„Oddawałam narzeczonemu całą pensję, bo niby znał się na finansach. Teraz mam na głowie komornika i kochankę byłego”
„Pierwsze pismo z sądu przyszło wiosną. Bartek wyjechał wtedy w podróż służbową. Potem było kolejne. Wezwanie do zapłaty. Informacja o zaległościach, monity, telefony i wiadomości SMS od firm windykacyjnych. A on gdzieś przepadał”.

- Listy do redakcji
Z Bartkiem poznaliśmy się w pracy. On był nowym kierownikiem działu technicznego, a ja niepozorną recepcjonistką z trzyletnim stażem. Od razu zrobił na mnie duże wrażenie. Był wysoki, pewny siebie, z poczuciem humoru i spojrzeniem, które czarowało wszystkie kobiety z naszej firmy. Gdy zaczął ze mną flirtować, nie mogłam uwierzyć. Ja? Naprawdę ja? Ten przystojniak wybrał mnie? Skromną Justynę, która na tle koleżanek nigdy nie wydawała się kimś szczególnym.
Nigdy nie miałam powodzenia
W szkole i na studiach to kumpele przebierały i wybierały, a ja zawsze stałam gdzieś z boku. Nie wyglądałam jakoś źle. Ale nie byłam pewna siebie i nie potrafiłam podkreślić swoich atutów. Ubierałam się zawsze na sportowo. Jakieś jeansy, powyciągany t-shirt lub bluza z kapturem, na nogach trampki bądź sneakersy. Włosy w odcieniu szarego blondu, upięte w wygodny kucyk, makijaż znikomy.
Koleżanki, nawet te brzydsze ode mnie, potrafiły prezentować się kobieco. Pasemka, modne cięcia, twarzowe grzywki, lekko podkręcone włosy, perfekcyjny makijaż, buty na wysokim obcasie, kobiece sukienki. Na facetów to działało. Ze mną chętnie gadali o szkole, piłce, filmach w telewizji, wypadach na rower. Z nimi umawiali się do kina i na romantyczne kolacje w restauracji. Ot, życie.
Ja zawsze byłam raczej „dobrą koleżanką” i „sympatyczną dziewczyną”, ale nigdy pierwszym wyborem na randki. A Bartek nie tylko się mną zainteresował. On mnie wręcz osaczył swoją czułością. Po trzech miesiącach mieszkał już u mnie. Po pięciu mówił o ślubie. Po sześciu zaczął znosić mi do domu papierki do podpisywania.
To miała być chwilowa pomoc
– Kochanie, bank kręci nosem, bo w zeszłym roku miałem zaległości z płatnością VAT – tłumaczył pewnego wieczoru, przytulając mnie w kuchni. – Ale to nic groźnego. Potrzebuję tylko, żebyś to ty złożyła wniosek. Przepiszemy sprzęt, a ja ci wszystko oddam. Będziesz właścicielką mojego sukcesu – zaśmiał się, całując mnie w kark.
Akurat przygotowywałam dla nas zapiekankę z makaronem i kroiłam pomidory. Narzeczony doskonale wiedział, jak do mnie dotrzeć, dlatego szybko się zgodziłam. Przecież to był Bartek. Mężczyzna mojego życia. Ten, z którym miałam stworzyć swoją prywatną bajkę. A przynajmniej wziąć ślub, założyć rodzinę, żyć długo i szczęśliwie.
„Przecież on wie, co robi” – myślałam, całkowicie mu ufając.
W końcu prowadził własną firmę, znał się na finansach, miał kontakty, stałych klientów, pomysły, plan. Ja nie znałam się na niczym, poza kalendarzem urlopów i kawą z ekspresu. Przynajmniej tak wtedy myślałam. Poza tym – to był nasz plan, nasze życie. To, które miało być wspólne. Przecież niedługo mieliśmy założyć sobie na palce obrączki, przysięgnąć miłość, wierność i uczciwość małżeńską. Więc teraz nie ma już jego i mnie. Jesteśmy my, dlatego powinniśmy grać do jednej bramki, prawda?
Jeden podpis, potem drugi i kolejny
Zaczęło się od leasingu na samochód dostawczy. Twierdził, że nowe auto jest mu niezbędne do pracy, a „raty zwrócą się przy rozliczaniu podatku”. Uwierzyłam mu, bo dlaczego miałabym nie wierzyć? Przecież sama dobrze wiedziałam, że raty leasingowe rzeczywiście firma może wrzucić w koszty prowadzonej działalności.
