Reklama

Marta jest moją żoną od 10 lat. Piękną, szaloną, spontaniczną… i absolutnie nieogarniętą, jeśli chodzi o pieniądze. Ja pracuję w IT, z głową w liczbach, tabelach i cyferkach. Ona działa sercem. Czasem mam wrażenie, że wychowaliśmy się na dwóch różnych planetach – ja na Saturnie z kalkulatorem w dłoni, ona na Wenus, z kartą kredytową i płatnościami odroczonymi.

Pobraliśmy się zakochani po uszy, z tysiącem marzeń i jednym wspólnym kontem. Kredyt hipoteczny wzięliśmy szybko, bez refleksji. Przez pierwsze lata jakoś się to kulało. Potem pojawiły się zakupy „bo była promocja”, „bo piękne”, „bo zasłużyłam”. A ja? Ja sprawdzałem historię konta jak horror – zawsze z duszą na ramieniu.

– Marta, czemu znowu z konta zeszło osiem stów? – pytałem, patrząc na wyciąg z banku.

– Kochanie, no błagam cię, to nic takiego! Kupiłam dywanik do łazienki i nowy żyrandol. Ten w przedpokoju przecież mnie wkurzał od miesięcy.

Kłótnie o pieniądze nie wybuchały jak fajerwerki. Raczej powolnie, aż w końcu wystarczyła jedna iskra i wszystko eksplodowało. Próbowałem rozmów, próbowałem analiz, wykresów w Excelu, wspólnych budżetów. A potem przestałem próbować. Coraz częściej czułem się nie jak partner, tylko jak księgowy, który ma za zadanie wyjaśnić, czemu w połowie miesiąca nie mamy za co kupić jedzenia. Marta mówiła, że ją ograniczam. Ja czułem się niewidzialny, przezroczysty jak saldo na minusie. Aż przyszedł dzień, kiedy spojrzałem na siebie w lustrze i pomyślałem: albo coś się zmieni, albo to wszystko się rozpadnie.

Pokłóciliśmy się o wydatki

– Marta, co to, do cholery, jest?! – wrzasnąłem, zerkając na historię operacji na koncie.

Stała przy zlewie z mokrą ściereczką w dłoni. Obróciła się wolno. Zobaczyła moją minę i od razu przewróciła oczami.

– Znowu sprawdzasz konto? No przecież mówiłam, że…

– Noże, Marta. Designerskie noże za siedemset dziewięćdziesiąt dziewięć złotych. To są jakieś żarty?

– Bo były w promocji! – odpowiedziała z oburzeniem, jakby to cokolwiek zmieniało. – A tamte były brzydkie. I tępe. Ty w ogóle zwracasz uwagę, co mamy w kuchni?

– Piąty zestaw noży, Marta. Piąty. Wiesz, ilu ludziom wystarczy jeden?

– A wiesz, ilu ludziom wystarcza czułość, a nie kontrolowanie wszystkiego, co kupuję?! – jej głos podniósł się o ton. – To chore, że ja muszę się z każdej złotówki tłumaczyć!

– To nie jest tłumaczenie! To jest brak odpowiedzialności! Zachowujesz się, jakbyśmy mieli miliony!

– Może gdybyś przestał mnie traktować jak idiotkę, to bym się tak nie czuła!

– A może gdybyś przestała się zachowywać jak dziecko w sklepie z zabawkami, to nie musiałbym cię pilnować!

Zapadła cisza. Właściwie nie cisza, tylko napięcie, jakby w kuchni brakowało już tylko grzmotu pioruna. Marta odłożyła ścierkę. Oczy miała pełne łez.

– Czasem mam wrażenie, że bardziej kochasz te swoje tabelki niż mnie – powiedziała cicho i wybiegła z kuchni.

Zostałem sam, z dygoczącymi palcami i drżącą szczęką. Spojrzałem na te cholerne noże, jakby miały mi odpowiedzieć, co poszło nie tak. A może to już nie chodzi o pieniądze? Może my po prostu przestaliśmy się rozumieć?

Mieliśmy ciche dni

Nie odezwałem się do niej przez dwa dni. Ona też milczała. Chodziliśmy po mieszkaniu jak duchy – bez spojrzeń, bez dotyku, bez słów. Tylko te przeklęte noże leżały wciąż na blacie, jak trofeum z bitwy, której nikt nie wygrał. Trzeciego dnia usiadłem przy komputerze i zamiast analizować wyciągi, otworzyłem edytor tekstu. Wpisałem trzy zdania.

Zastanów się. Zapytaj. Zostaw na później.

Pod spodem dodałem jedno zdanie:

„Spróbuj, zanim klikniesz Kup teraz.

Wydrukowałem to, powiesiłem na lodówce. Bez żadnego komentarza. Po prostu powiesiłem i poszedłem do pracy.

Wieczorem, kiedy wróciłem, Marta kręciła się po kuchni. Kartka wisiała na miejscu. Udawała, że jej nie widzi. Ja też udawałem.

Dopiero po kąpieli usłyszałem rozmowę. Rozmawiała przez telefon w sypialni. Mówiła półgłosem, ale słyszałem wszystko.

– Mój mąż chce mnie wychować. Kartki mi przykleja, jak dziecku! Jakbym miała pięć lat.

Chwila ciszy. Potem cichy śmiech.

– No wiem, głupie to… Chociaż… W sumie. Może nie takie znowu głupie?

Następnego dnia kartka nadal wisiała. A pod spodem pojawiła się dopisana długopisem linijka: A ty? Też będziesz się stosował?

