miałam pewności, czy będę w stanie pokochać rosnącego w moim brzuchu nieproszonego, nieplanowanego intruza, który wywracał moje młode życie do góry nogami. Wcale nie marzyłam o tym, by być jego mamą.
Gdyby mnie było stać, gdybym się nie bała konsekwencji, kto wie, może zdecydowałabym się aborcję. Oddanie małego do adopcji też rozważałam. Zmieniłam zdanie, jeszcze zanim się urodził Piotruś, ale nie zapomniałam tych swoich myśli. Teraz przerażało mnie, że mogłabym go nie mieć. Gdy tylko ujrzałam synka, przytuliłam, wiedziałam, że nie oddałabym go za żadne skarby świata. Bo był mój. Był sensem i powodem. Dla niego znosiłam to moje szare życie, dla niego wstawałam co rano i jak Syzyf pchałam swój kamień pod górę. Dla niego podjęłam decyzję…
– Urodzę wam dziecko.
I w ciągu następnych miesięcy nie zmieniłam zdania. Umówiliśmy się na zapłatę w dwóch ratach – jedną po udanym zapłodnieniu, drugą – po adopcji.
Wydarzenia potoczyły się bardzo szybko
Niedługo potem leciałam samolotem do kliniki w Anglii, gdzie spędziłam prawie tydzień. Moim synkiem zaopiekowała się Baśka, która uważała, że całkowicie zwariowałam, ale zgodziła się pomóc. Po powrocie do kraju zamieszkaliśmy wszyscy razem – ja, mój synek i rodzice dziecka w moim brzuchu. Zrezygnowałam z pracy i przez całą ciążę pozostawałam pod opieką lekarzy, otoczona troską rodziców Zuzi. Bo to miała być dziewczynka. Zaprzyjaźniliśmy się z Agnieszką i Romanem, co ułatwiało mi zadanie, choć skłamałabym, gdybym powiedziała, że nie czułam ukłucia w sercu, rezygnując z Zuzi. Ale nie ja byłam jej matką, czego by nie stanowiło prawo. Kochałam ją i zawsze będzie mi bliska, jednak nie jak córka, ale jak dziecko, któremu pomogłam przyjść na świat.
Formalności z adopcją zostały sprawnie załatwione, a ja bez wyrzutów sumienia odebrałam swoją zapłatę. Zarobione pieniądze zainwestowałam. W siebie. Minęło dziesięć lat. Nie siedzę już „na kasie”, tylko na budowach. Na początku mężczyźni z brygady patrzyli na mnie nieufnie lub z politowaniem i starali się trzymać jak najdalej – od tej dziwaczki, babo-chłopa, nawiedzonej feministki, różnie mnie nazywali – ale dowiodłam swojej wartości i teraz traktują mnie jak „swoją”. Niedawno jeden z kierowników zaprosił mnie na kolację. Może coś z tego będzie. Kto wie.
A Zuzia? Ma się dobrze. Nadal utrzymuję kontakt z jej rodzicami, przesyłają mi zdjęcia i filmiki. Wiem, że jest zdrowa, szczęśliwa i otoczona miłością. To mi wystarcza. Podjęłam słuszną decyzję. Trudną, kontrowersyjną, ale nigdy jej nie żałowałam. Baśka mówi, że miałam farta. Może. Ale w takim razie wszyscy mieliśmy szczęście – obie nasze rodziny – że trafiliśmy właśnie na siebie.
Czytaj także:
„Ja straciłam dziecko, ale mój mąż zrobił kolejne kochance. Dowiedziałam się o tym po prawie 20 latach”
„Narzeczony zostawił mnie dla byłej, która była w 8 miesiącu ciąży. Porzucił mnie jak rzecz, która nic nie znaczy”
„Po śmierci ojca mama znalazła nową miłość. Pękają nam serca, bo jest z nim szczęśliwsza niż z tatą”