Później był kredyt na „modernizację biura”, potem rzekoma inwestycja w hurtownię. Ja tylko podpisywałam kolejne oświadczenia, upoważnienia, umowy. Bartek załatwiał wszystkie formalności sam. Twierdził, że nie powinna „przejmować się takimi bzdurami”, bo to są „sprawy nie dla mojej ślicznej główki”. Przywoził dokumenty do domu, uśmiechał się i zapewniał, że już niedługo będziemy „budować piękny dom pod miastem i pływać we własnym basenie”.
Zajęłam się więc domem, ogarnianiem naszej codzienności i swoją pracą. Kwestie naszych wspólnych finansów zostawiłam na głowie narzeczonego. Upoważniłam go nawet do mojego konta, żeby mógł swobodnie inwestować.
Gdy któregoś dnia zapytałam, dlaczego wszystkie dokumenty przychodzą tylko na moje nazwisko, jedynie się zaśmiał:
– Bo ty jesteś moją gwarancją. Zaufaniem. Zresztą, przecież nie chodzi o nazwisko, które i tak niedługo będziemy mieć wspólne. Chodzi o nasz związek i nasze szczęście, prawda?
No właśnie. Czyż nie o to chodzi w miłości? O zaufanie? Więc mu ufałam, naiwnie wierząc, że mój partner doskonale wie, co robi. W końcu jest poważnym biznesmenem. Ma głowę na karku, skoro udało się mu zdobyć kierownicze stanowisko w pracy, a później przejść na swoje, nieprawdaż?
Coś zaczęło mi nie pasować
Dopiero po upływie roku zaczęłam zauważać pierwsze pęknięcia. Bartek coraz częściej znikał na „ważne spotkania”. Ponoć własna firma tego wymaga, bo tutaj nie ma pracy „od-do”. Jasne. Wiedziałam, że przy działalności gospodarczej jest nienormowany czas pracy. Ale czy on miał oznaczać, że już zawsze będę spędzać czas sama? Czekając na swojego narzeczonego, a później męża w domu? Tak miało wyglądać moje życie?
Do tego zauważyłam, że pieniądze na nasze wspólne wydatki tak naprawdę wykładam sama. Naprawa pralki, malowanie kuchni, jedzenie, ubezpieczenie samochodu, oplata za ogrzewanie… Kasa na wszystko szła z mojego prywatnego konta. A Bartek? Dlaczego on się nie dorzucał? Twierdził, że on swoje zarobki inwestuje, bo „pieniądze zawsze muszą być w ruchu”. Może i muszą. Ale dlaczego za większość codziennych rzeczy płacę ja? Ze swojej niewielkiej pensji recepcjonistki?
Przypadkiem zobaczyłam, kto do niego dzwoni. Na ekranie wyświetliła się „Kasia z księgowości”. Chwycił aparat, niemal wydzierając mi go z rąk. A ja po prostu siedziałam tuż przy jego smartfonie i zwyczajnie chciałam mu go podać. Pobiegł do sypialni i przymknął drzwi. Ale i tak usłyszałam. Rozmawiali półsłówkami, z dziwną czułością w głosie. Bartek wpadł w furię, gdy zapytałam go o tę rozmowę. Krzyczał, że go szpieguję, że nie doceniam, że jestem niewdzięczna. A potem zniknął na dwa dni. Po powrocie przyniósł mi czekoladki i kolczyki. I nową umowę do podpisania.
Podpisałam. Dlaczego miałam nie podpisać, skoro wrócił i jeszcze kupił mi prezent? Teraz wiem, że wtedy byłam strasznie naiwna i wierzyłam we wszystko, co ten człowiek mi powie. Na swoje usprawiedliwienie mam tylko jedno: miłość bywa ślepa. A ja Bartka naprawdę bardzo kochałam.
Usłyszałam pukanie do drzwi
Pierwsze pismo z sądu przyszło wiosną. Bartek wyjechał wtedy w podróż służbową. Potem było kolejne. Wezwanie do zapłaty. Informacja o zaległościach, monity, telefony i wiadomości SMS od firm windykacyjnych.
Aż któregoś dnia zadzwonił dzwonek. Otworzyłam drzwi i zobaczyłam obcego człowieka w eleganckim garniturze. „Czego on chce?” – pomyślałam.
– Pani Anna N.? – zapytał. – Karol W., komornik sądowy – rzucił z pewnością siebie i przekroczył próg mojego mieszkania bez żadnego zaproszenia.
Serce mi stanęło. Bo okazało się, że wszystko było na mnie. Wszystko. Samochody, sprzęt, pożyczki, zaległości podatkowe, składki do ZUS, czynsz za biuro, rachunki za prąd, ogrzewanie, wywóz śmieci, wodę. Bartek już od miesięcy nie płacił niczego.
Gdy próbowałam się z nim skontaktować, nie odbierał telefonu. A jego firma? Zamknięta. Telefon nieaktywny. Profil zniknął z mediów społecznościowych. Zostałam sama. Z toną długów i cichą myślą, że przecież chyba wiedziałam. Przez cały ten czas. Tylko nie chciałam widzieć. Udawałam, że wszystko jest w porządku, bo bardzo chciałam, żebyśmy byli szczęśliwi.
Bliscy jakby się zmówili
– Przecież ci mówiłam, żebyś była ostrożna – usłyszałam od mamy.
– Ten Bartek od razu mi się nie spodobał. Wspominałam ci, że jest jakiś śliski, ale ty na mnie niemal się o to obraziłaś – powiedziała siostra.
– Justyna, ty to masz rękę do facetów – rzuciła ironicznie koleżanka z pracy.
Ale najgorsze było to, co mówiłam sobie ja sama:
„Jak mogłaś być tak naiwna? Tak ślepa? Przecież to było oczywiste! Każdy to widział, tylko nie ty”.
A jednak dla mnie nie było oczywiste. Bartek potrafił być czuły, kochany, przekonujący. Grał na emocjach, obiecywał złote góry, mówił, że wszystko jest „dla nas”. A ja tak bardzo chciałam w to wierzyć. Tak bardzo chciałam mieć w końcu kogoś, kto się mną zaopiekuje, kto będzie wiedział lepiej, kto... zdejmie ze mnie odpowiedzialność.
To prawdziwa ironia losu. Bo teraz miałam tej odpowiedzialności aż za dużo. Do tego jeszcze odwiedziła mnie ta „Kasia z księgowości”. Okazało się, że ją również Bartek oszukał. Twierdził, że jest wolny, że mogą ułożyć sobie wspólnie życie. Ale ona była ostrożniejsza. Pożyczyła mu pieniądze, ale nie podpisała żadnej umowy pożyczkowej. Teraz miała pretensje do mnie. Twierdziła, że mogłam wszystko ukartować z Bartoszem. A przecież ja straciłam więcej i nawet nie wiedziałam, gdzie on jest.
Czy da się z tego wyjść?
Nie będzie szczęśliwego zakończenia od razu. Komornik nadal odwiedza mnie regularnie. Zaczęłam spłacać raty, układać plan naprawczy, korzystać z pomocy prawnej. Ale coś się zmieniło.
Zaczęłam mówić „nie”. Nauczyłam się czytać umowy. Zgłosiłam sprawę do prokuratury jako wyłudzenie. Zaczęłam też terapię, bo, jak się okazało, to nie Bartek był moim największym problemem. To było to, że w głębi duszy nie wierzyłam, że zasługuję na prawdziwą miłość. Bezinteresowną.
Teraz już wiem, że zasługuję. I chociaż musiałam zapłacić za tę lekcję bardzo wysoką cenę, już nigdy więcej nie podpiszę niczego „z miłości”. Bo teraz podpisałam umowę z samą sobą. Na nowe, lepsze życie. Na własnych zasadach.
Anna, 32 lata
Czytaj także:
- „Mój facet rozpieszcza swoją eks za moją wypłatę. Wystarczyło to jedno słowo, by śmieci wyniosły się same”
- „Tuż po ślubie mąż znalazł sobie kochankę. Ucieszyłam się, bo dzięki temu nie muszę wypełniać małżeńskich obowiązków”
- „Gdy na koncie ubyło prawie 10 tysięcy, byłam pewna zdrady. Ale mój mąż miał całkiem inny sekret”