Nie uśmiechnąłem się wtedy. Ale poczułem, że może coś pękło. I może nie tylko we mnie.

Coś zaczęło się zmieniać

Była sobota. Marta chodziła po domu z telefonem w ręku i co chwilę coś przewijała. Znałem ten wzrok. Skupiony, ale błyszczący. Jak u dziecka, które właśnie znalazło idealny tort urodzinowy.

– Patrz – rzuciła mimochodem, podsuwając mi ekran. – Widzisz ten fotel? Beżowy, aksamitny, taki… jak z kawiarni. Idealny do naszego salonu, no nie?

Fotel kosztował tysiąc dwieście. Może i piękny, ale w naszym salonie nie było już gdzie usiąść bez potrącania doniczek i poduch. Miałem na końcu języka: na co ci to?”*, ale się ugryzłem.

– No… ładny.

– Wiem – uśmiechnęła się lekko i wróciła do telefonu.

Przez godzinę milczała. Potem wstała, przeszła przez pokój i stanęła przed lodówką. Patrzyła w kartkę. Długo.

Wieczorem, gdy myłem naczynia, podeszła do mnie, oparła się o blat i rzuciła tak zwyczajnie:

Nie kupiłam tego fotela.

Zamarłem. Spojrzałem na nią z niedowierzaniem.

– Serio?

– Serio. Zostawiłam na później.

Nie powiedziała tego z żalem. Raczej z… dumą? Jakby zrobiła coś ważnego. Albo przynajmniej nowego.

– I co? Jak się z tym czujesz? – zapytałem ostrożnie.

– Dziwnie. Jakbym coś wygrała… chociaż nic nie dostałam. Wiesz, o co mi chodzi?

Wiedziałem.

Tego wieczoru po raz pierwszy od dawna usiedliśmy razem przy stole, piliśmy herbatę i gadaliśmy. Nie o pieniądzach. O nas. O tym, jak bardzo się ostatnio pogubiliśmy. I jak to może być pierwszy mały krok, żeby się znowu znaleźć.

Nowe zasady w domu

W niedzielę rano Marta zaparzyła kawę i z własnej woli usiadła ze mną przy komputerze. Miała rozwichrzone włosy i za duży sweter, który spadał jej z ramienia. Nacisnęła enter i włączyła arkusz kalkulacyjny, który od miesięcy traktowała jak wroga.

– Okej – westchnęła. – Pokaż mi to twoje budżetowe czary-mary.

Nie komentowałem. Po prostu otworzyłem plik. Kolumny z wydatkami, daty, kategorie, wszystko uporządkowane jak wojsko na apelu. Marta popatrzyła, skrzywiła się, a potem... zaczęła czytać.

Przez godzinę siedzieliśmy razem. Zaczęliśmy od małych rzeczy. Na przykład: każde zakupy powyżej 200 zł muszą przejść przez zasadę 3xZ. Bez wyjątków. Nawet jeśli promocja, nawet jeśli „ostatnia sztuka”.

– Czy ja naprawdę mam dwie identyczne sukienki? – mruknęła, przeglądając swoją szafę po raz pierwszy od miesięcy. – Tylko kolory inne.

– Jedna niebieska, druga granatowa – uściśliłem z uśmiechem. – Sprzedamy jedną?

I sprzedaliśmy. Za kilka dni miała nową właścicielkę. Z czasem zaczęliśmy zbliżać się do siebie. Śmialiśmy się, wspominaliśmy nasze początki, przeglądaliśmy stare zdjęcia, przypominaliśmy sobie, że jesteśmy drużyną, nie przeciwnikami. Nie chodziło już tylko o pieniądze. Chodziło o szacunek. O to, że zanim coś zrobimy, warto się zastanowić. Zapamiętać, że mamy wpływ. Że jesteśmy razem.

Wieczorem, przy winie, Marta powiedziała:

– Wiesz co? To 3xZ wcale nie jest takie głupie. To jak taki znak stopu. I nie chodzi tylko o zakupy.

Patrzyłem na nią. I przez sekundę, krótką jak mrugnięcie, zobaczyłem tę Martę sprzed lat. Moją Martę.

To naprawdę działa

Minęło sześć miesięcy. Nie wszystko było idealnie. Zdarzyły się potknięcia – Marta raz kupiła markowe buty „bo były jedyne w tym rozmiarze”, a ja zainwestowałem w nowy monitor, mimo że stary działał całkiem nieźle. Ale była jedna zasadnicza różnica: rozmawialiśmy o tym. Bez wrzasków, bez fochów, bez ukrywania paragonów w szufladach.

Nasze konto? Po raz pierwszy od dawna miało nadwyżkę. Niedużą, ale realną. Oszczędności. Te prawdziwe, nie te „od przyszłego miesiąca”. Siedząc przy stole, przeglądając bankowość internetową, powiedziałem:

– Może weekend nad morzem? Tak na luzie. Tylko my.

Marta uniosła brew i uśmiechnęła się kąśliwie:

– Tylko jeśli przemyślimy to przez trzy dni.

Zaśmiałem się głośno. A ona razem ze mną.

Wiesz, ta zasada 3xZ… to nie jest żadna magia. Nie zmienia ludzi z dnia na dzień. Ale w naszym przypadku okazała się czymś więcej niż tylko strategią finansową. Stała się językiem. Kodem, który mówił: Zależy mi, chcę zrozumieć i chcę się dogadać. Może właśnie tego najbardziej brakowało w naszym małżeństwie.

Tomasz, 38 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama