Reklama

Przez ponad trzy lata znosiłam humory mojego szefa. Codziennie rano wchodziłam do biura z duszą na ramieniu, bo nigdy nie wiedziałam, w jakim będzie nastroju. Potrafił na mnie nawrzeszczeć za błahostkę, a godzinę później zapraszać na kawę, jakby nic się nie stało. Kiedyś myślałam, że to ja jestem przewrażliwiona. Dziś wiem, że zbyt długo dawałam się wykorzystywać. W końcu zebrałam się na odwagę, rzuciłam papierami i znalazłam nową pracę. Myślałam, że będzie lepiej. Niestety – życie szybko pokazało mi, że można trafić jeszcze gorzej. Zamiast ulgi, znów przyszła frustracja.

Nie chciałam tam chodzić

– Niech pani nie udaje, że nie rozumie! – krzyknął szef, uderzając dłonią w blat biurka. – Trzeci raz tłumaczę, że raport miał być na dziś, a nie „na jutro rano”!

Stałam przed nim z zaciśniętymi pięściami, czując, jak w oczach zbierają mi się łzy. Raport był gotowy. Wysłałam go godzinę wcześniej. Ale nie – on nie zajrzał do skrzynki, bo przecież łatwiej wrzeszczeć, niż sprawdzić fakty.

– Sprawdzał pan pocztę? – zapytałam cicho.

– Co? – warknął, jakby nie wierzył, że się odezwałam.

– Wysłałam raport. Dzisiaj. O trzynastej trzydzieści.

Patrzył na mnie przez moment, po czym bez słowa usiadł i zaczął klikać w komputerze. Po chwili ekran rozświetliła otwarta wiadomość z załącznikiem. Nie powiedział ani słowa, tylko skinął głową i zajął się czymś innym. Nawet nie przeprosił. Wróciłam do swojego biurka z pulsującym bólem głowy i żołądkiem zaciśniętym ze stresu. Koleżanka z naprzeciwka spojrzała na mnie z politowaniem.

– Znowu na ciebie naskoczył?

Skinęłam głową. Nie miałam siły mówić. Wtedy pomyślałam: ile jeszcze? Ile razy można dawać się upokarzać tylko dlatego, że ktoś ma wyższe stanowisko? Wieczorem długo nie mogłam zasnąć. W głowie dudniły mi jego wrzaski i mój własny wstyd, że znów nie umiałam się obronić. Zrozumiałam, że tkwię w tej pracy tylko z przyzwyczajenia i strachu. A to nigdy nie jest dobra motywacja.

Przelana czara goryczy

Wszystko pękło w jeden zwykły wtorek. Spóźniłam się dziesięć minut – korek, dziecko zaspało, klasyka. Weszłam do biura szybkim krokiem, bez makijażu, z niedopiętą marynarką. Jeszcze nie zdążyłam usiąść, a on już stał nade mną.

Pani chyba pomyliła miejsca. To jest biuro, nie sala zabaw! – wycedził z uśmiechem, który miał mnie upokorzyć przy wszystkich. – Może pani jeszcze kanapki z serem zacznie sprzedawać?

Nikt się nie odezwał. Nikt nigdy się nie odzywał. Udawali, że są zajęci, że ich to nie dotyczy.

– Przepraszam za spóźnienie – powiedziałam, próbując nie wybuchnąć. – Korek był straszny.

– Korek? Niech pani przyjedzie tu dzień wcześniej i śpi pod drzwiami. Wtedy nie będzie problemu.

Nie pamiętam, co odpowiedziałam. Pamiętam tylko, że miałam drżące ręce, a w oczach stanęły mi łzy. Odeszłam od biurka, zamknęłam się w toalecie i pierwszy raz w życiu w pracy się rozpłakałam. Prawdziwie, bezgłośnie, do bólu.

Po południu, zamiast wrócić do obowiązków, weszłam na portal z ogłoszeniami i zaczęłam przeglądać oferty. Wtedy trafiłam na to ogłoszenie: „Poszukujemy doświadczonej specjalistki ds. administracji. Praca w nowoczesnej, wspierającej organizacji. Zero stresu, dużo wsparcia i realna równowaga między życiem zawodowym a prywatnym”. Brzmiało zbyt pięknie, by było prawdziwe. Ale kliknęłam. Wysłałam CV jeszcze tego samego dnia. Następnego ranka już wiedziałam – złożę wypowiedzenie. I to jak najszybciej.

Nowy start z nadzieją

Rozmowa kwalifikacyjna odbyła się online. Kobieta po drugiej stronie ekranu miała ciepły uśmiech i mówiła spokojnie, bez tego sztucznego tonu, który znałam z wielu rekrutacji. Zapytała o moje doświadczenie, o to, co sprawia mi satysfakcję w pracy. Na koniec rzuciła:

A co panią skłoniło do zmiany pracy?

Zawahałam się tylko na moment.

– Brak szacunku. I strach, który zjada człowieka od środka.

Nie musiałam tłumaczyć więcej. Kiwnęła tylko głową i odpowiedziała:

– Mam nadzieję, że znajdzie tu pani spokój.

Dwa dni później dostałam wiadomość z ofertą zatrudnienia. Warunki były uczciwe, pensja porównywalna, godziny pracy elastyczne. Przede wszystkim jednak poczułam ulgę – że ktoś mnie chce, mimo że przez ostatnie lata czułam się jak nic niewarta sekretarka na posyłki. Wypowiedzenie złożyłam bez ceregieli. Mój dotychczasowy szef nawet nie zapytał, dlaczego odchodzę. Tylko wzruszył ramionami i mruknął coś pod nosem. Chyba byłam mu obojętna. A może po prostu nie umiał inaczej.

Pierwszy dzień w nowej firmie był jak powiew świeżego powietrza. W biurze panowała cisza, ale taka... dobra. Nikt nie krzyczał, nikt się nie unosił. Nowa szefowa osobiście oprowadziła mnie po biurze. Zapamiętała moje imię. Zaprosiła na kawę.

Jeśli czegoś nie wiesz, pytaj. Nie wymagamy cudów. Tylko normalności – powiedziała z uśmiechem.

Wróciłam do domu z uczuciem, którego nie czułam od lat: może wreszcie trafiłam na ludzi.

Coś tu nie gra

Z początku wszystko wydawało się idealne. Ludzie byli mili, atmosfera spokojna, nikt na nikogo nie wrzeszczał. Ale po kilku tygodniach zaczęłam zauważać rzeczy, które nie dawały mi spokoju. Niby drobiazgi, ale nie pasowały do tego idealnego obrazka. Pierwsze sygnały przyszły od koleżanki z działu, Magdy. Podeszła do mnie któregoś dnia, gdy pakowałam papiery do segregatorów.

– Masz chwilę? – szepnęła. – Chodź do kuchni.

Zdziwiłam się, ale poszłam. W kuchni nikogo nie było. Magda zamknęła za sobą drzwi i zniżyła głos.

– Uważaj na Agnieszkę.

– Agnieszkę? Szefową?

– Nie daj się zwieść. Ona potrafi być słodka, dopóki nie przestaniesz spełniać jej oczekiwań. Potem... robi się ciężko.

Nie bardzo wiedziałam, co odpowiedzieć. Wydawała mi się całkiem w porządku. Może nawet za bardzo miła? Zaczęłam się przyglądać. Rzeczywiście – coś było na rzeczy. Wystarczyło, że ktoś zrobił coś nie po jej myśli, a następnego dnia jego nazwisko znikało z listy spotkań, z zespołu, z całej firmy. Nikt o tym nie mówił wprost, ale ludzie... znikali. A reszta udawała, że ich nigdy nie było.

Pewnego ranka przyszłam do pracy i zobaczyłam, że biurko Magdy jest puste. Bez kartki, bez pożegnania. Zapytałam o nią.

– Odeszła – powiedziała Agnieszka krótko. – Ale nie wnikaj, skup się na swoich zadaniach, dobrze?

Poczułam znajome ściśnięcie w żołądku. Niby nowe miejsce, a znów zaczynało śmierdzieć starym schematem. Wymuszoną uprzejmością, kontrolą i atmosferą grozy.

Zawód numer dwa

Minął ledwie miesiąc, a ja znów zaczęłam wstawać z uczuciem niepokoju w brzuchu. Nie tak mocnym, jak w poprzedniej pracy, ale znajomym. W mojej skrzynce mailowej coraz częściej lądowały wiadomości od Agnieszki z prośbami o drobne przysługi po godzinach. „Możesz tylko na chwilę zajrzeć do pliku?”, „Prześlij mi, jak tylko skończysz, nawet jeśli będzie późno wieczorem”, „Tobie to zajmie pięć minut, prawda?”

Na początku odpowiadałam. Nie chciałam wyjść na roszczeniową. Ale szybko te „pięć minut” zmieniało się w godziny. Kiedy w piątek o 22:40 dostałam wiadomość z pilną prośbą o przygotowanie prezentacji „na poniedziałek rano”, zbuntowałam się. Zadzwoniłam. Odebrała od razu.

– Agnieszka, nie dam rady. Jestem z rodziną, miałam nie pracować wieczorami. Umawiałyśmy się na work-life balance, pamiętasz?

Zamilkła na moment.

– Czyli nie zależy ci?

– Zależy, ale…

– Dobrze. Przemyśl to. Bo nie wszyscy tutaj mają taki komfort, by stawiać granice.

Rozłączyła się. Zimno i celnie, jakby wiedziała, że właśnie wbiła mi kolejną drzazgę. W poniedziałek nikt mnie nie zwolnił, ale atmosfera zmieniła się natychmiast. Przestano mnie zapraszać na spotkania zespołowe, Agnieszka udawała, że mnie nie widzi, a zadania spływały do mnie już tylko mailem, bez słowa wstępu. Znów czułam się jak problem, nie człowiek. Nie sądziłam, że można trafić z deszczu pod rynnę, ale teraz już wiedziałam, że można. I to z zamkniętymi oczami.

Wnioski, które przyszły za późno

Złożyłam wypowiedzenie po trzech miesiącach. Wcześniej jeszcze próbowałam walczyć – rozmawiałam z HR, pisałam notatki służbowe, dokumentowałam wszystko, co się działo. Ale wiedziałam, że nie mam szans. Agnieszka była zbyt sprytna. Niby nie robiła niczego wprost, a jednak zbudowała wokół mnie mur izolacji, który sprawiał, że czułam się zbędna.

Na rozmowie końcowej z działem kadr jedna z dziewczyn westchnęła tylko:

– Szkoda. Tyle osób już odeszło… A my wciąż robimy dobrą minę do złej gry.

Nie miałam już siły, by walczyć. Byłam zmęczona, wypalona, rozczarowana sobą i ludźmi. Druga firma miała być nowym początkiem, a stała się tylko kolejną lekcją. Bolesną i niestety bardzo pouczającą. Zrozumiałam, że nie można wierzyć w każdą obietnicę, która brzmi pięknie na papierze. Że nie wszystko, co się uśmiecha, jest dobre. I że czasem to, co wygląda na firmowy raj, może być dobrze zamaskowanym piekłem. Tylko cichszym.

Dziś jestem na krótkim bezrobociu. Biorę oddech, porządkuję myśli. Uczę się, jak nie ignorować pierwszych sygnałów, jak nie tłumaczyć toksycznych zachowań i nie dawać się nabierać na marketingowy bełkot. Nie wiem jeszcze, co dalej. Ale wiem jedno: nie dam się więcej wcisnąć w rolę cichej, uśmiechniętej pracownicy, która dusi łzy w toalecie. To, że ktoś daje ci pracę, nie znaczy, że może cię łamać.

Sabina, 35 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama